XI

20 ABY, D'Qar 

Rey dyszała ciężko i zjechała po ścianie na podłogę, całkowicie przemęczona. Zgubiła hełm szturmowca gdzieś po drodze, ale wciąż pozostawała w zbroi, tak samo, jak pozostali uczniowie, poprzebierani za najróżniejsze osoby z personelu Najwyższego Porządku. Statkiem szarpnęło, coś omijali, wolała nie myśleć, co się działo poza czterema metalowymi ścianami frachtowca. Wolała nawet nie myśleć, co się działo na stanowisku pilota. Dziewczynka zrobiła swoje, a moc, którą włożyła w wykonanie zadania, mocno nadszarpnęła jej siły, więc na nic by się już nie przydała. Zamknęła oczy, nie chciała spać, ale czuła, że musi jej przymknąć, chociaż na chwilę, żeby uspokoić chaos w myślach. Wciąż miała wrażenie, że biegnie, choć już dawno usiadła.

— Co ty sobie wyobrażałaś? Kazałem się wam nie zatrzymywać — warknął Ben na padawan, pomagając jej mistrzyni usiąść tuż obok. Rey otworzyła oczy, jej chwila odpoczynku dobiegła końca.

— Miałam przyjąć twój rozkaz,bo jesteś taki miły, że ciężko się oprzeć, czy jednak uważasz, że masz jakieś prawo, żeby mi je wydawać? — odpyskowała.

— Powinnaś go przyjąć, dlatego, że wiedziałem,co robię i nie było po co bezsensownie ryzykować życie! — krzyczał.

Nie zwracał uwagi na to, że słuchały go też małe dzieci. Tylko kilkoro z nich przerwało swoje rozmowy, obserwując kłótnie, reszta była zbyt przejęta tym, że wracają do domu. Uczniowie Skywalkera byli przyzwyczajeni do częstych kłótni tej dwójki, dlatego starali się odwracać od nich uwagę dzieciaków albo zwyczajnie żartować, że kto się czubi, ten się lubi. Poniekąd mieli rację. Ben nie był zły o to, że Rey nie posłuchała jego rozkazu. Zdziwiłby się, gdyby to zrobiła. Był zły, że mogło jej się coś stać, a mimo wszystko, dziewczyna ryzykowała tego dnia prawie na każdym kroku. Chciałby, żeby przestała zgrywać bohaterkę i raz na jakiś czas przęła się też sobą. W jego głowie pojawiła się myśl, że między innymi za to tak bardzo ją szanował, że stawiała zdrowie wszystkich ponad swoim, ale to była głupia myśl, odgonił ją i wściekał się dalej.

— To może ci przypomnę, że gonili nas rycerze, którzy zdążyliby pociąć was na kawałki, nim postawilibyście krok na frachtowcu! — wrzasnęła na niego.

— Jak dobrze widzieć, że chociaż wy jesteście w normie — wtrąciła się Voe i poprawiła się z niewygodnej pozycji z cichym "auć" na ustach.

— Jak się trzymasz? — zapytała Rey, całkowicie zapominając, że właśnie prowadziła z kimś kłótnię.

— Lepiej, dzięki Benowi — spojrzała na niego, kiwając głową w podziękowaniu, a potem na swoją padawan. — Gratuluję świetnej roboty. Wam obu. Gratuluję nam wszystkim, wracamy do domu! — krzyknęła i niczym na rozkaz we frachtowcu rozległy się oklaski.

Maluchy wiwatowały i dziękowały swoim wybawcom, przytulając się do Jedi. Tylko trójka przy ścianie nie załapała się na uściski, dwoje z nich wciąż było zbyt wściekłe, żeby któreś z dzieci odważyło się podejść, widząc ich mordercze miny, a ranną bali się skrzywdzić jeszcze bardziej. Statkiem wstrząsnęło, dzieci krzyknęły, rozglądając się po pomieszczeniu, jak gdyby przez ścianę starały się dostrzec, co je uderzyło. Bez pogoni mogło się nie obejść, ale najmłodszym nie powiedziano, że to jeszcze nie był koniec walki. Ktokolwiek pilotował, starał się jak mógł, żeby wyprowadzić tę ogromną kupę żelastwa na odległość, która pozwoli im wskoczyć w nadprzestrzeń. Na szczęście, mieli znaczną przewagę, nim T-wingi Najwyższego Porządku opuściły transportowiec. Gdy to się stało, rzeczywistość wokół Jedi i małej załogi zaczęła się rozmywać.

