XIII
21 ABY, Ilum
Do tej pory Rey myślała, że to pustynne planety są okropne. Jakku, Klatooine, Pasaana, one wszystkie wydawały jej się najgorszym piekłem we wszechświecie. Po wylądowaniu na Ilum, stwierdziła, że jeżeli piekło istnieje naprawdę, to musi być skute lodem. Nie miała ma sobie stroju typowego dla Jedi. Każdy z padawanów, wysłany tego dnia, by zdobyć kyber, otrzymał płaszcz podszyty grubym futrem, żeby nie zamarznąć na lodowej planecie. Drobinki lodu, niesione przez wiatr, pędziły wśród płatków śniegu i odbijały się od jej twarzy, co piekło mocniej, niż gdy ziarenka piasku wpadały jej do oczu. Do tego chłód szczypał ją w policzki, a zimny wiatr zdawał się przenikać nawet przez ubrania. Czuła się tam tragicznie, szczególnie że wciąż pamiętała, ile czasu zajęło jej przyzwyczajenie się do temperatury panującej na pokładzie Sokoła, choć pod koniec swojej podróży z Hanem uznała, że wcale nie było tam tak zimno. Nie sądziła, by do mrozu tej planety kogokolwiek mógłby się przyzwyczaić. Nie jej jedynej nie podobała się ta sytuacja, uczniowie Skywalkera marudzili, wszystkie swoje uwagi wypowiadając na głos.
— Są inne, cieplejsze miejsca, z których możemy zdobyć kyber, czemu jesteśmy akurat tu? — narzekał Hennix, którego macki, wystające z twarzy, przy tej pogodzie przypominały sople.
— Bo żeby zasłużyć sobie na miecz, trzeba się trochę postarać — wytłumaczył mu Mit, klepiąc kolegę po ramieniu.
— Jakbyśmy nie mogli starać się na plaży. Zresztą, tu są tylko niebieskie i zielone kamienie. Co, jeżeli ktoś chciałby inny? — Quarrenianin nie odpuszczał.
— To najpewniej znaczy, że już raz zniszczył swój miecz i musieli zrobić nowy, a zupełnie się nie dziwię, jeżeli za drugim razem nie chciało się komuś wracać do tej dziury — mówiła Togrutanka, stojąc przed wszystkimi, jako jedyna, tyłem do wiatru.
— Ciekawe, z jakich najgłębszych otchłani piekła brali swoje kryształy Sithowie? — zastanawiał się na głos Mit. — Słyszałem kiedyś, że na Dathomirze, wydobywali je z najciemniejszych głębin lawy.
— To są te same kryształy, co nasze — Ben rozwiał jego wątpliwości. — Sithowie barwią je, zmuszając by krwawiły, by odwzorowywały duszę właściciela.
— Więc twój pewnie byłby czarny — odezwał się Mroco, chłopak o niebieskiej skórze i czerwonych oczach. — Wydajesz się niewzruszony tą pogodą, jest prawie tak zimno, jak w twojej duszy? Skąd wiesz tyle o Sithach, co?
Ben nie reagował na obraźliwe słowa. Chłopak, który miał czelność do niego mówić w ten sposób, to Mroco'gako'tisui, Chiss, który był niemalże tak blisko niedostania się na szkolenie u Jedi, jak Solo, gdy u obu Mistrz Skywalker wyczuł silny wpływ ciemnej strony mocy. Jednak na Chissa patrzono inaczej. Był charyzmatyczny, wprosił się w łaski innych uczniów, bawiąc się w dobrego kolegę, chociaż nigdy żadnemu z nich nie zaufał. Im starszy był, tym dumniej odnosił się z byciem uczniem Luke'a i tym bardziej zazdrosny stawał się o jego siostrzeńca. Zawsze lepszego, mądrzejszego, z rodziny tak sławnej, że nigdy nie da nikomu szansy, by można było spojrzeć na pozostałych uczniów inaczej, niż na kolegów wybrańca.
