XXIII

22 ABY, Yavin 4

Przewidywania, co do wyniku piątej próby, się sprawdziły. Wśród uczniów został tylko jeden padawan, ale rycerzy nie było tak wielu, jak oczekiwano. Warkocze pozostawały spętane w ich włosach, czekając, aż sprawa zostanie załatwiona uroczyście. Tego Rey już nie doczeka na księżycu, zniknie, nim Luke rozpocznie, najpewniej nudną, przemowę, a potem każdego, kto zdał dziś ostatnią próbę, mianuje rycerzem. To nie był jej los. Jeszcze będzie musiała odkryć, co planowała dla niej przyszłość, ale to nie było nic wspólnego z zakonem.

Dziewczyna skontaktowała się z Hanem, który, jak wcześniej obiecał, pozwolił jej wrócić na pokład Sokoła Milenium, jako część jego załogi. Nie był daleko, jego podróż nie powinna zająć mu dużo czasu. Rey miała chwilę, by pożegnać się z pozostałymi uczniami. Była wolna. Każdy pożegnał ją z uśmiechem, życząc powodzenia, z jej nowymi planami. Szanowano jej decyzję i nawet Voe nie starała się namawiać byłej padawan, by z nią została. Rey pozostało powiedzieć do widzenia już ostatniej osobie, którą jako jedyną mogła nazwać prawdziwym przyjacielem. Znała go już na tyle dobrze, że nie musiała się zastanawiać, gdzie mógł zniknąć.

— Ben...? — odezwała się cicho, gdy wreszcie udało jej się go odnaleźć.

— Dlaczego? — zapytał, nim ona zdążyła przejść do rzeczy. — To była tylko jedna porażka. Luke pozwoliłby ci podejść jeszcze raz. Zostałabyś rycerzem, nie musisz od razu odchodzić — mówił smutny.

— To nie ma z tym nic wspólnego — powiedziała, siadając obok chłopca.

Jak zwykle, gdy coś go dręczyło, zaszył się na bagnach Yavin, myśląc, że to pozwoli mu odciąć się od reszty świata. Pomylił się, przed Rey nie uda mu się uciec. Wspiął się na powalone drzewo, na którym jedna z burz wyładowała złość, piorunem przewracając na ziemię. Oderwany pień wciąż groził ostrymi drzazgami w miejscu, gdzie oddzielał się od kłody. Młody Solo siedział, opierając się o jedną z gałęzi i patrzył na złamane miejsce, gdy Rey wepchnęła mu się w obraz, siadając gdzieś przy jego stopach i sama wpatrywała się w staw obok nich. Był wściekły, że postanowiła odejść. Jak mogła nie chcieć dalej walczyć? Czy nie rozumiała, że od niej zależały dalsze losy wojny? Sam by odszedł, gdyby mógł, ale on rozumiał, że to nie wchodziło w grę. Był zły, miał ochotę krzyczeć, bić i roztrzaskać coś o ziemię, ale patrząc na nią, zastanawiał się, czy naprawdę był zły. Z każdą chwilą wściekłość pokonywana była przez smutek.

— Będę za tym tęsknić. Yavin było pierwszym, gdzie zamieszkałam, po tym, jak twój ojciec pomógł mi się wydostać z piekła Jakku — mówiła, ale w jej głosie nie było smutku, który Ben tak bardzo chciał usłyszeć. — Przez dorastanie na pustyni, że za każdym razem, gdy widzę las, nie potrafię uwierzyć, że jedna planeta może mieć w sobie tyle zieleni.

— To dlaczego zamieniasz to na metalowe ściany starego frachtowca? — zdziwił się.

— Nie wybieram miejsca, na którym będę mieszkać. Wybieram los, który spotka mnie, w zależności od tego, co będę uznawała za dom — odpowiedziała.

