Rozdział 9
Pędziłem przez miasto, nie zważając na to czy się zabiję, czy nie. Musiałem zdążyć. Nie było innego wyjścia.
Skręciłem gwałtownie w prawo. Niepokoił mnie brak jakiegokolwiek ruchu. Byłem praktycznie sam na drodze, co jeszcze bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że to pułapka. Pięćset metrów przede mną znajdowało się skrzyżowanie, a zaraz za nim - ekspresówka. Mój żołądek zaczął wywracać fikołki. Nie bez powodu. Będąc mniej więcej 200 metrów od skrzyżowania z zza zakrętów wyjechała masa radiowozów i zablokowała drogę. Policjanci od razu wysiedli z auta i zaczęli celować do mnie bronią. Zacząłem gwałtownie hamować.
Zatrzymałem się na oko 60 metrów przed nimi. Przed policjantami nagle pojawili się ninja. Ale nie wszyscy. Tylko pięciu. Zielony, Czerwony, Niebieski, Biały i Szara. Jeżeli dobrze zapamiętałem kolory w których chodzą, to mogę ich nazywać po imieniu: Lloyd, Kai, Jay, Zane i Nya. Rozglądłem się za pozostałą czwórką. Po chwili ich dostrzegłem. Stali na dachach, po dwóch stronach ulicy, mierząc do mnie z kusz. Chciałem gwałtownie zawrócić i poszukać innej drogi lecz usłyszałem za sobą trzepot skrzydeł. Użyłem magii i zdematerializowałem plecak. Lepiej, żeby nie trafił w ich ręce, a tam, gdzie go schowałem nikt go nie znajdzie.
- Bracie, bracie - zawołał głośno Lucyfer. Najwyraźniej nie byli tak blisko. Miałem szansę na ucieczkę - Wielki taktyk, a takiej zasadzki nie przewidział. Żałosne.
Milczałem, starają się coś wymyślić.
- Złaź z motoru i miejmy to już za sobą - rzuciła Flora - Nie masz z nami szans. Poddaj się, to może sobie jeszcze pożyjesz.
- Tutaj komendant policji - rozległo się nagle wołanie wzmocnione megafonem - Zejdź z motoru i połóż się na ziemi, to nic ci się nie stanie.
Zaczęło mnie denerwować takie gadanie, że nie mam szans. Owszem, po wzięciu pod uwagę wszystkich zmiennych oraz całego układu sił, szansa na powodzenie wynosiła zaledwie 1%. Ale kto by się przejmował statystyką. Jestem taktykiem. Lepszego nikt nigdy nie widział. Dam radę.
W tym momencie wpadłem na pomysł. Plan, który może wypalić.
- Dobra Rahemaaelu - Terra zaczęła się niecierpliwić - Złaź, bo sama Cię ściągnę.
Zdjąłem kask, przyjmując demoniczny wygląd.
- Dozobaczenia w piekle - rzuciłem i zacząłem gazować motor (wybaczcie jeśli źle to napisałem).
Spod tyłniego koła zaczął wydobywać się siwy dym. Po chwili wystrzeliłem w stronę policyjnej blokady. Jechałem slalomem, żeby uniknąć ataków ninja. Gdy byłem kilka metrów przed nimi, ci odskoczyli, a ja gwałtownie zahamowałem i pozwoliłem, żeby siła bezwładności wyrzuciła mnie w powietrze. Przeleciałem nad samochodami, rozkładając skrzydła, po czym dość prowizorycznie wylądowałem na drodze, załatwiają sobie kilka nowych siniaków. Nastąpiła eksplozja, a zaraz po niej kilka kolejnych. Mój plan działa świetnie. Wstałem i zacząłem lecieć przez miasto do celu. Lecz po kilku minutach zauważyłem za sobą mojego brata. Był gotowy do walki i jak nic chciał mnie zabić. Nie wiedziałem, czy dam sobie z nim radę, zważając na mój stan, ale ja się nie poddam. Musiałem coś szybko wymyślić.
- Ohhh tego się mój braciszku nie spodziewasz - zaśmiałem się pod nosem i przyzwałem czarną rękojeść bez klingi, grawerunkiem czaszki.
Po chwili, mając pewność, że jest zaraz za mną, odwróciłem się gwałtownie. Z rękojeści wystrzelił czarny płomień, który stał się klingą mojego miecza. Zadałem szybki cios, który jednak został zablokowany ciemnym kosturem.