Nie było jednak w Mroco nic, co mogłoby stanowić zagrożenie. Był świetnym Jedi, ale nie wystawał nad tłumem przeciętnych uczniów Skywalkera, mógł jedynie pomarzyć, by w najbliższym czasie być tak dobrym w walce, jak Solo, Rey czy Voe, a to denerwowało go jeszcze bardziej. Nikt tego w nim nie widział, nie było chwili, by się nie uśmiechał, a kto podejrzewałby o wredne myśli tak entuzjastycznego chłopca? Przecież ciemna strona kusiła każdego, więc i otaczające go zło, znikało niezauważane. Może nie chciałby nic z tym zrobić, pozostać przeciętnym i dać najmłodszemu Skywalkerowi spokój, bo pochodził się z byciem gorszym, ale to z winy Bena Solo, jego najlepszy przyjaciel, Anthuri, został odesłany do pomocy rebeliantom i nie wiedział, czy jeszcze kiedyś będzie miał okazję go zobaczyć.
— Odpuść sobie, Mroco. Ben nie powiedział nic, czego nie znajdziesz w zapiskach Kenobiego — odezwała się Rey.
— Nagle stajesz w jego obronie, Rey?— powiedział, niemalże się z tego śmiejąc. — Wszyscy wiemy, że to ty nienawidzisz go najbardziej. Nie jestem pewien, czy to, że to ty jesteś sprawcą blizny na jego twarzy, to tylko plotki.
— Hej, koniec — zarządziła Osaasha, nim oskarżona miała okazję cokolwiek odpowiedzieć. — Wszyscy wiemy, że Rey by tego nie zrobiła. Fakt, że jest w stanie odsunąć uczucia na bok i stanąć w obronie kogoś, za kim, co najmniej nie przepada, czyni ją godną nazywania się Jedi. Jesteśmy grupą, Mroco, więc może weź z niej przykład.
Jej słowa zadziałały, przynajmniej na tyle, by Chiss odpuścił sobie dalsze uwagi. To nie znaczyło, że przebaczy Solo odebranie mu najlepszego przyjaciela, a przeprosił go nonszalancko, udając, że wciąż chce zachować koleżeństwo ze swoim sojusznikiem. Wyciągnął dłoń na znak zgody, ale Ben nie przyjął ręki, przeszedł obok chłopca, zahaczając o niego barkiem. Morco tylko zacisnął zęby, żeby nie zaatakować i zabrał dłoń. Ben podszedł do lodowej ściany, która była kilkadziesiąt metrów od wyjścia ze statku, którym przylecieli. Starali się wlecieć wyżej, ale wiatr im to uniemożliwiał, więc ostatnią część trasy będą musieli pokonać na pieszo. Chłopak zaczął się wspinać, nie miał ochoty marnować więcej czasu, marznąć i czekając, aż burza śnieżna się pogorszy. Rey poprawiła kaptur i ruszyła za nim.
— Nie nienawidzę go — powiedziała jeszcze, gdy minęła Osaashę.
— Rey! Gdzie idziesz? Mam linę, żebyśmy weszli tam wszyscy razem i mieli pewność, że — krzyczał za nią Hennix, ale przerwał i przyjrzał się ścianie lodu, która może nie była wysoka, ale gęsto sypiący śnieg i latające odłamki lodu skutecznie uniemożliwiały dopatrzenie się jej szczytu — nikt nie spadnie.
— Nie dam mu pierwszemu wejść na szczyt! — odkrzyknęła, uśmiechając się.
Podbiegła na miejsce, gdzie Ben ostrożnie się wspinał i w trzech ryzykownych skokach, udało jej się go dogonić. Wiedziała, że zachowywała się nierozważnie i na każdym kroku mogła się poślizgnąć i upaść, ale nie umiała się powstrzymać. Przecież była Jedi, potrafiła już tak dużo, że mogła pozwolić sobie odrobinę zabawy. Zatrzymała się na wysokości Solo i posłała mu szeroki uśmiech, po czym podskoczyła po raz kolejny, chwyciła za wystający lód i zabujała się na rękach, dzięki czemu jednym przewrotem w tył dostała się na lodową półkę. Po tej jednej sztuczce, chłopak przestał się jej przypatrywać i z równą werwą ruszył do wyścigu. Przy statku zostali już tylko Hennix i Osaasha. Togrutanka poklepała kolegę po plecach i biegiem ruszyła do pozostałych. On szedł powoli, przerażony na myśl, że może stamtąd spaść i jako jedyny, wspinał się ostrożnie.