W jej głowie pojawiło się kolejne, nowo odkopane wspomnienie. Już kiedyś mieszkała na statku, marząc o tym, by zamieszkać na jednej planecie i już nie musieć podróżować. Teraz rozumiała, dlaczego tak nie mogło być. Zastanawiało ją, dlaczego nie pamiętała nic, od momentu, gdy statek jej rodziców zniknął na niebie, podczas gdy ona została wraz ze zbieraczami złomu, dołączając do ich małego kółeczka, robiąc wszystko, by przeżyć. Przypomniało jej się, że to na tym statku dorastała, a widząc rycerzy Ren, wiedziała, że musieli się tam pojawić, chociaż raz. Akolici, rycerze, Ochi, oni wszyscy nękali ją i jej rodzinę, a Rey nie mogła dowiedzieć się dlaczego. Może w czasie tej podróży uda jej się to odkryć? Nie wiedziała, ile jeszcze wytrzyma bez odpowiedzi. Młodszy Solo nawet nie chciał na nią spojrzeć, uciekał wzrokiem przed każdym spojrzeniem, które mu posyłała.

— Ale wybierasz ludzi — powiedział, uparcie wpatrując się we własne dłonie.

— To nie jest takie proste.

— Jest, po prostu zostań.

— Zawsze możesz lecieć ze mną — zaproponowała, czym wreszcie zasłużyła sobie na jego spojrzenie. Miała jego uwagę. — Sam mówiłeś, że nigdy nie chciałeś być Jedi. Możesz odlecieć ze mną i z Hanem, zostać pilotem, a przeznaczenie przejdzie na kogoś innego. Nikt nas nigdy nie zapytał czy myślimy, że damy radę uratować wszechświat. Ja wiem, że nie. Jestem nikim, pochodzę znikąd...

— Nie jes... — chciał jej przerwać, ale Rey sobie na to nie pozwoliła.

— Nie zaprzeczaj. Widziałeś Jakku, nie ma większej pustki od tego grobowiska... ale w jednym masz rację, mogę wybrać ludzi — powoli zaczęła wyciągać rękę w jego stronę, by chwycić chłopca za dłonie, które splecione trzymał na kolanach — ale oni też muszą mnie wybrać.

Co miał odpowiedzieć? Jego dusza krzyczała "Tak! Tak! Tak!", ale wiedział, że tego nie mógł powiedzieć. Miałby, jak gdyby nigdy nic, zapomnieć o swoim przeznaczeniu, porzucić zakon Jedi i wrócić do ojca? Wciąż nie wybaczył Hanowi tego, że go zostawił. Przebaczenie było dla niego za trudnym zadaniem, ale może przyszłoby łatwiej, gdyby Rey była obok niego. Tak bardzo chciał się zgodzić, a jej błagalne spojrzenie zmiękczało jego serce i stawiało w gardle gulę, która uniemożliwiała mu mowę. Wiedział, co się stanie, gdy obydwoje odejdą, moc i tak sprawi, że przeznaczenie ich dogoni i to w momencie, gdy będą się tego najmniej spodziewać. Nie mogą uciec przed mocą, a jeżeli zrezygnują i odejdą, to kto będzie ratował wszechświat? Miała rację, nikt nigdy nie zapytał ich o zdanie, ale tak już było. Jego dziadka i wuja też nikt nie miał zamiaru poinformować, jaką będą musieli odegrać role. Ben też był Skywalkerem i tak samo, jak oni, nie miał zamiaru uciekać. Znów opuścił głowę, a Rey zabrała dłoń.

— Gdy tutaj szłam, czuła się jak na początku nauki tutaj. Tak bardzo bałam się rozmowy z tobą... wtedy, teraz. Bałam się właśnie tego, co się teraz dzieje i wciąż jestem przerażona — szeptała, ale to nie były słowa, przy których była zdolna oderwać się od wpatrywania w przestrzeń, udając, że Bena w ogóle tam nie było.

— Bałaś się mnie? — zapytał, bo nigdy wcześniej się do tego nie przyznała.

