XVII

21 ABY, Takodana

Druga próba, która czekała młodych uczniów, nie była tak jasna, jak to zostało im przedstawione za pierwszym razem. Mistrz Skywalker nie chciał nawet zdradzić im jej nazwy. Padawani nie wiedzieli, na co się pisali, musieli zaufać mężczyźnie, który obiecał im zdradzić cel podróży, gdy już będą na miejscu. Frachtowiec, którym lecieli, zaczął wariować, kontrolki zalśniły czerwienią, informując pilota, w tym wypadku Luke'a, o nagłej awarii. Wiedział, co się stało, na szczęście był niedaleko Takodany, gdzie nie spodziewał się mieć większych problemów ze znalezieniem pomocy. Wylądowali u bramy kamiennego zamku, gdzie już samo wejście zaszczyciło ich masą kolorów, przez flagi, zdobiące mury. U szczytu drzwi widniał posąg kobiety, która z szeroko otwartymi ramionami zapraszała ich do wejścia.

Pogoda była cudowna, słońce grzało przyjemnie, nie parzyło, jak na Tatooine, a wilgoć różniła się od ciężkiej, bagiennej, z którą uczniowie zmagali się na Yavin Cztery. Powietrze pachniało latem i przyprawami, niosącymi się z zamkowej kuchni. Atmosfera była tak przyjemna, że grupie ciężko było się nie uśmiechnąć. Wewnątrz można było natknąć się na wszystkich, bez różnicy, po której stronie konfliktu stali. Szmuglerzy, piloci, bandyci i rzemieślnicy przekrzykiwali rytmiczną muzykę, która zagłuszała nawet ich myśli. Luke z podopiecznymi minął kantynę, by odnaleźć miejsce, gdzie znajdzie się ktoś, kto pomoże przy naprawie statku.

— Myślę, że dalej pójdę już sam — odezwał się Luke, w miejscu, gdy muzyka leciała już ciszej. — To daje wam czas wolny — na to hasło, padawani uśmiechnęli się szeroko, zastanawiając, na co przeznaczą czas. — Jeżeli ktoś z was napije się czegoś innego niż wody, wraca na Yavin Cztery jeszcze przed próbą, rozumiemy się? — wolał dodać, nawet jeżeli miał do nich zaufanie.

— Ale mistrzu, nie mamy żadnych kredytek — upomniał go Mit.

— Może to i lepiej — podsumował Skywalker.

Uczniowie pokiwali głowami i weszli z powrotem do miejsca, z którego właścicielka zamku, Maz Kanata, postanowiła zrobić pub. Słyszeli, jak języki najróżniejszych ras mieszały się ze sobą. Ciężko było zliczyć ich ilość, szczególnie że i tak ledwo było je słychać przez głośną muzykę. Nie umieli nawet do końca określić wszystkie gatunki znajdujących się tam osób. Widać było, że zamek Maz Kanaty był azylem dla każdego. Padawani mieli czas wolny, a dla młodych Jedi to nie należało do normy. Nie mieli pojęcia, co ze sobą zrobić. Usiedli przy barze, oglądając jak mężczyzna porośnięty futrem i o czterech rękach podrzuca butelkami w powietrze, by skończyć, przelewając ich zawartość do czterech szklanek na raz. Cokolwiek to było, śmierdziało, ale zapach nie przeszkadzał klientom w opróżnieniu naczynia i zamówienia następnej kolejki, choć obrzydzenie wykrzywiało im twarze.