Uczniowie Skywalkera wylądowali w bazie rebeliantów, a gdy drzwi frachtowca się otworzyły, na ziemię wybiegła gromada dzieci. Teraz zadaniem rebelii będzie odnalezienie rodziców tych dzieciaków, ale dopóki to się nie stanie, będą mieszkać na D'Qar. Generał Leia potrzebowała nowych rekrutów w równej mierze, co Najwyższy Porządek, ale nie miała najmniejszego zamiaru brać kogoś na siłę. Jednak nie ukrywała nadziei, że pewnego dnia te maluchy będą chciały stanąć do walki w szeregach osób, które kiedyś je uratowały. Jednak najpierw będą miały czas, by dorosnąć. Luke podszedł do swoich uczniów, zauważając na ich twarzach całą paletę emocji, od radości przez smutek po złość. Zdążył przeliczyć dzieci, gdy te opuszczały pokład i zrozumiał, czemu niektórzy mogli się smucić. Ich zadaniem było odbić sześćdziesiątkę dzieci, a wrócili, mając na pokładzie dwóch ponad połowę z tej liczby.

— Przepraszam mistrzu, biorę pełną odpowiedzialność za tę porażkę — odezwał się Tai, którego ta sytuacja dręczyła najbardziej. Luke położył mu dłoń na ramieniu.

— Porażki uczą nas pokory, jestem pewien, że wyciągnąłeś z tego lekcje, o których będziesz pamiętał następnym razem — odpowiedział mu. W następnej chwili dostrzegł ranną rycerz opierającą się na swojej padawan. Odebrał Voe, która uśmiechnęła się do niego szeroko, z rąk Rey i zaprowadził do droida medycznego.

Dziewczynka nie za bardzo wiedziała, co dalej ze sobą zrobić. Chciała już tylko jednego, zdjąć z siebie ten paskudny kostium szturmowca. Odeszła gdzieś, żeby go zdjąć, a po drodze skrzyżowała spojrzenia z Benem, który wciąż wydawał się na nią wściekły. Nie pozostała mu dłużna, odwróciła głowę i zadarła dumnie nos. Nie miał prawa być na nią zły za to, że mu pomogła. Solo odwrócił od niej wzrok i odłożył na stolik czarny hełm z przebrania jednego z pionków Najwyższego Porządku. Wtedy zaczepiła go osoba, na którą na najbardziej, całej tej planecie, starał się nie natrafić. Leia spojrzała na syna, nie widziała go zdecydowanie za długo, a skoro już był obok niej, jak mogłaby minąć go bez słowa? Natychmiast przerwała rozmowę z Threepio i podesza do Bena.

— Cześć — powiedziała, nie mogąc nacieszyć oczu. — Wszystko się udało?

— Em... Cześć. Tak, tak, wszystko poszło świetnie — odezwał sięcicho, unikając wzroku matki. — Muszę iść oddać strój, przepraszam — powiedział, starając się ją ominąć. To nie była rozmowa, którą kiedykolwiek chciałby przeprowadzić.

— Ben zaczekaj, proszę — powiedziała,niemalże błagając i złapała go za przedramię. Ostatnim razem widziała go, gdy miał dziesięć lat, później poddała się z próbami odwiedzin. Wtedy wciąż był dzieckiem, małym i chudym, teraz zdążył ją już przerosnąć, musiała podnieść głowę, by móc spojrzeć mu w oczy. — Ten jeden raz pozwól mi wszystko wytłumaczyć. Nie masz pytań? Porozmawiaj ze mną, powiem ci c...

— Co tylko będę chciałusłyszeć? — skończył za nią i zaśmiał się z żałością. Wreszcie spojrzał jej w oczy.

— Nie, całą prawdę — poprawiła go, wciąż naiwnie wierząc, że ma szanse na jego wybaczenie. — Wiem, że wciąż uważasz, że cię porzuciliśmy, ale to nie jest prawda i nigdy nie była. Kocham cię, Ben, twój ojciec też cię kocha. Oddanie cię na szkolenie do Luke'a było najtrudniejszą, do podjęcia, decyzją w moim życiu — mówiła, a do oczu zaczęły napływać jej łzy. Ben odwrócił wzrok i mrugnął kilka razy, gdy i jego oczy zaszły lekką mgłą.