— Byłam wtedy dziewczynką mniejszą od Ewoka, która dopiero uczyła się jak poprawnie utrzymywać postawę, by w czasie walki nie przewrócić się po pierwszym uderzeniu, a ty nie potrafiłaś spojrzeć na nikogo tak, jakbyś nie starał się go przy tym zamordować — gdy mówiła, Ben przerzucił nogi przez pień i siadł obok dziewczyny, która opowiadając tę historię, w jego oczach stała się taka, jaka była za jej czasów, mała i bezbronna. — A najgorsze jest to, że nie bałam się ciebie, bo mogłeś mnie skrzywdzić — po tym zdaniu, spojrzała mu w oczy. — Po tych wszystkich historiach, które o tobie usłyszałam, bałam się, nie ma nic, czym mogłabym zaimponować synowi mojego mentora.

— Udało ci się — powiedział cicho i nachylił się a tyle, by ich czoła się stykały. — Wciąż nie mogę wyjść z podziwu. Jesteś niesamowita i dlatego tak bardzo dziwi mnie, że chcesz zrezygnować. Bez ciebie u boku, mogę zawieść.

Dziewczyna zaśmiała się pod nosem. Czy dzisiejsza próba, to było za mało, by zrozumiał, że Rey do niczego nie była mu potrzebna? Co, jeżeli, jak w tej wizji, będzie mu tylko utrudniała drogę, by został mistrzem? Świetnie poradziłby sobie z nią, ale gdy odejdzie, powinno mu pójść jeszcze lepiej. Ben miał ciągłe pretensje do niej, że uważała się za nikogo, podczas gdy sam nie dostrzegał, jak niezwykły był. Kiedyś dumnie kroczył, uważając się za najlepszego, choć wiele mu brakowało do perfekcji, a teraz, gdy może sam Luke Skywalker był w stanie go pokonać, jego siostrzeniec nagle przestał zauważać swoją wyjątkowość. Wiedział, że może zrobić wszystko, ale myślał, że tak było tylko wtedy, gdy Rey walczyła u jego boku. To dzięki niej się zmienił. Nie miał pojęcia, co się stanie, gdy jej zabraknie. Chciała odejść, zniknąć i gubić się w kosmosie, tak jak jego ojciec, narażając się na niebezpieczeństwo, a nawet nie miała przy sobie miecza.

— Nie chcę cię stracić — dodał, odsuwając się na tyle, by móc na nią spojrzeć.

— Nie stracisz, nie znikam, tylko rezygnuję ze szkolenia, co nie znaczy, że nigdy więcej mnie nie zobaczysz — próbowała mu wytłumaczyć, ale nie sądziła, by zrozumiał. Dla Bena obie te rzeczy były nie do rozdzielenia. Jeżeli nie było jej z nim na Yavin Cztery, to mogło znaczyć, że już więcej się nie zobaczą. Musiał nauczyć się, że to nie była prawda i pewnego dnia to zrozumie, ale jej słowa w niczym nie pomogą. — I nie jestem ci potrzebna, żebyś osiągał wielkie rzeczy. Jesteś Skywalkerem. W nikim moc nie jest tak silna, jak w twojej rodzinie — mówiła wolno, trzymając swoją dłoń na jego policzku i patrzyła głęboko w oczy, żeby to zdanie na stałe wyryło mu się w pamięci. Wszyscy wiedzieli, jak silny był każdy ze Skywalkerów. Ben nie był wyjątkiem.

— Po prostu nie chcę patrzeć, jak odchodzisz — odezwał się, brzmiąc jak małe dziecko, które boi się zostać samo, gdy mama wychodzi na targ.

Nic nie odpowiedziała, jedynie wtuliła się w młodego Solo, wciskając pod jego ramię i przyglądała, jak światło starało się przedostać przez gęste korony drzew. Gdyby nie ciemność, nie byłoby go widać, a tak, oglądała jak złote promienie obijały się w wodzie stawu. Ben na to nie patrzył, oparł czoło o bok jej głowy, a przez zamknięte oczy widział tylko czerń. Złapał Rey za rękę, ciesząc się, że jeszcze tam była i walczył, by nie myśleć o tym, co się stanie, gdy wreszcie odejdzie. Nie wiedziała, ile czasu spędzili razem, siedząc w ciszy i napawając się swoim towarzystwem, nim rozdzielą się, na kto wie jak długo. Gdy zaczęło robić się ciemno, Rey uznała, że był najwyższy czas, by odejść, Han na pewno już na nią czekał, a nie chciała, żeby pomyślał, że jednak się rozmyśliła. Musiała odejść, Świątynia Jedi nie była miejscem dla niej. Z bólem serca wyrwała się z uścisku.