Rey dostrzegła coś innego. Nie byli w miejscu, które konkretnie można było określić za dobre, więc i tutejsze zabawy niekoniecznie zgadzały się z tym określeniem. Dostrzegła stolik przepełniony stosami kredytek i karty w rękach siedzących przy nim osób. Grali w sabacca, jedną z ulubionych gier hazardowych jej byłego mentora. Wiedziała, jak w to grać, nie było mowy, żeby odpuściła, nim starszy Solo zdradził jej wszystkie zasady. Zagrałaby i teraz, ale by zacząć trzeba było mieć za co, a jak wcześniej zauważył jej dathomiriański kolega, nie mieli przy sobie żadnych kredytek. Mimo wszystko postawiła kilka kroków, zbliżając się w stronę hałasujących graczy, oddalając się odrobinę od swojej grupy i może podeszłaby jeszcze bliżej, ale ktoś stanął jej na drodze. Niska kobieta żółto-pomarańczowej skórze i okularach, tak dużych, że zakrywały jej większość twarzy.

— Jesteście trochę za młodzi, żeby bywać w takich miejscach, co? — zapytała osoba, którą uczniowie rozpoznali z pomnika. Rzuciła szybkie spojrzenie każdemu z grupy.

— My tylko czekamy na naszego mistrza — usprawiedliwił się Hennix.

— Mistrza? — dopytała, zdziwiona.

— Naszego pilota, uczy nas pilotować. Jednym to idzie lepiej niż drugim — skłamała Osaasha, starając się jakoś wybrnąć z sytuacji i posłała znaczące spojrzenie Quarrenowi.

— Nie ma powodu, by kłamać. Miecze świetlne wystają wam zza pasów. Wiem, kim jesteście i kto jest waszym mistrzem — poinformowała ich właścicielka przybytku.

Jak mogłaby nie rozpoznać Jedi na pierwszy rzut oka? Dawniej w zamku Maz Kanaty zjawiało się wielu rycerzy, opowiadających jej historie o swoich przygodach. Często pojawiał się mistrz i padawan, ich wygląd nie był jej obcy, a dzieci przed nią nosiły te same warkocze. Myślała, że te czasy już minęły i że już nigdy żadnego nie spotka. W tym okresie zdarzyło się to raz, gdy odwiedziła ją dwójka starych przyjaciół, szmugler, Han Solo z Chewbaccą, przyprowadzając ze sobą zaprzyjaźnione z nim rodzeństwo, gdy wspólnie zrobili sobie przerwę w podróży. To było niedługo po bitwie o Yavin i od tamtej pory nie widziała żadnego.

Widziała dumę i pewność siebie, bijącą z Togrutanki. Wiedziała, gdzie przynależy i gdyby ją zapytać, najpewniej potrafiłaby wyrecytować cały kodeks zakonu. Wydawała się mieć charakter, jaki najczęściej mieli Jedi, których Maz spotkała na swojej drodze. Rozbiegany wzrok Quarrenianina, mówił o nim coś zupełnie innego. Denerwował się, choć po wojowniku, jakim miał się stać, spodziewano się, że nie będzie okazywać emocji, ale Maz była przekonana, że gdy przychodziło co do czego, mocno trzymał dłonie na uchwycie swojej broni. Obok niego siedział Dathomirianin, któremu uśmiech nie schodził z twarzy. Musiał nigdy nie być na planecie swojej rasy, nie widziała w nim zła, z którym można było kojarzyć te ludzkie diabły. Jego zawadiacki uśmiech móił, że a największym złem, na które mógłby się zdobyć, był psikus na jej klientach. Lepiej dla niego, by niczego nie próbował, to nie były osoby, które łatwo by mu odpuściły.

— Skąd o tym wiesz? — zapytała dziewczynka o trzech koczkach, patrząc bystrym wzrokiem. Reszty by to nie zainteresowało, gdyby ona nie zapytała. Była podejrzliwa, ktoś musiał nadszarpnąć jej zaufanie i teraz niczym łatwym było zdobycie go.

— Może nie jestem Jedi, ale to nie czyni mnie na nich ślepą — odpowiedziała zagadkowo.

