I

11 ABY, Chandrila

Włosy, czarne jak bezgwiezdna otchłań galaktyki, wystawały spod kasku pilota, w którego razem z ojcem bawił się kilkuletni chłopiec. U żadnego z rodziców Bena włosy nie były tak ciemne, a i u przodków ciężko się było doszukać tej barwy. Han mógłby posądzić Leię o zdradę, gdyby każdego dnia nie patrzył na swój szelmowski uśmiech i iskierki w oczach u chłopca, który nosił jego nazwisko. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że Ben był jego synem, szczególnie gdy widział go za sterem Sokoła Milenium w za dużym kasku i jeszcze większej skórzanej kurtce, której starszy Solo nie pozwalał sobie wyrzucić od lat. Silnik statku był wyłączony, każdy dźwięk warkotu wydobywał się jedynie z ust dziecka, starającego się najdokładniej, jak potrafiło, naśladować dźwięki, które słyszało na każdej z nielicznych podróży. Han wiedział, że gdyby tylko uruchomił statek i przekazał stery w ręce syna, ten odleciałby, zapominając o reszcie świata. Dotarłby, gdzie tylko by chciał, tego ojciec był pewny. Nauczył go wszystkiego, co sam wiedział o byciu pilotem.

— Ben, twoja mama czeka — odezwał się Han, gdy jego syn w grze wyobraźni brał ostry zakręt, unikając ogromnej asteroidy, pędzącej ku niemu z prędkością dźwięku — jeśli chcesz, zostawię cię tu i pójdę do niej sam.

Ciężko mu było oderwać się od zabawy, ale wypuścił z rąk ster, a z głowy zdjął ciężki kask, z którego jego czarne włosy wylały się falami, sięgając chudych ramion chłopca. Drzwi Sokoła Milenium otworzyły się powoli, a u jego stóp czekała kobieta, senator Nowej Republiki we własnej osobie. Pierwszymi, których zobaczyła, był włochaty Wookie, Chewbacca oraz jej mąż, któremu kącik ust uniósł się lekko, gdy tylko ich spojrzenia się skrzyżowały, ale to nie oni wpadli w jej ramiona jako pierwsi. Ben przecisnął się między nogami swojego ojca i jego przyjaciela, biegnąc od steru aż po twardą ziemię planety Chandrila.

— Mama! — chłopiec z krzykiem wpadł w objęcia Lei, która natychmiast przykucnęła na ziemi i oplotła swoje dziecko ramionami.

— Cześć synku.

Nie widziała go od kilku miesięcy, była zbyt zajęta swoimi obowiązkami, by móc pozwolić sobie na podróże na wiecznie lecącym w nieznane pokładzie Sokoła. Chciałby mieć rodzinę przy sobie, ale wiedziała, że z przeszłością jej męża, to nie było możliwe. Karta przewinień Hana była zbyt zapełniona, by mógł on na stałe pozostać w jednym miejscu. Leia spojrzała w oczy chłopca, mając wrażenie, że nie widziała go od wieków. Zdążył w tym czasie skończyć sześć lat, urósł o kilka centymetrów, a jego ojciec nawet raz nie zadbał o to, by podciąć synowi niesforne loczki. Tak dużo ją omijało, bycie panią senator odbierało jej zbyt wiele z tych ulotnych chwil dzieciństwa jej syna. Odgarnęła mu włosy z twarzy i pocałowała w czoło, ale Ben natychmiast wytarł ucałowane miejsce rękawem kurtki.

— Ja nie pogardzę pocałunkiem, jak mu się nie podoba — odezwał się Han, który nieco ostrożniej schodził z pokładu swojego statku.