— Jesteś pewien, że nie chcesz przywitać się z ojcem i Chewiem? — zapytała, oddalając się kilka kroków od powalonego drzewa. — Naprawdę ucieszyliby się na twój widok.

— Nie chcę go widzieć — odpowiedział ostro. Miał coraz więcej powodów, by go nienawidzić. Zabierał mu Rey, a to zdecydowanie nie pomogło w przebaczeniu.

— Han jest dobrym człowiekiem, popełnił jeden błąd. Jak długo chcesz go jeszcze za to karać? — pytała, nie rozumiejąc jego zachowania. Według Bena, za bardzo przywykła do tego, że ktoś ją zostawiał, ale to nie było dobre. Nie mogła po prosty przebaczać każdemu, kto ją krzywdził, inaczej zawsze będzie zraniona.

— Zasłużył sobie na to. Nie jest dobrym człowiekiem, tylko szmuglerem i oszustem. Moją matkę też zostawił i niby jakie miał wytłumaczenie? Że jest poszukiwany? I co z tego? Za niczyją głowę cena nie jest wyższa, niż za Lei Organy, generał Ruchu Oporu, której szuka sam Nowy Porządek — mówił, ale nienawiść nadawała jego słowom dźwięk, jak gdyby to zwierzę warczało z wściekłości. — Ile może zaproponować za niego byle łowca nagród?

— Świetnie wiesz, jak to jest spotkać się z łowcą nagród.

Teraz przesadziła, wyciągając na wierzch wspomnienie jego tortur. Tego nie życzył nikomu, nawet swojemu ojcu, ale nie o to mu w tym wszystkim chodziło. Rosnąca w nim wściekłość i smutek wystarczyły, żeby wstał i zbliżył się do dziewczynki niebezpiecznie blisko. Ciemna strona nie mogła odpuścić sobie takiej okazji. Ben uniósł rękę, nie miał w niej broni, ale jednoznaczne było, że chciał skrzywdzić przyjaciółkę za te paskudne słowa. Za te najgorsze wspomnienia. Nie kontrolował się, to nawet nie był on. Spokój duszy, jaki odczuwała dziewczyna, zawsze pozwalał jej na przewagę nad rozszalałymi emocjami młodszego Solo. Zatrzymała jego dłoń w powietrzu, a chłopak dopiero wtedy zorientował się, czego niemalże się dopuścił. Opamiętał się i złość zniknęła, łagodząc rysy jego twarzy, ustępując smutkowi, który gościł tam przez większość dnia. Rey zwolniła magiczny uścisk, a młody Solo bezwładnie opuścił dłoń i odwrócił głowę ze wstydem.

— Przepraszam — powiedział cicho i chciał odejść, żeby bardziej skryć się w lesie. Dziewczyna jeszcze mu na to nie pozwoliła. Zatrzymała go, łapiąc za przedramię.

— Będę za tobą tęsknić, Ben — powiedziała, nie zwalniając uścisku. Nic, co przedchilą się stało, nie miało dla niej znaczenia.

— Rey, musisz wiedzieć, że ja... — zaczął, ale mówienie o uczuciach nie przychodziło mu łatwo. Wciąż nie poniósł głowy, nie chciał, by zauważyła jego szklane oczy. Nie dokończył zdania, nie musiał.

— Ja też... — odpowiedziała. Zrozumieli, więc słowa nie były potrzebne. — Między innymi dlatego muszę odejść. Znasz zasady, to nie jest możliwe — mówiła smutno, a Ben nie wiedział, czy miał się cieszyć, że to nie było jednostronne, czy rozpaczać, że stracił wszystko, nim jeszcze to zyskał. — Dopóki choć jedno z nas chce zostać Jedi, nie mogę tu zostać — pierwszy raz powiedziała głośno to, co dręczyło ją od jakiegoś czasu. W pewnym momencie mogłoby być jej zbyt ciężko ukrywać tłumioną emocję.