— To nie jest odpowiedź — dodał chłopak o czarnych włosach, który najbardziej jak mógł, skrywał się w cieniu grupy. Też był nieufny, tak samo, jak dziewczynka, która odezwała się przed nim. Nie patrzył na nią, wydawał się obojętny na jakąkolwiek odpowiedz, która nie zagrażała jego bezpieczeństwu. Miał zaciśnięte pięści, gdy słowa Kanaty wydadzą mu się podejrzane, zaatakuje.

—Gdy będziecie żyć tysiąc lat, wam też uda się dostrzec te same oczy u różnych osób — ta odpowiedź mu wystarczyła. Spojrzał na nią przelotnie i się rozluźnił. Poznała tę nonszalancję i indywidualizm, a ponadto rysy człowieka, którego zdążyła już spotkać nieraz. — Twoje oczy znam dobrze, choć Han Solo nigdy nie wspominał, że ma syna.

To stwierdzenie go zdziwiło, ale tego po sobie nie pokazał, jedynie wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia, jak mogła się tego domyślić, nie był podobny do rodziców, a nie przedstawił się jej, więc nie mogła poznać go po nazwisku. Rozmowę grupy przerwał ludzki mężczyzna. Miał poobijaną twarz, noc cały we krwi i kuśtykał, trzymając się jedną ręką za brzuch. Ktoś musiał go mocno poobijać, choć na terenie zamku było to zabronione. Poprosił właścicielkę na bok i choć chciał odrobiny prywatności, ale uczniowie Skywalkera nadstawiali uszu, by usłyszeć cokolwiek przez głośną muzykę. Nie najlepiej im to wyszło i było niepotrzebne, bo Maz wróciła do grupki razem z pokaleczonym mężczyzną.

— Chcesz, żeby pomogły mi... dzieci? — powiedział, gdy tylko przy nich stanęli.

— Uwierz mi, jeżeli ktoś ma odnaleźć sprawcę, to oni — upewniła go właścicielka zamku. — I tak muszą znaleźć sobie zajęcie, nim wróci ich pilot.

— Jak możemy pomóc? — zapytała Osaasha.

Wciąż z lekką niechęcią, ale mężczyzna opowiedział padawanom, co mu się przytrafiło. Grał w sabacca, postawił za dużo pieniędzy, by móc zrezygnować, ale miał na tyle szczęścia, żeby wygrać. Miał przy sobie całkiem niezłą sumę, więc odszedł, wolał już więcej nie ryzykować. Któremuś z graczy musiało się to bardzo nie spodobać, bo gdy tylko zwycięzca znalazł się niedaleko swojego statku, zaatakowano go, nim wszedł na pokład. Pieniądze zniknęły, a twarze nie zdążyły zapisać się w pamięci. Stracił przytomność na zaledwie na kilka minut, potem od razu zdecydował się iść z tym do Maz. Historia wydawała się realna, ale mimo tego, coś wzbudzało podejrzenia młodych uczniów. Któraś część wypowiedzi musiała być naciągana, bo przeczucie podpowiadało padawanom coś innego. Najlepszym wyjściem było przepytanie świadków, ale do stołu dopuszczano tylko graczy.

— Grałam już kilka razy, ale bez kredytek nie mam co się tam zbliżać — odezwała się Rey i wyciągnęła z kieszeni drobne złote przedmioty. — Mam nawet kości. — Spojrzała się na Bena. — Twój ojciec dał mi je niedługo po tym, jak dołączyłam do załogi Sokoła. Twierdził, że przyniosą mi szczęście.

— Kolejne z jego kłamstw — odpowiedział jej, spuszczając głowę.

— Tyle powinno wystarczyć — powiedziała Maz Kanata, wkładając Rey sakiewkę w dłoń. — Nie pozwolę sobie na żadne bójki. Znajdzie winnego, a ja przypilnuję, żeby się tu więcej nie pojawił.