Mroco zaczął doganiać Bena i Rey, którzy prowadzili w wyścigu na zmianę, w zależności od tego, kto z nich miał lepszą możliwość, żeby wylądować po każdym kolejnym skoku. Nikt nie miał szansy ich dogonić, więc pewne było, że pozostali uczniowie walczyli o trzecie miejsce. Gdy pozostał im ostatni ruch, żeby znaleźć się na szczycie półki, byli na równi. Przelotnie spojrzeli po sobie, spodziewając się remisu, ale szybko oderwali wzrok, a niemalże w tym samym momencie ich stopy znalazły się w powietrzu. Lodowa półka pod stopami Bena zaczęła się kruszyć, zdążył się wybić, ale zbyt słabo, przez co nie szybował tak szybko i tak wysoko, jak by chciał. Jego dłoń minęła się z krawędzią i zacząłby spadać, ale Rey zdążyła złapać go za przedramię i pomogła mu wspiąć się na szczyt. Nie długo po nich pojawiali się pozostali.
— We wspinaczce, już nie idzie ci tak dobrze, jak w walce, co? — droczyła się, gdy otrzepywał się ze śniegu.
— Nie będę się musiał wspinać za pokonanymi wrogami — odpowiedział, ale nie było w jego słowach tyle wrogości, co zwykle.
— Najpierw musisz ich złapać — nie odpuszczała.
Wysiłek poprawił jej humor, a zwycięstwo nie pozwalało zmyć uśmiechu z twarzy. Hennix wciąż się nie pojawiał, więc zostawiła Solo z jego przegraną i poszła wypatrywać za kolegą. Udało jej się go dopatrzyć wśród śniegu, ale tylko dzięki temu, że jego brązowa skóra wyróżniała się wśród wszech panującej bieli. Był dopiero w połowie ściany, ostrożnie stawiając każdy krok, myśląc, że tak będzie bezpieczniej. Jak na złość, burza nasilała się, zamiast słabnąć i coraz trudniej było mu znaleźć punkt zaczepienia. Rey zauważyła, że chłopak się poślizgnął i mimo tego, że jakoś utrzymał równowagę, wypuścił z dłoni odłam, za który się trzymał. To była już druga osoba, której musiała pomóc trafić na szczyt. Chwyciła Quarrena mocą i wniosła go na sam szczyt. Chłopak odetchną z ulgą, usadzony na śniegu.
— To jest oszustwo — zarzucił jej, stojący obok, Ben.
— Więc twoją dłoń też powinnam była puścić? — zapytała, unosząc brwi. Nie odpowiedział, zrozumiał uwagę i poszedł, żeby rozejrzeć się za świątynią.
— Okej, powtórka z zabawy, tym razem będę pierwszy — powiedział Mroco, kierując się w stronę kolejnej lodowej ściany. Hennix ruszył za nim z opuszczoną głową, miał już dość emocji jak na jeden dzień. Solo ich nie zatrzymał. Podniósł wzrok z ziemi i zaczął szczerzyć się do siebie. Rey zrozumiała, o co mu chodziło, jak niewielu innych.
— Mroco stój! — krzyknęła za nim dziewczynka, widząc, że Ben zwyczajnie pozwoliłby chłopcu dalej się wspinać.
— Chcecie dzisiaj dotrzeć do wejścia świątyni czy nie?! — odkrzyknął jej.
— Stoisz na nim! — dodał Ben, skoro Rey i tak postanowiła zatrzymać padawana, któremu nawet nie chciało się wcześniej poczytać o zadaniu, które musieli wypełnić.