— Nikt nie musiałby się dowiedzieć. — Złapał Rey za obie dłonie, licząc, że może jeszcze zdoła ją przekonać. Nadzieja w jego głosie wywołała lekki uśmiech na twarzy dziewczyny.

— Wiesz, jak to by się skończyło — odpowiedziała mu, nie chcąc, by byli zmuszeni żyć w kłamstwie. To nigdy nie kończyło się dobrze. Nie chciała jednak zostawić Solo bez niczego. Zbliżyła się nieco i stając na palcach, ucałowała chłopca w policzek, co było najbliższą namiastką pocałunku, na jaką mogła sobie pozwolić. — Żegnaj, Ben — powiedziała, tym razem naprawdę odchodząc.

Miała rację, że Han na nią czekał. Nie przeszkadzało mu to, rozmowa ze starym przyjacielem zawsze poprawiała mu humor. Na widok dziewczynki dał znać Chewiemu, że pora się zbierać. Wookie ryknął i z początku nie posłuchał, bo nie miał zamiaru nigdzie lecieć, nim najpierw nie przywita się z dzieciakiem. W mgnieniu oka Rey została przytulona przez włochatego stwora i nie mogła ukrywać, że po burzliwym pożegnaniu, jakie miała za sobą, to nieco poprawiło jej samopoczucie. Dziewczynka pożegnała Mistrza Skywalkera i ruszyła na pokład Sokoła z człowiekiem, który jako pierwszy był jej mentorem, a przy odrobinie szczęścia, będzie też ostatnim. Miała ambiwalentne uczucia co do tego wszystkiego. Cieszyła się, ale ze smutku miała ochotę płakać. Nie pozwoliła sobie, by lekki uśmiech zszedł jej z twarzy. Wiedziała, że czekała ją teraz długa droga, ale była pewna, że na jej końcu wszystko się ułoży.

Rey odleciała, ale Ben jeszcze jakiś czas czekał w lesie, nie mogąc zmusić się do ruchu. On nie widział w tej sytuacji żadnej jasnej strony. Jednak nie pozwolił pochłonąć się ciemności. Nie dopuści, by jego smutek zaprzepaścił szansę na pokonanie ciemnej strony mocy. Ta jednak dostrzegła szansę. Pierwszy mroczny głos odezwał się, gdy tylko jego przyjaciółka odleciała. Już nie było tarczy, która mogła go przed nimi bronić. Nie słyszał tych potwornych głosów już tak długo, że na pierwszy dźwięk, przestraszył się i zaczął rozglądać wokół, szukając źródła. Nic nie znalazł, ale dobrze wiedział, co to było. Wziął głęboki wdech, przypominając sobie wszystko z czasów, gdy koszmarne myśli pochłaniały jego umysł. Nauczył się z tym walczyć, ale tak długo nie było mu to potrzebne, że nie był pewien, czy wciąż miał tę wiedzę.

Gdy wrócił z lasu, było już ciemno, a miejsce na ceremonie zostało przygotowane. Nie był już padawanem, od tamtego dnia zyskał tytuł rycerza, o którym marzył tak długo, a jednak nie potrafił się z tego cieszyć. Kilka razy już brał udział w tej ceremonii, ale pierwszy raz widział uczniów Skywalkera tak cichych przy tym wydarzeniu. Pojawiał się śmiech i rozmowy, ale nie były nawet w połowie tak radosne, jak zwykle przy tej okazji. Rey miała w sobie coś, czym zdobywała sympatię innych i brak jej obecności mocno dał się odczuć. Każdy poczuł lekki smutek, ale potrafili go zwalczyć. To była jej decyzja, by odejść, ale najważniejsze, że nic jej nie było, wciąż mieli szansę ją zobaczyć, a do tej pory będą tęsknić, aż czas nie pozwoli im o tym zapomnieć. Ile im to zajmie? Miesiące? Tygodnie? Dni? Nie znali jej tak dobrze, jak Ben. Może już następnego dnia zapomną o wszystkim.

