51
Pierwszy dzień ze słońcem, był niestety trudny dla Dużego Koryta. Nie tylko większość miasteczka poszła z dymem, ale też jego mieszkańcy przypłacili ten szczególny moment własnym życiem. Niemal równocześnie z rozbłyskiem na nieboskłonie, rozległ się krzyk od wschodniego lasu, skąd fala bandytów pędziła na złamanie karku w stronę brzegu i pierwszych zabudowań.
Padły strzały, gdzieś wybuchła beczka z prochem, którego zapach uniósł się w powietrzu. Po omacku Serguin i Edrick zaczęli się czołgać między ludzką masą, ogarniętą niemniejszą paniką niż ich konie. Serguin nagle padł jak rażony gromem i zniknął w pyle. Tłum ścieśnił się jeszcze bardziej, gdy doszło do bezpośredniej walki, toteż chłopak musiał zostawić przyjaciela, jeśli nie chciał się udusić. Udało mu się przebrnąć między czyimiś nogami i złapać rozpędzonego wierzchowca za juki przy siodle. Przejechał tak kilkanaście metrów, do miejsca gdzie był mały, brukowany placyk, teraz pełen bandytów włamujących się do domów i grabiących wszystko, co się tylko da.
Edrick przyparł plecami do ściany i zaczął przemieszczać się w stronę uchylonych drzwi. Wtem jeden z rabusiów obrócił się za uciekającą kurą i ujrzał przerażenie wypisane na twarzy chłopaka. Uśmiechnął się szkaradnie.
-Panowie! Mamy tu kolejny prezent do otwarcia! Nie ruszaj się - mężczyzna doskoczył i schwycił Edricka za kołnierz. Szamotanie nic nie dało, żelazny chwyt był zbyt mocny. Rabuś wyciągnął kilka brudnych monet i zaśmiał się głupkowato.
-Otwórz usta, dzieciaczku! Połkniesz każdą, co do jednej, a potem rozpruję ci brzuch i odbiorę wszystko co do grosza! Przy okazji… - Bandyta zerwał pełną sakiewkę z paska Edricka - To ci już nie będzie potrzebne, prawda?
-Puść mnie! - Krzyknął Edrick Balbdur, ale na nic się to zdało. Grupa złodziei zarechotała jak ropuchy. Wtedy ktoś przepchnął się do oprawcy chłopaka i zdzielił go kolbą długiego karabinu z bagnetem w głowę. Cios był za słaby, żeby powalić wielkoluda, który obrócił się w stronę agresora z wyrazem zdziwienia wymalowanym na twarzy, tylko po to by zarobić kolejny cios w czoło. Padł na kolana, a szybki cios bagnetem w gardło dokończył dzieła. Bandyci przestali krzyczeć, spojrzeli na Malkolma Valdenberta, który zmierzył ich zimnym spojrzeniem.
-Chłopak jest mój. Idźcie rabować. Nie próbujcie mnie zatrzymać, bo skończycie jak Aigor - warknął zwierzęco, równocześnie łapiąc Edricka pod pachę i cofając się w jedną z uliczek. Bandyci nie protestowali, rozbiegli się jak szczury. Edrick czuł woń potu, alkoholu i zgniłego mięsa, gdy przyciśnięty do brudnej, poszarpanej kurtki Valdenberta, jednego z najlepszych płatnych zabójców Doliny Lart, a kto wie czy nie Berawen, musiał niemal biec by za nim nadążyć. Po kilku sekundach Edrick został wepchnięty do jakiegoś domostwa, na wpół zasypanego przez wyższe piętro.
-Nie ruszaj się, paskudo. Długo cię tropiłem, mały szczurku, ale nareszcie, w tej zapomnianej przez Atlura krainie, dopiąłem swego. Straciłem ludzi, dobytek, prawie umarłem z pragnienia na cholernej pustyni. Ale nareszcie cię mam! - warknął Malcolm i odkręcił bagnet z lufy. - A teraz się zabawię. Edrick poczuł nacisk ostrza na podbrzuszu, a chwilę później ciepłą krew cieknącą spomiędzy rozciętego materiału. Po chwili ostrze przeniosło się na lewy policzek, by wykonać głębokie cięcie. Edrick krzyknął.