Używając mocy, rozwiał warstwę śniegu, a pod ich stopami ukazał się okrągły symbol wejścia do świątyni. Część grupy wydawała się bardziej zaskoczona, część mniej, ale gdy wejście zaczęto się otwierać, każdy starał się pomóc, by lodowe odłamy ściany odsłoniły wrota. Lód opadł, tworząc gęstą falę drobinek śniegu, uciekających z wiatrem. Opadły, a młodzi Jedi mogli wejść do środka. Jedyną świątynią, która była im znana do tamtej pory, była ta na Yavin Cztery. Była mniejsza, piękna, ale w nie robiła takiego wrażenia, jak miejsce, które mieli przed sobą. Oblodzone posągi Jedi sięgały sufitu, który ciągnął się metry ponad ich głowami, zdobienia, wykonane z ogromną precyzją, nie pozwalały oderwać od siebie wzroku, a wszystko to tonęło w delikatnej, błękitnej poświacie, nadającej całemu miejscu magicznego uroku.
— Co teraz, panie "już to czytałem"? Jakoś nie widzę tutaj żadnego kryształu — Mroco zaczepił Bena.
— Wiem, że światło przenikające przez ten największy kryształ powinno stopić bramę, która jest chyba, tam? — Solo wskazał na część ściany, która przypominała zamarznięty wodospad. — Tylko nie do końca wiem, skąd wziąć to światło.
— A to tam, ta kopuła? — zapytała Osaasha. — Może gdybyśmy spróbowali ją otworzyć...
— Niby jak? Jest zbyt wysoko, by ktoś z nas dał radę dosięgnąć ją mocą — Hennix nie umiał powstrzymać się od marudzenia. Kończąc pytanie, poczuł jak zaczynał unosić się w powietrze.
— Jak teraz? — krzyknął do niego Mit, który bez pytania postanowił pomóc koledze zbliżyć się do kopuły. Quarrenianiń spróbował otworzyć metalową pokrywę, zwiniętą jak skorupa ślimaka i chociaż drgnęła, nie miał tyle siły, by ruszyć nią do końca.
— Sam nie dam rady! —krzyczał, wisząc w powietrzu. Rey jak na sygnał, też została uniesiona. Rozejrzała się za sprawcą i zauważyła jak Togrutanka stała z wyciągniętą dłonią w jej stronę.
— Nie damy zabrać chłopakom całej zabawy, co? — krzyknęła, nie opuszczając dłoni, na co dziewczynka szeroko się uśmiechnęła.
W dwie osoby dużo łatwiej było poruszyć kopulę, chociaż wciąż przypominało to siłowanie się gołymi rękami z zardzewiałą bramą. Złoty rozbłysk pojawił się w chwili, gdy metal zszedł mu z drogi i rozszedł się po całym pomieszczeniu, odbijając od kryształów, ale nie tak, jak powinien, wędrując w zupełnym chaosie. Nie docierał do największego z kryształów, który powinien nakierować go na cel. I Rey i Hennix zaczęli opadać, gdy osoby, które ich podtrzymywały, zostały oślepione przez złoty blask. Upadli na ziemię, co trochę ich zabolało, ale uderzenie spowolnione przez moc sprawiło, że przynajmniej nic im się nie stało. Osaasha bez namysłu podbiegła, by pomóc wstać dziewczynie, która z jej winy leżała na ziemi i przeprosiła, obiecując, że następnym razem będzie bardziej uważać.
— Masz jeszcze jakieś oświecające pomysły, Solo? — prychnął Chiss, osłaniając twarz przed oślepiającą, złotą poświatą.
— Dotarliśmy aż tu, dzięki mnie. Może sam się wysilisz i powiesz, co zrobić dalej, co? — Ben zrobił kilka kroków w jego stronę.
— Nie, nie będę odbierał ci chwały — powiedział lekceważąco, nawet jeżeli w głębi duszy, przeszywający wzrok, którym patrzył na niego najmłodszy ze Skywalkerów, nieco go przerażał. Nie dawał tego po sobie poznać.