- Nie nie nie - zawołał zmieszany Lucyfer - Skąd ty wziąłeś ten miecz?!? Trzy dni go w Królestwie szukaliśmy.
- Przypominam ci, że ten miecz jest mój - powiedziałem - Cały czas jest ze mną. A oddać go nie mam zamiaru.
- Miecz śmierci powinien być w Królestwie - wykrzyczał.
- To mi go zabierz - oznajmiłem i ponownie zaatakowałem.
Blokowaliśmy każdy nasz atak. Nikt nie miał szans wygrać, gdyby nie to, że zacząłem słabnąć. Dlatego postanowiłem użyć podstępu. Odepchnąłem go z całych sił i chwyciłem miecz przed sobą.
- Powiedz mi bracie - zacząłem - O co tu tak naprawdę chodzi? Co zyskacie, gdy się mnie pozbędziecie?
Lucyfer milczał wyprowadzając kolejne ataki, których ja unikałem.
- Ojciec wam kazał? Czy może sami już mieliście dość? - kontynuowałem - A może......chodzi o coś jeszcze innego?
W tym momencie oberwałem, przez co musiałem wylądować. Było źle. Przybrałem wygląd człowieka. Już nie miałem siły. Lucyfer wylądował zaraz obok.
- Tobie chodzi o władzę - zaśmiałem się - To nie ojciec wam to zlecił. On o niczym nie wie, prawda? Ty to wszystko zaplanowałeś. Przyznaj się.
Ponownie oberwałem. Cios posłał mnie na przeciwległą ścianę. Upadłem wycieńczony.
- Nic ci nie muszę mówić - wysyczał powoli do mnie podchodząc - Pokonałem cię. To koniec.
- Nie Lucyferze. To nie koniec - oznajmiłem i użyłem magii, rzucając w niego kulą energii, która odrzuciła go na sporą odległość. Zdematerializowałem miecz i zataczając się pobiegłem w stronę mojego celu, błądząc uliczkami. Z daleka usłyszałem jeszcze krzyk mojego brata. Był wściekły.
Po pięciu minutach dotarłem na miejsce. Ledwo trzymałem się na nogach, a jeszcze musiałem wrócić.
Przywołałem plecak i wszedłem na posesję, a z budynku wyszło trzech mężczyzn.
- Masz towar - spytał pierwszy, a ja podałem mu plecak, który ten podał mężczyźnie po jego lewej - Sprawdź.
Mężczyzna otworzył plecak i sprawdził zawartość.
- Wszystko się zgadza - oznajmił.
- Świetnie - powiedział pierwszy i wyciągną spluwę - No to się chyba pożegnamy.
Po tych słowach wycelował w moją głowę.
- Ja się nim zajmę - zawołał ktoś z drogi, a ja rozpoznałem ten głos - Już dość zrobiliście. Jesteście wolni.
Trójka mężczyzn opuściła broń i wróciła do budynku.
- Zielony ninja - zawołałem z podardą stojąc do niego tyłem - A może wolisz Lloyd? Zresztą mniejsza. Weźcie dajcie mi spokój.
- Wiesz, że nie mogę - powiedział, chyba się zatrzymując - Jesteś przestępcą.
- A wiesz może dlaczego? - spytałem - Czy moje rodzeństwo Ci mówiło?
- Mówili, że uciekłeś.
- Uciekłeś i uciekłeś - rzuciłem poirytowany i wkurwiony - Zostałem wy-gna-ny. Porzucony. Przez rodziców, rodzinę... Przez wszystkich. Ty powinieneś mnie zrozumieć. Byłeś w takiej samej sytuacji. Lecz ty dostałeś szansę. Ja nie.
Zapadła cisza. Słychać było jedynie samochody w oddali.
- Idź - powiedział nagle, co mnie zaskoczyło - Ale pamiętaj, że każdy ma szansę. Zawsze.
Założyłem maskę i ruszyłem w stronę furtki mijając zielonego.
- Raf - zawołał jeszcze Lloyd, co zmroziło mi krew w żyłach - Teraz jesteśmy kwita.
Popatrzyłem na niego. Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem.
- Domyśliłem się - powiedział, najwidoczniej wiedząc o co chcę spytać, po czym stworzył smoka i odleciał.
Wróciłem do baru po godzinie.
Byłem ekstremalnie wykończony lotem. Miałem nadzieję, że nikt mnie nie śledził.
Chwiejnym krokiem wszedłem do baru. Szef chodził w kółko niespokojny. W sali nie było nikogo, czyli posłuchał mojej rady.