Rey zacisnęła rękę na sakiewce i spojrzała na drugą dłoń, na której leżały złote kości. Pamiętała dzień, w którym je dostała. Przechodziła przez jedną z gorszych chwil, nie umiała powstrzymać się od tego, by nie płakać, a poczucie beznadziei ją obezwładniało. Padła na kolana i nie pozwalała się wprowadzić na pokład Sokoła po tym, gdy na kolejnej planecie okazało się, że jej rodziców na niej nie było. Kolejna poraża, która jedynie odbierała jej nadzieję na to, że jeszcze kiedykolwiek uda jej się ich zobaczyć. Han obiecał jej wtedy, że na pewno ich znajdą, mówił, żeby nie traciła wiary. Wierzył, że złote kości, które nosił przy sobie, przynosiły mu szczęście. Przekazał je dziewczynce, ze słowami, że jemu przysłużyły się aż nadto. Mając to wspomnienie w głowie i Bena u boku, podeszła do stołu hazardzistów i rzuciła sakiewkę między karty.

— Dorośli rozmawiają — odezwała się istota u szczytu stołu. — Zmykaj stąd, to nie są gierki dla dzieci.

— Pieniądze to pieniądze — odpowiedziała mu Rey, splatając ręce na piersi.

— To żadna zabawa, odbierać je małej dziewczynce.

— Może najpierw udowodnisz, że byłbyś w stanie mi je odebrać?

— Uparte to dziecko. Skoro tak bardzo chcesz stracić kredytki, to proszę, siadaj. To się skończy płaczem — mówił pewien siebie, nie mając pojęcia, że wyzwanie rzuciła mu Jedi.

Osobnik przed nią miał swoich ochroniarzy, dumnie prężących mięśnie, tuż nad jego głową, czekając ,aż wygra swoje starcie, by mieć dla nich na wypłatę. Nikt z graczy nie był tam sam, osoby ciasno okrążały stolik, przy którym grała zaledwie garstka. Drobnej budowy, młodziutka Rey, za której ochroniarza miał uchodzić Ben, wysoki, ale tak szczupły, że dwóch takich jak on, powinno być w roli jednego. Nikt nie brał ich na poważnie, ale to nie o wygraną im chodziło. Tylko ta dwójka młodych padawanów skupiła się na szukaniu poszlak przy grze, Osaasha i Mit woleli zadać jeszcze kilka pytań poszkodowanemu, chcąc wyciągnąć od niego całą prawdę, co mogłoby ułatwić znalezienie sprawcy. Może tak naprawdę go znał, ale z jakiegoś powodu nie chciał się przyznać? Coś ukrywał, to jedno było pewne.

— Jesteś w stanie powiedzieć, kiedy dokładnie doszło do pobicia? — zapytał Dathomirianin, gdy wyszli z hałaśliwego pomieszczenia, kierując się do miejsca, o którym twierdził, że go pobito.

— Jakieś pół godziny temu? — odpowiedział, powoli kuśtykając.

— Ale mówiłeś, że byłeś nieprzytomny tylko przez kilka minut — przypomniała sobie Osaasha.

— Być może, nie wiem, ciężko powiedzieć na ile uciął mi się film — tłumaczył się. Niczym trudnym było wyczucie kłamstwa w jego słowach.

— Krew na twojej twarzy jest zbyt świeża, żeby minęło aż tyle czasu, to się musiało stać na chwilę przed twoim przyjściem. Szczerze powątpiewam w to, być w ogóle stracił przytomność — upierała się Togrutanka.

Mina mężczyzny zrzedła, nie odezwał się, nie wiedział jak na to zareagować. Jego kłamstwo się sypało, więc dwójka uczniów Skywalkera postanowiła naciskać dalej. Wymieniali, co im nie pasowało. Nie miał podartych ubrań, więc nie było mowy, by doszło do szarpaniny, twierdził, że zaatakowano go od tyłu, choć rany miał jedynie na twarzy, przynajmniej te widoczne. Nie było widać krwi na niczym innym. Ponadto Mit miał wrażenie, że pobity mężczyzna przez chwilę kulał na inną nogę. Z każdą kolejną odpowiedzią mieli coraz więcej pytań, aż przestali mu wierzyć całkowicie. Osaasha przyparła go do muru, żądając odpowiedzi, o co z tym wszystkim chodzi, a chłopak obok przemyślał to sobie jeszcze raz.