-Co, królewiczu? Boli? Dobrze… bardzo dobrze. Zaraz przebiję ci też stopy, żebyś w podróży się nie szamotał, he he. Nie chcę cię znów gonić na koniec świata… - Wypowiedź przerwał mu grzmot i kilka cegieł spadło z naderwanego sufitu. - Oj, chyba musimy iść, chłoptasiu. Zanim to wszystko zwali nam się na głowę.
Chwycił Edricka i zarzucił sobie na plecy jak wór mąki. Gdy miał wymknąć się przez okno, cegła trafiła go w czoło tak mocno, że wyrzucił ciało pod ścianę, a sam zatoczył się na coś, co kiedyś musiało być kominkiem, ale teraz wyglądało jak sterta gruzu.
Przez framugę przeszły dwie postaci. Edrick ledwo widział na oczy, uderzenie w głowę zakłóciło pracę błędnika i kręciło mu się w głowie. Bertram nawet na niego nie spojrzał, od razu podszedł do wysokiego mężczyzny z rudymi wąsami i blizną biegnącą przez łysą czaszkę aż do kącika ust.
-Witaj, Malkolm.
-Surio. Bertram. Biały Rycerzu. Legendo Mosforu. Zabijesz mnie? Starego druha? Co ty? - Malkolm Valdenbert wyszczerzył się i wstał, przetarł zakrwawione czoło.
-Dużo wody upłynęło od naszego ostatniego spotkania. Co się stało z twoim bratem? Hereldem?
-Umarł za dobrą sprawę. Za wolny Mosfor.
-Wolny? A ja słyszałem że władzę przejęła elita pijąca ludzką krew. Niezła ta wolność. Taka nie dla wszystkich, bym powiedział - Bertram dobył długiego noża z pochwy i przytknął go do piersi Malkolma.
-Ty poparzony szczurze. Już dawno powinieneś spoczywać pięć stóp pod ziemią - warknął Valdenbert, odwinął się i kopnął Białego Rycerza w kolano podkutym butem. Bertram z hukiem upadł na ziemię, podczas gdy Malkolm już znikał w przejściu prowadzącym na schody i balkon. W pościg puściła się kobieta, Edrick nie widział jej nigdy wcześniej. Spróbował podczołgać się do drewniamego stołu, by oprzeć na nim ramiona i wstać, ale zwalił się bez sił z nóg. Bertram jakby wtedy sobie o nim przypomniał i przypadł do niego.
-Spokojnie, chłopcze… masz, pij - Przytknął mu do ust szyjkę manierki. Chłodna woda ukoiła nieco ból głowy i przywróciła jasność myślenia.
-Se… Serguin… Czy on…
-Żyje. Ale został nieco z tyłu. Musimy się stąd wynosić, moje dziecko… Nie mamy wiele czasu. Dasz radę wstać?
-Nie wiem… - Edrick spróbował. Ale widząc jak daremne były te wysiłki, Bertram bez słowa wziął go na plecy i czym prędzej wyniósł przed dom, gdzie czekał już Serguin z dwoma końmi, zapewne ukradzionymi w popłochu z bazaru. De Voy ściskał się za brzuch, tam gdzie utknęła kula z muszkietu. Skinął głową Bertramowi i pomógł załadować Edricka na grzbuet zwierzęcia.
-Cieszę się że żyjesz, Bertramie. Spotkaliśmy Dimę Olberta, rzeźbiarza hmmm, erotycznego. Miał niebieską kurę. Podobno uratowałeś mu życie.
-Tak. Dawno to było… To chyba jedna z niewielu dobrych rzeczy jakie zrobiłem. Drugą jest spłodzenie córki.
-Tak… Wsiadsz? Nie powinniśmy zwlekać, tym bardziej tutaj…
-Czekamy jeszcze na jedną osobę.
-Córka?