Jednak on będzie pamiętał. Voe poczuła bijący od niego silny smutek. Nawet ona nie była tak związana ze swoją byłą uczennicą, jak on. Podeszła do Bena i położyła mu dłoń na ramieniu, licząc na to, że w jakiś sposób to poniesie chłopaka na duchu, ale on strząsnął jej rękę. Pamiętała spojrzenie, którym znów patrzył na świat. Wściekle przymrużone brwi, zmarszczony nos i smutek wymieszany ze złością, który i teraz można było dostrzec w jego oczach. Znów wyglądał jak ten zagubiony chłopiec, którym był, nim nie poznał czym była przyjaźń. Znów czuł się samotny, a jedyna osoba, która odganiała od niego to uczucie, odleciała. Myśl o tym, że znów może stać się człowiekiem, o którym nawet nie potrafiła powiedzieć, czy był zły, czy dobry, przerażała Voe, ale nie wiedziała, co może na to poradzić. Teraz chłopak sam musiał z tym walczyć. Ceremonia się rozpoczęła, a Mistrz Jedi Luke Skywalker stanął wśród swoich uczniów.

— Jedi są strażnikami pokoju w Galaktyce. Jedi używają swojej Mocy, aby bronić i chronić. Jedi szanują wszelkie życie, w każdej formie. Jedi służą innym, zamiast panować nad nimi, dla dobra Galaktyki. Jedi dążą do rozwijania się poprzez wiedzę i szkolenie — Luke Skywalker zacytował kodeks, którego formę lekko zmienił.

Wołał padawanów i za każdym razem powtarzał tę samą formułkę, mianując swoich uczniów rycerzami. Wreszcie przyszłą kolej na Bena. Chłopak ruszył wolno i na rozkaz wuja uklęknął na jednym kolanie. Zielony miecz zabłysnął w powietrzu, rozjaśniając ciemność nocy i barwiąc przestrzeń wokół nich kolorem całkowicie kontrastującym z żółto-czerwonymi płomieniami ogniska, przy którym wszyscy byli zebrani. Luke najpierw odciął siostrzeńcowi warkocz, który upadł na ziemię, a jego czerń zlała się z ciemnością gleby. Następnie przesuwając miecz od jednego ramienia do drugiego, recytował swoją formułkę, ostrożnie zatrzymując ostrze niedaleko skóry, bo nawet dotknięciem mógł zranić chłopca.

— Na prawach nadanych przez Radę i z woli Mocy, Benie Solo — wymówił jego imię, w momencie, gdy miecz zalśnił kilka centymetrów nad głową chłopca, a potem odsunął od niego broń. — Powstań, rycerzu Jedi. — Młody Solo wstał i dumnie wypiął klatę. Wreszcie osiągnął tak ważny cel, ale na twarzy zachował chłód i powagę. Luke położył mu dłoń na ramieniu, nie chcąc mówić jak mistrz do ucznia, tylko tak, jak mówi się do członków rodziny. — Czekają cię ciężkie dni i jeszcze więcej gorzszych rozstań niż to, ale wiem, że sobie z tym poradzisz, bo znam moją siostrę, a ty masz w sobie jej upór. Chcę ci powiedzieć... jestem z ciebie dumny, Ben. Czasami wątpiłem, że ciemność, mogła uniemożliwić ci dotrwanie tego dnia, ale stoisz tu z nami, jako wojownik jasnej strony i wiem, że to, co osiągniesz, to będzie coś dobrego.

Gdy Luke skończył mówić, przytulił siostrzeńca, dumny z niego, jak nigdy wcześniej. Ben mu na to pozwolił, ale nie drgnął, by odwzajemnić uścisk. Chciał wierzyć, że jego walka z ciemną stroną mocy odeszła w niepamięć, ale głosy, które nawiedziły go tego dnia, sprawiały, że miał wrażenie, że był to dopiero początek. Spojrzał się na wuja, stojąc przed nim dumnie, tak jak na rycerza Jedi przystało i zdobył się na uśmiech, którym starał się kłamać, że wszystko będzie dobrze. Solo nie był pewien, czy nawet następny dzień nie przyniesie ze sobą tragedii, a o dalszej przyszłości wolał nawet nie myśleć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top