— Po co miałbyś nas kłamać o pobiciu. To było oczywiste, że się domyślimy, to prawie tak, jakby... — mówił na głos i nagle do niego dotarło.

— Jakby ktoś chciał, żebyśmy przejrzeli kłamstwo — skończyła za niego Togrutanka, puszczając mężczyznę, który zsunął się po ścianie na ziemię. — To był test.

— Zapłacił mi, okej? Taki koleś z brodą. Usiadł na ziemi, zrobił jakieś czary-mary i pojawiła się cała ta krew — gdy to powiedział, rany na jego twarzy zniknęły.

Nie mieli najmniejszej ochoty słuchać dalszych wyjaśnień. Wyszli, ale nie do kantyny, tylko by odnaleźć swojego mistrza, do którego mieli sporo pytań. Domyślili się, że chciał się o czymś przekonać, dlatego musiał ich przetestować, ale woleli o tym usłyszeć od niego i co ważniejsze, dowiedzieć się, dlaczego to zrobił. Hennix w tym czasie nie był z żadną z grup. Postać Maz Kanaty mocno go zafascynowała. Pytał o zamek, jak dawała radę go prowadzić tak długo, jak udaje jej się zachować neutralność i wypytywał o wiele innych spraw. Wreszcie zapytał o Jedi i jak rozpoznała jego oraz pozostałych padawanów, bo skoro żyła tysiąc lat, musiała spotkać takich miliony i nie ukrywał, że chciałby poznać o nich historie.

— Chętnie opowiedziałabym ci wszystko, co o nich wiem, młody padawanie, ale masz zadanie do wykonania, które nie może czekać — powiedziała wreszcie Kanata.

— Pozostali świetnie dadzą sobie radę beze mnie. Jestem beznadziejny i tylko bym im przeszkadzał, jak zwykle z resztą — odpowiedział smutno.

— Jesteś jednym z uczniów Luke'a Skywalkera, wśród nich nie ma miejsca na gorszych i słabszych. Dobrze znam się na mocy i wiem, że jest w tobie silna, inaczej nie stałbyś tu teraz — mówiąc, wzięła go za trójpalczastą dłoń. — Musisz uwierzyć, że moc jest w tobie, zaufać jej, inaczej nigdy nie będziesz w stanie pomóc swoim przyjaciołom. Zamknij oczy — rozkazała i tak zrobił. Poczuł, jak ogarnął go spokój, oczyścił myśli, a negatywne emocje odeszły, by choć trochę odgonić poczucie beznadziei. Maz puściła jego dłoń, widząc, jak Quarennianin się uspokajał.

— Pani Kanata? Mogę mieć do pani ostatnie pytanie? — odezwał się, na co starsza kobieta kiwnęła głową. — Skąd pani zna Luke'a Skywalkera?

— Nie znam go — zaprzeczyła.

— Przepraszam, ale wiem, że to kłamstwo — powiedział, przechylając głowę.

Właścicielka zamku uśmiechnęła się do niego. Dlaczego cieszył ją fakt, że jej kłamstwo wyszło na jaw? Hennix musiał się dowiedzieć prawdy. Czuł, że inaczej nigdy nie uda mu się uwierzyć w to, że jest tak dobry, jak pozostali. Już kilka razy zastanawiał się nad tym, myślał, że jest tak słaby, że lepiej byłoby odejść, rzucić bycie Jedi w kąt i zająć się czymś, co będzie mu naprawdę dobrze wychodziło. Zawsze rezygnował z tego pomysłu, nie chcąc zostawić Voe i Taia. Był za bardzo przywiązany do swoich przyjaciół. Zostanie Jedi, musiał jedynie jeszcze trochę się postarać. Wiedział, że Maz nie miała wobec niego złych intencji, ale kłamstwo, że nie znała jego mistrza, oznaczało, że ich spotkanie miało cel, którego nie mogła im zdradzić.