— Nie mamy przy sobie mieczy świetlnych, ale nie potrzebuję ich, żeby cię pokonać — odezwał się Solo, zamykając oczy. Wszyscy oglądali kłótnię tamtej dwójki, ale tylko Rey wiedziała, co takiego robił Ben. Oczami wyobraźni widziała wiązkę, którą tworzył sobie wejście do umysłu przeciwnika. Nie był to pierwszy raz, gdy widziała, jak to robił ale tym razem było w tym coś innego. Nie wydawało jej się dłużej, by wiązka była tak krwisto czerwona, jak zazwyczaj, wyblakła, stawała się bardziej błękitna. — Myślisz, że to przeze mnie Luke odesłał Anthurigo do bazy rebeliantów? Sam sobie to zrobił, możesz mnie nienawidzić za utratę przyjaciela, ale wiesz, jaka jest prawda. Gdyby nie spiskował za plecami Skywalkera, wciąż byłby jego uczniem — mówił chłopak, czytając z padawana, jak z otwartej księgi. Mroco nie potrafił postawić barier przeciwko sile, z jaką na niego napierano.
— Nie masz pojęcia, jak to jest, stracić kontakt z jedynym przyjacielem! — oskarżył go. — Ktoś tak pogrążony w samotności nigdy nie poczuje tego bólu!
Ben pomyślał, że to mogła być prawda. Nigdy nie miał nikogo, kogo mógłby nazwać przyjacielem i teraz widział, że nie może nie miał czego żałować. Obserwatorzy dalej nie drgnęli, to nie była ich walka, a chłopcy musieli załatwić to między sobą. Wyblakła, fioletowa wiązka dalej ich łączyła, a Solo powtarzał wszystko, co udało mu się wyczytać. Czuł strach przeciwnika i miał ochotę się przez to śmiać, tchórz stawał naprzeciwko niego, nie będąc żadnym wyzwaniem. Widział, że mieli podobne pragnienia, powiedział wszystkim, że oboje chcą być najlepsi i że Mroco uważa, że wcale się od siebie tak bardzo nie różnią, choć wcale mu się to nie podobało. Ben tak nie uważał, była między nimi zasadnicza różnica, którą zachował dla siebie. On był potężny, a dzieciaka przed sobą miał za jednego z gorszych. Rey nie wiedziała, co powinna zrobić, ale gdy strach w oczach Chissa stał się widoczny, podeszła, rozdzielając dwójkę padawanów.
— Ben, wystarczy. To nie jest zachowanie godne Jedi — rozkazała mu, mówiąc gorzko. Nie kłócił się, wiązka zniknęła. Patrząc na Rey, zrobiło mu się wstyd, że stracił panowanie. Odwrócił głowę, nie chcąc patrzeć w jej oczy, wiedząc, jak bardzo się zawiodła. Darzyła go zaufaniem tak krótko, może trzy tygodnie? A on już zdążył pokazać, że nic się nie zmienił.
— Przepraszam — mruknął jak skarcone dziecko. Niemniej, mówił to do niej, nie do osoby, którą faktycznie skrzywdził.
— Od kiedy to jesteś taki potulny, co? Dorosłeś na tyle, żeby ładna buzia znaczyła dla ciebie więcej niż... — nie skończył, bo chuda piąstka zderzyła się z jego policzkiem i Chiss upadł na ziemię. Rey potrząsnęła dłonią, czując ból i siłę uderzenia na swoich kostkach.
— Miałaś rację, Aasha, nie ma co oddawać im całej zabawy — odezwała się dziewczynka, gdy Mroco rzucał jej wściekłe spojrzenie z ziemi. Nie odzywał się już.
— To też nie było do końca godne Jedi — zauważyła Togrutanka.
— Na całe szczęście, wciąż jestem tylko padawanem — usprawiedliwiła się, a wszyscy wiedzieli, że Chiss na to zasłużył.
— Nie chcę wam przerywać, ale właśnie zauważyłem, co jest nie tak. — Hennix wskazał na leżący na ziemi kryształ.
Mrużąc oczy, rozglądał się po pomieszczeniu, nie mając najmniejszej ochoty mieć cokolwiek wspólnego z kłótnią chłopców. Wolał, gdy oboje dawali mu spokój. Udało mu się wyśledzić drogę światła, która zamiast na największym krysztale, kończyła na ziemi, nieznośnie rozjaśniając całe pomieszczenie. Jeden z kryształów musiał spaść, zostawiając po sobie dziurę, a teraz leżał potłuczony na ziemi. Kolejny problem był taki, że nie mieli go jak poskładać. Byli trzecią grupą padawanów Mistrza Skywalkera, która wyruszyła na Ilum po kryber, a to znaczyło, że poprzednia grupa musiała być winna zniszczenia konstrukcji albo spowodowała to jedna z późniejszych burzy śnieżnych. Tak czy inaczej, to skutecznie uniemożliwiało otworzenie bramy.