Senator Leia uśmiechnęła się, słysząc przepełniony pewnością siebie głos. Wstała z klęczek i przywitała się z mężem, a na widok ich pocałunku, Ben spojrzał w stronę Chewiego, który ryknął w swoim języku, po czym dzieciak jedynie zmarszczył nos z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Potem przyszła kolej na Wookiego, by się przywitać, ale nie był on ostatni. Ciche dźwięki binarnego języka astrodroidów wplotły się w dźwięki przywitania, na co z początku uwagę zwrócił tylko Ben. Nikogo jednak nie zauważył. Dopiero chwilę później, gdy dźwięk się powtórzył, zza rogu wyjechał dobrze mu znany astrodroid o niebiesko-białej barwie.

— Artoo? — zdziwił się chłopiec. — Wujek Luke też tutaj jest? — skierował pytanie w stronę matki.

— Tak skarbie, twój tata i ja musimy z nim porozmawiać, o czymś bardzo ważnym — odpowiedziała.

Tak jak domyślił się tego Ben, jego wujek czekał na nich w domu, rozmawiając z C3PO, podczas gdy drugi z jego mechanicznych przyjaciół wędrował, gdzie chciał. Luke Skywalker przywitał swoją rodzinę, uściskał siostrzeńca, uśmiechając się do niego i choć chłopiec tego nie zauważył, patrzył na niego z lekkim smutkiem. Han poprosił Chewbaccę, by ten przez chwilę pobawił się z jego synem, bo lepiej, jeżeli chłopiec nie będzie słyszał rozmowy, która miała mieć miejsce. Wookie zgodził się, a w następnej chwili niechciani słuchacze opuścili pomieszczenie. Mimo tego, że bliźniaki i pilot zostali sami, nikt z nich nie chciał jako pierwszy zacząć rozmowy. Nawet Han, zazwyczaj entuzjastyczny i bezpretensjonalny, zamilkł, gdy w grę wchodziły dalsze losy jego syna.

— Jesteś pewna, że chcesz, by poszedł ze mną? — ciszę przerwał Luke, zdając sobie sprawę, że ta sytuacja jest dla niego najmniej bolesna. — Żeby stał się Jedi?

— Moc jest w nim silna, Luke — odezwała się Leia, lekko chrapliwym głosem.

— Nie boję się o to, że może być zbyt słaby — przerwał, bojąc się, że następne słowa mogą stać się prawdą, tylko dlatego, że je wypowiedział, ale musiały one paść na głos. — Boje się, że może okazać się zbyt silny.

— Ciemna strona w nim narasta — senator mówiła smutno. — Widziałam w nim naszego ojca. Trening z tobą jest naszą ostatnią szansą, by nie stał się taki, jak on. — Łzy zaczęły szklić jej oczy.

— Wciąż ma w sobie tę lepszą część genów — Han zabrał swój głos, przytulając żonę. — Młody ma dobre serce, ostatnio uparł się, żeby uratować młodego dewbacka, którego właściciel zbyt mocno zranił batem, mimo tego, że tłumaczyłem mu, że to zbyt niebezpieczne. Jest tak dzielny, jak jego ojciec.

— Zabrałeś Bena na Tatooine? — zapytał Luke, wpatrując się w męża swojej siostry szeroko otwartymi oczami. — Oszalałeś...

— Chciał zobaczyć miejsce, w którym dorastał największy Mistrz Jedi. Wciąż bardziej ceni wasze rycerskie zabawki niż tradycyjny blaster u boku. To nie ma teraz znaczenia, rzecz w tym, że żadna wasza ciemna moc, czy inne bzdety go nie dotkną — uparł się Han i nawet po tylu latach, nie pozwalał sobie nic wytłumaczyć, o sprawach dotyczących mocy.