- Zrobione - oznajmiłem, wchodząc i zataczając się przy tym. Wyglądałem zapewne jakbym przyjął na klatę pocisk z czołgu, następnie został przez niego rozjechany i wystrzelony. A czułem się jeszcze gorzej.
- Ty żyjesz - zawołał szef i podbiegł do mnie, pomagając mi dojść do stolika i usiąść - Co się stało?
- Zjebało się wszystko co mogło - mówiłem powoli, dysząc - To była zasadzka. Jebana zasadzka. Ściągnęli policję chyba z całego miasta, antyterrorystów, S.W.A.T. i ninja. Ale przebiłem się i dostarczyłem towar. Problem, że do jeszcze większych skurwieli. Okazało się, że to wszystko było zaplanowane, ale spłata długu jest prawdziwa. Czyli podsumowując. Akcja, że tak powiem, zakończona sukcesem, mimo, że wszystko poszło się jebać. Niestety musiałem poświęcić motor. Żałuj, żeś tych fajerwerek nie widział.
- Killow zaprowadź go do pokoju - zawołał do stojącego za ladą mężczyzny - Niech odpocznie.
Gdy dotarłem do pokoju, udałem się umyć, choć łatwo nie było. Nigdy w życiu nie byłem tak słaby i tak poraniony.
Po dwudziestu minutach udało mi się ogarnąć. Czułem się troszeczkę lepiej.
Zabrałem plecak, z książkami i zeszytami z dzisiaj i ruszyłem chwiejnym krokiem do pokoju Mii.
POV Mia
Siedziałam w swoim mieszkanku oglądając telewizje. A raczej próbując. Cały czas myślałam o Rafie. Mój ojciec był bardzo niespokojny, co oznaczało, że coś naprawdę poważnego jest na rzeczy. I na dodatek wysłał jedyną osobę, z którą tak dobrze się dogaduje. Kurwa co ja gadam. Osobę na której mi zależy. I to cholernie. Uświadomiłam to sobie kilka dni temu. Nie mam praktycznie z nikim dobrego kontaktu, przez moje nazwisko i zachowanie. Tylko z nim mogę szczerze porozmawiać, nie martwiąc się o to, że mnie wyśmieje. Boję się pomyśleć co zrobię, kiedy jemu naprawdę coś się stanie.
Z mojego rozmyślania wyrwało mnie pukanie do drzwi.
Podeszłam i otworzyłam je, a łzy szczęścia spłynęły po mojej twarzy. Nie zważając na nic, rzuciłam się chłopakowi na szyję,a ten jęknął z bólu.
- Musimy poważnie porozmawiać o przytulaniu - powiedział, a ja odsunęłam się od niego.
- Przepraszam. Nie chciała - powiedziałam ze smutną miną, po czym wpuściłam go do mieszkania.
- Siadaj - powiedziałam wskazując sofę, na której leżały conajmniej trzy koce. Jak nie więcej - Wyglądasz jeszcze gorzej. Co się stało.
- Miałem tylko zawieść jedną rzecz - powiedział, siadając - Skończyło się na wielkiej zasadzce i potężnym wpierdolu od brata. Ale żyję. Ledwie.
- Chyba mam jakieś tabletki przeciwbólowe - oznajmiłam, a z kuchni dobiegło pikanie piekarnika. Raf spojrzał na mnie lekko zdezorganizowany - Pizza się zagrzała. Kupiłam jakąś w sklepie, żebyśmy nie myśleli z pustym żołądkiem. Zaraz przyniosę.
Ruszyłam do kuchni. Wyłączyłam piekarnik i wyjęłam jedzenie na talerz. Następnie wzięłam dwa mniejsze talerze i ruszyłam do salonu.
- Oj Raf - zaśmiałam się cicho, widząc chłopaka. Siedział na sofie, oparty o oparcie i spał. Widok był taki słodki. Odłożyłam jedzenie i talerze na stół, po czym wzięłam telefon i zrobiłam chłopakowi zdjęcie.
Następnie wzięłam jeden z kocy i przykryłam go. Zgasiłam światło, wzięłam kawałek pizzy i usiadłam obok niego, również przykrywając się kocem.
- Jak dobrze, że jutro jest sobota i nie musimy robić tej matmy - pomyślałam.
Oparłam się o niego i włączyłam jakiś film. Chciałabym, żeby ta chwila trwała wiecznie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top