— Musimy jakoś odbić światło —odezwała się Osaasha, przerywając chwilę nieznośnej ciszy.
— To wiemy. Pytanie brzmi, jak? — zwrócił się do niej Mit.
— Jak myślicie, jak długo podróżuje jedna wiązka światła? — zapytała Rey, w której głowie pojawił się pomysł.
— Zdecydowanie niedługo —odpowiedział jej Hennix, bojąc się tego, co mogła wymyślić.
— Zbierajcie się, musimy się tam wspiąć — zarządziła, podchodząc w stronę wysokich, oblodzonych ścian, u których szczytu znajdowały się niezniszczone kryształy. —Chcemy czy nie, czeka nas praca zespołowa.
Prędzej czy później, młodzi Jedi zdołali jakoś wspiąć się pod okrągły sufit świątyni. Stamtąd, wszystko, co oglądali, będąc na dole, wydawało im się jeszcze większe. Rey, w czasie drugiej wspinaczki tego dnia, wytłumaczyła pozostałym, jak wygląda jej plan. Brakowało jednego kryształu, ale z pozostałymi wszystko było w porządku. Światło, które miało za zadanie stopić lód, zasłaniający im przejście, nie było zwykłymi promieniami słońca, ale czymś magicznym, podobnym, do światła, które zasilało ich miecze. Podróż jednej wiązki od pierwszego kryształu do miejsca, gdzie był ten zniszczony, powinna zając wystarczająco dużo czasu, żeby uczniowie Skywalkera zdołali przesunąć pierwszy z nich na miejsce brakującego. Grupa nie była najlepsza w działaniu razem, byli najmłodszymi, który jako jedyni jeszcze nie mieli tytułów rycerza, ale znajomości zawierali, raczej nie zwracając uwagi na wiek.
Będąc na miejscu, spojrzeli po sobie, a na koniec wszyscy zwrócili wzrok na Rey, która ustawiła się w miejscu, gdzie kryształ będzie musiał odbić wiązkę, a jej zadaniem będzie go utrzymać. Kiwnęła im głową, dając znak, że jest gotowa. Mroco zaczynał całe kółeczko. Kopuła była otwarta, więc światło przez cały czas wpadało do środka. Policzył do trzech i mocą rozbujał kryształ, który jako pierwszy odbijał wiązkę. Mieli sekundy na wykonanie zadania, bo już w pierwszej chwili, ślad światła zaczął zmieniać trasę, poza jednym promieniem, który wędrował swoją starą trasą. Uczniowie byli tak mali, w porównaniu do kryształów, że zajmowali może połowę jednej, trójkątnej ścianki. Mimo wszystko, każdy dał radę wykonać zadanie, nawet jeżeli w ostatnim etapie, Rey pod pływem siły własnej mocy została nieco cofnięta, chociaż przez cały czas nawet nie drgnęła.
Plan dziewczynki się udał, promień powędrował tak, jak myślała i dotarł do lodowej ściany, topiąc cześć pokrywy. Niestety, jedno podejście nie wystarczyło i padawani musieli powtórzyć swoje zadanie kilka razy, nim lód całkowicie stopniał. Przy ostatniej rundzie, którą okrążał kryształ, Rey była już na skraju wytrzymałości. Dała radę go utrzymać, dopóki promień się nie skończył, wtedy padła na kolana z wycieńczenia, ale najważniejsze było, że lód był stopiony, a brama do jaskiń stała przed nimi otworem. Potrzebowała chwili, nim udało jej się zmusić do zejścia na dół. Na ziemi była ostatnia i jako ostatniej udało jej się dotrzeć pod bramę, ale już u samych wrót zobaczyła, że było warto. Wewnątrz jaskini było ciemno, zupełnie jak nocą, ale drobne odłamki kybru rozświetlały im drogę jak gwiazdy, zapraszając, by odnaleźli ten jeden jedyny.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top