Rozmowa trwała, niełatwym było oddać swoje dziecko pod opiekę kogoś innego, nawet jeżeli to tylko na jakiś czas, nawet jeżeli będzie mógł odwiedzać chłopca, kiedy tylko będzie chciał. Jedno było pewne, rodzice nie mieli warunków, żeby wychowywać chłopca. Styl życia, jaki prowadził Solo, był zbyt niebezpieczny, a Leia odgrywała zbyt ważną rolę, by móc poświęcać rodzinie tyle czasu, ile by chciała. Ben odejdzie z wujkiem, to było wiadome od samego początku rozmowy. W końcu to senator Organa sama skontaktowała się z bratem, by wziął chłopca pod opiekę, ale ciągłe wątpliwości nie chciały minąć. Gdy ostateczna decyzja zapadła, na zewnątrz było już ciemno, a Ben zasnął, wtulony w futro Wookiego, który cicho pochrapywał, służąc chłopcu łapą za poduszkę. Rodzice spojrzeli na ich idealnego, maleńkiego syna, którego śpiąca twarzyczka wyglądała jak u aniołka. Jednak Leia i Luke wyczuwali, jak jego sny nasączone były przez coraz silniejszą ciemną moc.

Następnego ranka Ben obudził się w swoim łóżku, przeniesiony cudem, jaki tylko rodzice potrafili sprawić, dzięki czemu znikało się z miejsca, które pamiętało się sprzed zamknięcia oczu. Chłopiec wyszedł, żeby ich poszukać, co nie zajęło mu dużo czasu. Uśmiechnął się przy przywitaniu, ale tylko on jeden. Czemu byli smutni, gdy wreszcie byli wszyscy razem? Zastanawiał się. Odwracając wzrok od twarzy członków rodziny, zauważył swój plecak, ewidentnie wypchany po brzegi. Tylko dlaczego zabrano go z pokładu Sokoła? Czyżby w końcu miał zamieszkać z mamą na stałe? Zapaliła się w nim iskierka nadziei, ale całość sytuacji przysłaniała jej blask. Podszedł bliżej, przecierając wciąż ciężkie od snu oczy. Wydawało mu się, że to przez niego byli przygnębieni, jakby zrobił coś nie tak, ale przecież dopiero wstał, co miałby zrobić?

— Czemu wszyscy są smutni? — zapytał, stając przed matką, która pochyliła się na wysokość jego oczu i złapała za ramiona. — Zrobiłem coś złego?

— Nie, absolutnie! — zaprzeczyła. — Nie zrobiłeś nic złego. Chodzi o to... że musisz polecieć teraz z wujkiem na jakiś czas — próbowała mu wytłumaczyć.

— Skoro nic nie zrobiłem, to dlaczego mnie odsyłacie? Będę grzeczny, obiecuję! — krzyczał, wyrywając się z jej uścisku i odsunął o kilka kroków.

— Nie odsyłamy cię, synu — inicjatywę przejął Han. — Chcemy, żebyś poleciał z wujkiem Lukiem, żeby nauczył, cię jak być Jedi — mówił, jakby to była najlepsza nagroda we wszechświecie. — Zostaniesz prawdziwym bohaterem, młody.

— Naprawdę? — zapytał, uspakajając się nieco.

— Naprawdę, skarbie, ale tylko, jeżeli wujek Luke cię nauczy, dlatego musisz z nim polecieć — dodała Leia.

Teraz i chłopcu zrobiło się smutno. Już rozumiał, dlaczego wszyscy mieli takie ponure twarze, gdy się z nimi przywitał. Słyszał wiele historii o tym, czego dokonali jego rodzice i wujek, przez co marzył o tym, by pewnego dnia zostać takim bohaterem, jak oni. Chciał odejść z Lukiem, ale nie chciał zostawiać rodziców. Wuj wyciągnął do niego dłoń, a Ben chwycił ją, zgadzając się, by odejść. Nie umiał się powstrzymać, by nie odwrócić wzroku, gdy zmierzał w stronę statku. Wtedy zrozumiał, że nie da rady i wypuścił dłoń. Pobiegł w stronę ojca i przytulił się do jego nóg. Han oderwał go od siebie, ale tylko po to, by unieść chłopca w powietrze i przytulić do siebie najmocniej jak potrafił. Senator Leia podeszła do brata, posyłając mu kolejne smutne spojrzenie.