— Naprawdę muszę oddać ten strój — odpowiedział, jakby nie usłyszał nic z słów matki. Zabrał rękę i odszedł.

— Wiem, że wciąż coś dla ciebie znaczymy — powiedziała, gdy się odwrócił, ale to nie wystarczyło, żeby go zatrzymać. — Nadal nosisz mój miecz, Ben — zdążyła jeszcze za nim krzyknąć.

Rey wróciła, gdy udało jej się zdjąć i zwrócić strój szturmowca. Znów wyglądała jak padawan, w swoim białym, pozawijanym ubraniu, mieczem świetlnym za pasem i uczesaniem, którego jedyną innowacją od lat był mały warkoczyk. Zobaczyła jedynie końcówkę rozmowy między generał Ograną a jej synem. Odwróciła wzrok, gdy tylko zobaczyła ich na horyzoncie i skierowała się do frachtowca, licząc na to, że spotka tam kogokolwiek, kto powie jej, co ma ze sobą zrobić. Zauważyła grupę uczniów Skywalkera, którzy śmiali się i klepali Taia po plecach, najprawdopodobniej starając się go pocieszyć. Uznała, że pójdzie w ich stronę. Wtedy usłyszała, jak Leia krzyknęła, coś o mieczu, na co dziewczynka odwróciła się w tamtą stronę. Ben, wściekły, cisnął mieczem świetlnym w ziemię. Skierował się do pomieszczenia, z którego niedawno wyszła dziewczynka i trzasnął drzwiami. Kierując się do grupy uczniów, Rey podniosła jego miecz i podeszła do siedzącej w zamyśleniu księżniczki Alderaan.

— Myślę, że to już należy do pani. Zabawne, że nim rzucił, jak raz mnie z tym zobaczył, to patrzył na mnie z mordem w oczach przez rok — padawan starała się ją pocieszyć. Świetnie zdawała sobie sprawę z tego, jaki był młodszy Solo. Zdecydowanie zbyt dumny, by chcieć to z powrotem, dlatego wolała oddać broń prawowitej właścicielce, która spojrzała na nią pytająco, nie potrafiąc odnaleźć się w rzeczywistości. — To kawał naprawdę dobrej roboty. Najlepszy miecz, jakim walczyłam, nawet jeżeli tylko przez chwilę. Na pani miejscu szkoda byłoby mi go stracić. — Rey wciąż wyciągała rękę.

— To nie jest coś, na czym by mi zależało, ale dziękuję — powiedziała, kładąc swoje ręce na wyciągniętej dłoni padawan i zacisnęła ją w pięść na broni. — Jesteś Rey, prawda? Zdaje mi się, że to o tobie Luke mówił, że latałaś z Hanem? — Dziewczynka kiwnęła głową. — Widzę, dlaczego cię polubił. — Uśmiechnęła się do niej i zabrała dłonie. Rey chciała odejść, rozumiejąc, że chyba nic tam po niej. — Rey? — odezwała się jeszcze generał, nim dziewczyna odeszła. — Mogę mieć do ciebie jedną prośbę? — Padawan ponownie kiwnęła głową. — Oddaj go Benowi, skoro do tej pory go używał, to może przyjmie go z powrotem, chociaż nie sądzę, żeby wziął go z mojej ręki, czy Hana. — Leia zaśmiała się smutno.

— Spróbuję mu go oddać, ale Ben bywa uparty — obiecała dziewczynka.

— Coś o tym wiem.

Pożegnały się, a Rey odeszła w stronę pozostałych Jedi. Sądziła, że mądrzejszym wyjściem będzie, jeżeli da Benowi chwilę samotności, inaczej na pewno się nie zgodzi, by przyjąć miecz z powrotem. Chciała mu go oddać po kolacji, ale na niej też się nie pojawił. Nie wrócili jeszcze na Yavin Cztery. Rebelianci w ramach podziękowania za całą pomoc, chcieli się odwdzięczyć, oferując jedzenie i nocleg, chociaż na jedną noc. Nikt nie narzekał, dostali pokoje i prawdziwe łóżka, a miło było pomieszkać w nieco mniej minimalistycznych warunkach. Padawan była zmęczona, chciała się zatopić w pościeli i spać przez tydzień, ale była do czegoś zobowiązana, więc odpoczynek musiał poczekać. Wiedziała, który pokój należał do Bena, wszyscy byli mniej więcej w tym samym miejscu, więc poszła do niego, żeby oddać mu broń.