— Co mistrz Skywalker przed nami ukrywa? — zapytał, nie godząc się z jej poprzednią odpowiedzią.

— A co podpowiadają ci twoje przeczucia, padawanie? — zapytała.

— Że cokolwiek to jest, to nic złego. — Tylko po co ukrywać tajemnicę, która nikomu nie zaszkodzi. To nie miało sensu.

— Idź już wykonać swoje zadanie, inaczej nie udowodnisz, że jesteś tak dobry, jak pozostali — coś było nie tak z jej słowami. Za bardzo naciskała, by przyłożył się do pomocy innym. Jakie to miało znaczenie? Prędzej czy później uczniowie odnaleźliby sprawcę, a to, czy by się do tego przyłożył, nikogo nie obchodziło. Jednak kobieta naciskała, jakby to było coś niezwykle ważnego. Bardziej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.

— Tu nie chodzi o pobicie, prawda? — zapytał, a Maz Kanata uśmiechnęła się po raz kolejny.

Hannix domyślił się, o co mogło chodzić i pobiegł, by odnaleźć Luke'a. Większość uczniów zdążyła już odkryć, jakie zadanie zostało im powierzone przez Mistrza Skywalkera, choć ten nie powiedział nawet słowa na ten temat. Ich zadaniem było zaufanie intuicji, wejrzenie w głąb siebie i odkrycie kłamstwa, którego nie spodziewaliby się usłyszeć. Dwójką, która wciąż trwałą w próbie, byli Ben i Rey, próbujący swoich sił w hazardowej grze. Mężczyzny, o którego starała się ich wypytywać, nigdy nie było przy tamtym stole i każde jej słowo zaczynało denerwować graczy coraz bardziej. Wreszcie zrozumiała, że nie uda jej się nic od nich wyciągnąć. Złote kości potoczyły się wśród kart, nie przynosząc jej żadnego szczęścia. To była ostatnia tura, w której brała udział, po niej zrezygnuje.

Ben rozglądał się po twarzach zebranych, szukając jakichkolwiek oznak winy. Nie był w stanie dopatrzyć się niczego, szczególnie po pokerowych twarzach graczy. Uważnie przyglądał się grze i dostrzegł, że jeden z mężczyzn, ten najważniejszy, u szczytu stołu, wygrywał nieco częściej niż pozostali. Przyglądał mu się nieco bardziej, a towarzyszka Bena spoglądając w jego stronę, zauważyła jego niepokój. Rey podążyła za jego wzrokiem, ale nie potrafiła dostrzec nic podejrzanego u mężczyzny, z którym ewidentnie coś było nie tak. Na chwilę przed tym, gdy chciała odwrócić od niego wzrok, dostrzegła, że jedno z jego oczu nie było do końca normalne, ruszało się zbyt mechanicznie, by być prawdziwe. Jej towarzysz też to zauważył i powolnym krokiem zaczął okrążać graczy, by dotrzeć do szczytu stołu.

Znajdując się za podejrzanym mężczyzną, mocno szturchnął go ramieniem, a Rey, wykorzystując chwilę nieuwagi pozostałych osób, manipulując mocą, wyciągnęła mechaniczne oko z czaszki oszusta, a ono potoczyło się po stole. Wszystko wyglądało tak, jakby Ben niechcący wytrącił mu je z oczodołu. Inny z graczy, który wyglądem przypominał humanoidalnego homara, podniósł oko i powiększając jeden ze swoich okularków, który miał w sobie coś z mikroskopu, przyjrzał się urządzeniu. Wydawał się ewidentnie zniesmaczony całym zajściem, a pozostali gracze patrzyli na niego, czekając na odpowiedź, podczas gdy ochroniarze oszusta unieśli Bena za kołnierz nad ziemię. Rey pokręciła głową, nim drgnął, by ich zaatakować. Nie chciała wywołać bójki, wiedząc, że nie były tolerowane w tym miejscu.