— Zadbaj o niego — powiedziała niepierwszy raz.

Uścisk ojca z synem trwał długo. Han wiedział, że to dzięki Lei jego syn mógłby być kimś wielkim, w końcu był kolejnym z rodu Skywalkerów. Jednak nikt mógł mu odebrać tego, co włożył w wychowanie chłopca. Będzie mu brakowało dni, gdy mały w środku nocy wkradał mu się do łóżka, jak z zafascynowaniem słuchał wszystkich historii o jego przygodach. Jak bardzo starał się być taki jak ojciec, zakładając ten za duży kask, udając, że jest najlepszym pilotem na świecie. Wciąż pamiętał, jak jego syn był młodszy i nie mógł spać noce z rzędu, był zmęczony i tracił na siłach, płakał przez cały czas, cierpiąc, a Han nie mógł nic na to poradzić. W końcu zasnął, nie budząc się przez następne kilka dni. Ojciec bał się wtedy, że zawiódł, ale mały wreszcie się obudził. Od tamtej pory wolał mieć go cały czas na oku, by nigdy nie stało mu się nic podobnego. Nie mógł sobie pozwolić, by syn wyczytał strach z tego z jego twarzy. Był Hanem Solo, uśmiechnął się, jak zawsze, gdy musiał ukrywać emocje. Postawił chłopca na ziemi i rozczochrał włosy, na co mały również zaczął się uśmiechać, starając odeprzeć, atakującą w zabawie, dłoń taty.

— Nie mogę pójść — odezwał się chłopiec. — Chcę zostać pilotem, jak ty — powiedział, podnosząc główkę, by spojrzeć na twarz ojca.

— Jako Jedi polecisz w więcej miejsc niż jakikolwiek pilot — odezwał się Han.

— Ale obiecałeś, że pewnego dnia zostanę najlepszym pilotem we wszechświecie... Tato?

Uśmiech z twarzy Hana zniknął. Nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć. Też wolałby, by syn pozostał przy nim, ale to nie wchodziło w grę. Odwrócił wzrok, nie mógł znieść spojrzenia zapłakanych oczu dziecka. Nie umiał mu odmówić, nie w takiej sytuacji, kiedy sam tak bardzo chciał, by przy nim został, ale musiał się przemóc. Ben chwycił go za dłoń, starając się zwrócić na siebie uwagę, ale Han zabrał rękę. Wtedy chłopiec rozpłakał się na dobre. Pilot, dalej nie podnosząc wzroku, zrobił kilka kroków w tył i odwrócił się bokiem, jakby miał zamiar odejść.

— Ben, proszę, musisz już iść — powiedział, starając się ukryć jakiekolwiek emocje w głosie.

Chłopiec nie miał zamiaru dłużej się upierać. Przybrał na twarzy najbardziej poważny i dumny wyraz, na jaki mógł się zmusić zraniony sześciolatek. Przetarł dłońmi twarz, ścierając z niej ślady łez. Czuł się oszukany i nie chciał pokazać, jak bardzo ta zdrada go zabolała. Poszedł za wujem, a tym razem już się nie odwrócił. Jeszcze przed chwilą ślepo zapatrzony w ojca, pragnął, by być takim jak on, ale teraz miał nadzieję, że nie będzie podobny do niego w niczym. Odrobina ciemności natarła na jego serce, wyczuwając lęk, smutek i tęsknotę. Statek ruszył, coraz bardziej wtapiając się w błękit nieba, aż zniknął, kierując się w stronę nowej świątyni Jedi i dwunastki uczniów, którą Mistrz Jedi Luke Skywalker wziął pod swoje skrzydła. Leia objęła swojego męża i pocałowała go w policzek. Wiedziała, jak silna więź łączyła tych dwojga i jak bardzo bolała go cała ta sytuacja.