Chciała zapukać, ale drzwi do jego pokoju były uchylone. Weszła do środka, ale nikogo w nim nie zastała. Zastanawiała się, czy nie oddać mu go rankiem, nim wyruszą z powrotem na księżyc, ale na końcu korytarza dostrzegła otwarte okno, a chłód w pomieszczeniu nie wskazywał na to, że ktoś miał zamiar je wywietrzyć, tym bardziej że na zewnątrz też panował okropny mróz. Wychyliła się i rozejrzała na boki. Zauważyła rynnę, po której można by wejść na dach, więc tak zrobiła. Jeżeli nie znajdzie tam Bena, przynajmniej będzie miała szanse, by pooglądać dwa księżyce, które ozdabiały bezchmurne niebo. Nie pomyliła się, Solo siedział na szczycie, obejmując kolana chudymi ramionami i podziwiał urodę planety.

— Śledzisz mnie? — zapytał, nawet nie spoglądając w jej stronę.

— Nie, po prostu jesteś tak oczywisty — odpowiedziała, ostrożnie podchodząc do chłopca po stromym dachu. Była Jedi, nie bała się tego, że mogła spaść, tylko że człowiek przed nią w każdej chwili może wybuchnąć i się na nią rzucić. — Twoja matka prosiła, żeby ci to oddać — powiedziała, podając mu dawną broń Lei. Ben wziął go od dziewczynki i wyrzucił przed siebie. Spodziewała się, że to mogło się wydarzyć i zdążyła chwycić miecz w locie, zawracając go, by uderzyć nim chłopaka w klatę. Ben złapał za miecz, a siła uderzenia odepchnęła go odrobinę do tyłu.

— Daj mi spokój — warknął na nią.

— O niczym innym nie marze, uwierz — odpowiedziała z równą wściekłością. — Ale nie pozwolę ci krzywdzić tak dobrego człowieka, jakim jest Leia, bo jesteś obrażony, jak małe dziecko.

— Nie chcę mieć z nią nic wspólnego — powiedział spokojnie i odłożył miecz obok siebie.

— Jesteś samolubnym, niedojrzałym nerfopasem, Ben. Nie potrafisz docenić tego, co masz — zirytowała się i zebrała do wyjścia. Jeżeli chciał, mógł nawet wystrzelić tę broń w przestrzeń. Zrobiła, co obiecała, miała dość marnowania czasu.

— Zawodzą mnie przez całe życie, niby czemu miałbym im wybaczyć, że mnie porzucili? — zapytał ją, szukając zrozumienia na jej twarzy. Patrzył na nią wielkimi, czarnymi oczami, które odbijały blask księżyców. Przez chwilę zrobiło jej się go żal, ale sam to sobie robił. Każda krzywda, która go spotkała, był tylko z jego winy.

— Kochają cię, Ben. Spędziłam dwa lata, słuchając historii o tobie, idealnym synu Hana Solo, który już jako trzyletnie dziecko potrafił pilotować myśliwiec. Słyszałam, jak upierałeś się, by siadać ojcu na kolana za każdym razem, gdy tylko wsiadaliście do Sokoła Milenium, nawet gdy nigdzie nie lecieliście. Znam wszystkie historie o tym, jak wstawiałeś się za każdą najmniejszą istotą, która potrzebowała pomocy, wpędzając i siebie i jego w kłopoty. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile w tych historiach było tęsknoty. — Bena zamurowało. Nie miał pojęcia, co mógłby odpowiedzieć. Pamiętał wszystko, o czym mówiła. To była prawda i jedyną osobą, która mogła jej to powiedzieć, był Han. Chłopak złapał się za głowę, nie mogąc wytrzymać spojrzenia oczu Rey. Nie spodobało jej się to. — Patrz na mnie! — wrzasnęła. Podniósł na nią wzrok, z trudem powstrzymując łzy. — Nawet nie wiesz, ile bym oddała, żeby mieć, to co ty. Każdego ranka budziłam się na Jakku, naiwnie wierząc, że tego dnia rodzice na pewno po mnie wrócą. Dalej wierzę w to, że gdy następnym razem Han przyleci na Yavin, razem z nim zejdą z pokładu Sokoła. — Jej nie udało się powstrzymać łez.

— Zawiedziesz się, on nigdy nie dotrzymuje obietnic. Miałem zostać pilotem...