-Tak, skąd…
-Domyśliłem się. Wiesz, Bertramie, zawsze byłem samotnikiem, błędnym rycerzem służącym tylko swojej pani… Ale w kompanii z tobą i Edrickiem… zacząłrm dostrzegać rzeczy. I dostrzegłem między wami relację, jak ojciec i córka. A między Edrickiem… jak ojciec i syn…
-Dobra dobra, wskakuj na siodło, czy mam ci pomóc? - burknął Surio i z niepokojem zerknął na płonące dachy. Mirian była już kilka budynków dalej, zsówała się po skośnej części dachu roztrzaskując dachówki i nie spuszczając oka z Malkolma Valdenberta, człowieka o którym wiele słyszała w Mosforze, a którego nigdy nie widziała. Bo kto go widział, przeważnie lądował w grobie. Mirian ścisnęła toporny pistolet skałkowy. Miała jedną kulę. I głęboko wierzyła, że dziś nie jest jej dzień na lądowanie w grobie.
Valdenbert złapał kosz z praniem i cisnął go za siebie, ale wytrenowana kobieta przeskoczyła nad nim z łatwością. Wycelowała. Już kładła palec na spuście, gdy niespodziewanie Malkolm obrócił się i wcale nie zwalniając rzucił w jej stronę jakąś kulką. Chwilę później buchnął dym, a Mirian potknęła się o gzyms i o mało mie spadła dziesięciu metrów w dół. Złapała równowagę i starała się dostrzec coś w otaczających ją oparach. Nie zobaczyła go, ale usłyszała. Jak zdradziecki wąż chciał pchnąć ją od tyłu krótkim sztyletem, ale wykręciła mu się, wbiła lufę pistoletu w jądra mężczyzny i strzeliła. Rozległ się donośny huk i dziki wrzask, Mirian poczuła jak ostre paznokcie wbijają jej się w szyję, aż do krwi. Powstały w ten sposób rany, które miały towarzyszyć jej już do końca życia. Ale nie myślała o tym wtedy. Złapała pistolet tak, że w działaniu zastępował pałkę i zdzieliła oglaną z żelaza rękojeścią na oślep w dym. Trafiła gdzieś w okolice nosa, bo rozległ się chrzęst łamanej kości a na twarzy poczuła ciepłą krew. Po chwili zobaczyła Valdenberta, jak stoi na krawędzi, łapiąc się za rozstrzelane krocze i broczący nos. To była jej szansa. Jednym celnym kopniakiem posłała Malkolma Valdenberta w przepaść.
Przepaść to może za dużo powiedziane, w każdym razie dźwięk upadku i odgłos łamanych nóg uświadczył ją w przekonaniu, że to koniec przygody Malkolma Valdenberta. Gdy dym się rozwiał, Mirian wyjrzała zza krawędzi dachu by zobaczyć grupkę rabusiów pochylających się nad jednym z największych morderców z północy.
-Suka! Zabijcie ją! Zabijcie… pomóżcie mi, nie czuję jaj! - ryczał Valdenbert, próbując wstać. Bezskutecznie. Wtedy padł pierwszy kopniak ze strony tłumu.
-Zabiłeś Aigora! Pozwoliliśmy ci z nami rabować, a ty go zabiłeś, psi synu! -Rozległ się krzyk z ludzkiej masy, która już się nie wahała, biła na oślep, pięściami nogami, długimi lagami i wszelkim żelastwem. Mirian patrzyła jeszcze chwilę, póki nie upewniła się że to co zostało z ostatniego z rodziny Valdenbertów nie jest w stanie kontynuować pościgu. Wróciła do ojca i jego nowych towarzyszy i wskoczyła na jego konia.
-Możemy jechać, Mirian? - spytał Bertram zanim popędził konia.
-Tak. To był jego pogrzeb. - Uśmiechnęła się kobieta i objęła ojca w pasie. Ruszyli. Przed sobą mieli koryto Czarnej Rzeki, a dalej rysowało się Pasmo Agariusa. Tam, gdzie wywieziono insygnia Huberta Balbdura II. I ostatnia szansa na odbicie Mosforu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top