— On bardzo cię kocha, Han — próbowała go pocieszyć.

— Wiem — odpowiedział, a patrząc w jej oczy, nie mógł zrobić nic innego, niż się uśmiechnąć.

13 ABY, Wewnętrzne Rubieże

Kobieta o orzechowych oczach kończyła czesać trzeciego koka na główce swojej jedynej córeczki. Mała stanęła przed nią, pokazując w całej okazałości, jak prezentowała się w nowej fryzurze. Matka aż klasnęła w ręce, zadowolona z efektu, a dziewczynka uśmiechnęła się, pokazując brak kilku mleczaków, które pozostawiły po sobie małe pustki. Kobieta i jej córka nie miały za dużo sposobów zajmowania czasu. Ich statek, z załogą około dziewięciu osób, podróżował bez celu, zatrzymując się raz tu, raz tam, żeby móc uzupełnić zapasy i rozprostować nogi. Byli uciekinierami, a to znaczyło, że nigdzie nie było dla nich miejsca. Lecieli przez Wewnętrzne Rubieże, wciąż mając wystarczająco dużo paliwa na dłuższą podróż, po ostatnim lądowaniu na Rakata Prime, więc pozostawała im chwila w ciszy i spokoju.

— Mamo, kiedy będziemy w domu? — zapytała dziewczynka, lekko sepleniąc.

— Co masz na myśli? Przecież jesteśmy w domu — odpowiedziała jej kobieta.

— Ale kiedy zamieszkamy gdzieś, na jakiejś planecie? Chciałabym mieć dom, prawdziwy dom i ogródek — rozmarzyła się.

— Zrobimy tak — powiedziała matka, przyciągając Rey bliżej siebie — kiedy zatrzymamy się następnym razem, żeby kupić jedzenie, kupimy też całą masę nasion. Zasiejemy je tutaj, na statku i będzie latał z nami. Twój ogród zwiedzi całą galaktykę.

— Galaktyczny ogród? Hura! — dziewczynka ucieszyła się i wybiegła z pokoju, żeby o wszystkim opowiedzieć tacie.

Kobieta pokręciła głową i uśmiechnęła się do siebie. Bardzo chciałby osiąść na jakiejś planecie, chociażby to miało być Jakku czy Tatooine. Chciałby stworzyć dom dla swojej córeczki, ale wiedziała, że nie może, dla jej własnego bezpieczeństwa, inaczej jej dziadek odnalazłby ich zbyt łatwo. Zaczęła składać koszulkę, którą Rey niedbale rzuciła na skraj łóżka. Wtedy poczuła, jak statkiem szarpnęło, a światło zgasło, by za chwilę pojawić się znowu. Odłożyła ubranie i poszła odnaleźć pozostałą część swojej rodziny. Byli w sterowni, mała wychylała się, by móc dostrzec jak najwięcej z kosmicznej przestrzeni, szukając czegoś, co mogło spowodować chwilowe zwarcie. Ojciec dziewczynki odciągnął żonę na bok, nie chciał, by  mała przestraszyła się jego słów. Wiedział, kto spowodował zwarcie. Mieli ogon i musieli jak najszybciej stamtąd zniknąć. Znajdowali się najbliżej Jakku i chociaż nie mieli w planach się tam zatrzymywać, nie było innego wyjścia.