—A zostaniesz Jedi! Czy to ważne, kim będziemy? Wolałabym być niewolnicą, byleby móc ich znów zobaczyć. Może chociaż miałabym nazwisko... Miałeś rację, Ben, byłam nikim. Jestem nikim! — Chłopak złapał za miecz, wstał i podszedł do niej, zmniejszając dzielącą ich odległość do kilkunastu centymetrów.

— Nie to miałem na myśli — chciał się usprawiedliwić, ale sam do końca nie wiedział, co chciał powiedzieć.

— Właśnie to. Moi rodzice byli zwykłymi pijakami, którzy sprzedali mnie za kilka butelek piwa. Patrząc mi w oczy, oddali mnie za alkohol, a ja wciąż naiwnie czekam, aż po mnie wrócą. Gdy to się stanie, padnę im do nóg i będę dziękować Bogu za najlepszy dzień w moim życiu. Pomimo wszystkich okropieństw, które mi wyrządzili, są moją rodziną, kocham ich i stąd wiem, że ty wciąż kochasz swoich rodziców, więc przestań użalać się nad sobą i wybacz im, nim jak ja, będziesz czekać na następną okazję, by ich zobaczyć, a ona już nigdy nie nadejdzie.

Nic więcej nie miała do dodania. Odsunęła się od niego, posyłając ostatnie spojrzenie pełne łez. Wiedział, że mówiła prawdę. Gdy wtargnął do jej umysłu, widział całe to zdarzenie jej oczami, wiedział co wtedy czuła, a poczucie samotności biło od niej tak silnie, że stojąc obok,czuł się przytłoczony. Przeszło mu przez myśl, że może powinno być mu jej żal, ale jedyne, co czuł to nieskończony podziw dla siły, z którą wstawała każdego ranka. Nie wiedział, czy na jej miejscu dałby radę wytrzymać. Nie, był pewien czy wzrok, którym teraz na nią patrzył, mówił jej to wszystko, ale ona nie spoglądała na niego. Schodziła po rynnie z taką samą zręcznością, z jaką się tam wspięła, choć ciężko jej było dostrzec cokolwiek przez łzy. Chłodny powiew wiatru upomniał mu, jak zimno było na zewnątrz i jak przemarznięty był, po tak długim siedzeniu na dachu. Nie umiał się zmusić, by wrócić. Spojrzał na dwa, powoli goniące za sobą księżyce i korzystając z tego, że nikt go nie widział, pozwolił sobie na płacz.

Odlatywali następnego ranka. Ben patrzył, jak Rey rozmawiała ze swoją mistrzynią, która wyglądała na znacznie zdrowszą, niż gdy widział ją ostatnim razem. Dziewczyna nawet na niego nie spojrzała. Pomimo szacunku, jakim on ją darzył, ona nie patrzyła na niego z większym, niż na dzieci, biegające wokół frachtowców, żegnając się ze swoimi bohaterami. Zwiesił głowę. Chciał odejść, zapomnieć o wszystkim, co stało się poprzedniego dnia i zatopić się w monotonności życia w ŚwiątyniJedi. Jednak nie potrafił się zmusić, by zrobić krok w jakąkolwiek stronę. Czuł na sobie czyjś wzrok. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że należał do jego matki. Nawet nie liczyła na to, że będzie się chciał z nią pożegnać, ale zobaczyła, że znów nosił jej miecz przy sobie i nie mogła przestać się uśmiechać. Ben zrobił coś, co zaskoczyło i ją i jego samego. Podszedł do niej i przytulił, pierwszy raz, odkąd był na tyle duży, by móc całą ją objąć ramionami.

— Każdego dnia żałowałam, że pozwoliłam ci odejść — powiedziała, głaszcząc syna po włosach. — Dzień, w którym nas opuściłeś, to dzień, w którym straciłam i ciebie i twojego ojca. — Przerwała uścisk, by móc przyjrzeć się jego twarzy. — Przepraszam. — Ben oparł głowę na jej czole, Był tak wysoki, że musiał się przy tym nieco schylić. Stracili bez siebie tyle lat i może nie był to moment, by je nadrobić, ale sama nadzieja na taką okazję, na razie była wystarczająca.

— Tęskniłem — wyszeptał na koniec pożegnania i odszedł, ale tym razem z myślą, że będzie miał dokąd wrócić, gdy jego szkolenie się skończy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top