— Ty kretynie — ludzki homar zwrócił się do mężczyzny z jednym okiem — mąż mojej siostry produkuje te kamerki. — Uniósł jeden ze szczypców w powietrze, tak szybko i niespodziewanie, że kilka osób się wzdrygnęło. Złapał maleńkie, latające urządzono. — Próbowałeś nas oszukać, podłączając się do droida? To wbrew zasadom. Chyba musimy sobie porozmawiać — zarządził, co spotkało się z wiwatem grupy żądnej walki. Ben został wypuszczony i upadł na ziemię, ochroniarze mieli kogoś innego, kim musieli się zająć. Ich pan uspokoił swoich goryli łagodnym ruchem dłoni.

— Maz nie pozwala na bójki w zamku — przypomniał im.

— Dlatego wyjdziemy sobie na zewnątrz.

Nikt nie był na tyle odważny, by walczyć w sali, ale dumnie wypięte klaty tłumu istot skutecznie poradziły sobie, wypraszając mężczyznę z zamku. Ben i Rey oglądali, jak tłum najróżniejszych istot opuszczał pomieszczenie i nie mogli ukryć, że byli nieco zawiedzeni, tym, że nie udało im się nic dowiedzieć. Dziewczynka odzyskała swoje pieniądze, na które nikt już nie zwracał uwagi i chciała je oddać Maz, nie czując, by zasłużyła sobie, żeby je zatrzymać. Wyszli, żeby odnaleźć pozostałych uczniów, co udało się im, gdy znaleźli się w tym samym miejscu, gdzie po raz ostatni tego dnia spotkali Mistrza Skywalkera. Wszyscy się uśmiechali, najpewniej udało im się odkryć winowajcę bez ich pomocy. Rey zasmuciła się jeszcze bardziej.

— I jak poszło? — zapytał ich Luke.

— Udało nam się odkryć oszusta w sabacca, ale poza tym, nikogo, podejrzanego, kto mógłby stać za pobiciem — odpowiedział Ben. Dziewczynka obok niego dopowiedziała szczegóły, a ich mistrz tylko kiwał głową.

— W takim wypadku, myślę, że wam wszystkim się udało. Gratuluję— powiedział do nich uradowany.

— Czemu? — zapytała Rey. — Przecież nie udało nam się znaleźć sprawcy.

— Ale udało wam się przejrzeć kłamstwo. To było waszym zadaniem. Ukończyliście drugi test. próbę intuicji. Nikt z was nie pozwolił się oszukać i ufając przeczuciom, odkryliście prawdę. Jestem dumny z was wszystkich.

Jeszcze przed odlotem z zamku, Mistrz Skywalker spotkał się z jego właścicielką. Hennix się nie pomylił, Maz znała Luke'a Skywalkera. Mężczyzna znał zasady, które Kanata wprowadzała w życie i wiedział, że były miejsca, do których nie dopuszczała nikogo. Gdy ostatnim razem widział się z Lando, ten przekazał mu przedmiot, który Luke zgubił w Mieście w Chmurach wiele lat wcześniej. Jego pierwszy miecz świetlny, wcześniej należący do Anakina Skywalkera. Mógł go zatrzymać dla siebie, ale miał już nowy miecz, którego stworzenie zajęło mu miesiące. Dlatego postanowił przekazać go Maz Kanacie na przechowanie. Miał dziwne wrażenie, że pewnego dnia, komuś innemu przyda się bardziej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top