Nim mieli szansę dostać się na orbitę planety, światło zamrugało kilka razy, po czym zgasło. Gdyby nie czerwone światła awaryjne, nikt nie byłby w stanie dostrzec nawet końca własnego nosa. Pokładem ponownie wstrząsnęło, na co przerażona dziewczynka przytuliła się do swojej mamy. Zaczęłaby krzyczeć, ale uspokajały ją łagodne szepty kobiety, obiecujące, że wszystko będzie dobrze. Pokład zatrząsnął się ostatni raz, a zasilanie wróciło. Drzwi do sterowni się otworzyły, a jeden z członków załogi zdał raport ojcu Rey. Matka nie pozwalała jej słuchać, wciąż opowiadając o ogrodzie. Mimo tych starań, jednego nie dało się nie usłyszeć. Ktoś wdarł się na statek. Serce dziewczynki zaczęło bić szybciej. Czemu ktoś miałby tu wchodzić? Kobieta, słysząc przyśpieszony oddech dziewczynki, przykucnęła przy niej i złapała za twarz, zmuszając ją do patrzenia w oczy.

— Nic się nie dzieje — skłamała, ale nie udało jej się nikogo nabrać. — Pamiętasz, jak grałyśmy w chowanego? Pobawmy się jeszcze raz, okej? — Rey kiwnęła głową. — Pójdź się schować i nie wychodź, dopóki ktoś cię nie znajdzie.

Rey chciała odejść, nie miała pojęcia, co się działo, choć domyślała się, że to nic dobrego. Nim poszła, mama pocałowała ją w policzek, po czym lekko popchnęła do przodu, by ją zachęcić. Zmusiła się do uśmiechu, by naprawdę sprawiać wrażenie, że to tylko gra. Rey wyszła ze sterowni i niedaleko drzwi wdrapała się na półkę, a następnie do wentylacji. Nikt nigdy nie mógł jej tam znaleźć, bo ona jako jedyna potrafiła się tam zmieścić. Wczołgała się na tyle daleko, by dotrzeć do kolejnego otworu, skąd, jak miała wrażenie, dobiegały dźwięki kłótni. Nie pomyliła się, dostrzegła dwoje ludzi w maskach, wymachujących bronią przed członkami jej załogi. Chcieli dowiedzieć się, gdzie jest jakaś dziewczynka. Rey otworzyła szeroko oczy i cofnęła się lekko w głąb szybu, by mieć pewność, że nikt jej nie zauważy. Szukali jej. Jeżeli komuś stanie się krzywda, to z jej winy. Wtedy zobaczyła, jak w mgnieniu oka, broń, której nigdy wcześniej nie spotkała, przeszył na wylot jednego z jej przyjaciół. Pisnęła, ale szybko zdając sobie z tego sprawę, zatkała ręką usta i wstrzymała oddech.

— Ona tu jest — powiedział jeden z czarnych napastników. — Powiedzcie tylko, gdzie ją ukryliście, a nikomu więcej nie stanie się krzywda.

— Lepiej od razu nas wszystkich zabijcie — rozbrzmiał głos, którego Rey najbardziej bała się usłyszeć. Jej tata wyszedł przed szereg.

— Wedle życzenia — odezwał się rycerz, biorąc zamach.

Nie spodziewał się tak szybkiej reakcji ze strony mężczyzny, który bez większego wysiłku uniknął ciosu, a ponadto uderzył przeciwnika w żebra. To dało sygnał do walki. Załoga chwyciła za broń i zaatakowała napastników, którzy, na ich nieszczęście, byli znacznie lepiej wytrenowani. Rey patrzyła, jak jej ojciec, bezbronny staje do walki z rycerzem w masce, którego broń przypominała kij zakończony szponem. Napastnik zamachnął się, broń uderzyła w naszykowaną na cios dłoń mężczyzny, który mimo bólu, zacisną rękę i szarpną, a zbity z tropu wojownik ciemności nie zdołał je utrzymać. Tacie Rey i jego załodze udało się pokonać jednego z wojowników, ale dziewczynka dostrzegła, że drugi z nich szykował się, by zadać jej ojcu cios w plecy. Widziała nad nim półkę, przepełnioną ciężkimi narzędziami i marzyła, by ta zawaliła się, przygniatając napastnika do ziemi. Tak szybko, jak ten obraz pokazał się w jej głowie, spełnił się na sekundy, nim jej tata zostałby zraniony. Mężczyzna rozejrzał się, zastanawiając, jak to mogło się stać i zobaczył, jak główka z roztrzepanymi trzema koczkami zbliżała się do otworu wentylacyjnego.

— Już dobrze, słoneczko — odezwał się, dysząc ze zmęczenia, ale nie mógł pozbyć się uśmiechu. — Możesz wyjść.

Sam nie wierzył we własne słowa. Nie było dobrze. Skoro znaleźli go teraz, znajdą go też następnym razem. Nie mogli tak ryzykować, Rey nie mogła dłużej pozostać wśród nich. Pomógł jej wydostać się z szybu wentylacyjnego i mocno przytulił do siebie córeczkę i żonę. Nie musieli już lądować na Jakku, ale i tak postanowił to zrobić. Trzymał ją w ramionach długo, szepcząc kojące słowa, aż dziewczynka zasnęła. Stał przez chwilę w miejscu, starając się zapamiętać każdy szczegół jej uroczej, dziecięcej twarzyczki, bojąc się, że to może być ostatni raz. Piach uniósł się, gdy ich statek wylądował na pustynnej planecie. Wciąż niosąc dziewczynkę na rękach, mężczyzna wraz z żoną podszedł do grupy na targu. Zobaczył zbieraczy złomu z wózkami załadowanymi towarem i butelkami alkoholu w rękach. Myśl o tym, co miał zamiar zrobić za chwilę, zdekoncentrowała go, przez co się potknął i dziewczynka na jego ramionach zaczęła się budzić.

— Za dwanaście takich i garść pieniędzy jest twoja — pokazał najpierw na butelki potem na dziewczynkę.

— Niby po co mi to dziecko? — zdziwił się miejscowy.

— Zna się na statkach, wie które części są najpotrzebniejsze, pomoże ci zarobić. Nas i tak nie stać na jej utrzymanie — odezwała się matka Rey.

— Co? Mamo? — odezwała się przytomniejąca dziewczynka. Ojciec odstawił ją na ziemie.

— Zbierajcie się stąd, nie potrzebuję żadnego bachora — powiedział mężczyzna i rzucił w nich butelką.

— Chodźmy stąd, proszę — odezwała się Rey, ściskając dłoń ojca. — Chcę do domu.

— Tu będzie twój nowy dom. Już nie musisz cały czas latać — matka starała się ją pocieszyć, ale w tych słowach dziewczynka nie widziała nic pocieszającego. — Dziesięć butelek i jest twoja — zwróciła się do złomiarza, a jej córeczka zaczęła głośno płakać i nalegać, by odejść.

— Ja ją wezmę — odezwała się kobieta, która obserwowała całą sytuację, wystawiając przed nimi koszyk z alkoholem. Było tam nawet więcej, niż prosili. — Nie spotka jej krzywda, obiecuję — dodała, wierząc w to, że jej rodziców faktycznie nie stać na utrzymanie dziecka.

— Wrócimy po ciebie — obiecała jej matka i zaczęła odchodzić.

Rey nie chciała podejść do zbieraczy złomu, więc kobieta złapała ją za ramię i czekała aż rodzice dziewczynki znikną z horyzontu. Mała nie przestawała za nimi wołać i przepraszać, że nie podobał jej się dom, teraz już żaden nie spodoba się jej tak bardzo, jak tamten statek. Tak bardzo chciała, by zawrócili. Statek odpalił i wzniósł się w przestrzeń, na co Rey padła na kolana, zanosząc się coraz gorszym płaczem. Między łzami dostrzegła studzienkę, wokół której była jedyna mokra ziemia w okolicy, ale to nie to odwróciło jej uwagę od straty. Jedyny kwiat w całej okolicy wyrastał niedaleko niej. Nie miała pojęcia, jakim cudem udało mu się tam wyrosnąć, ale skoro on dał radę przetrwać, jej też się musiało się udać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top