50
Minęło kilka dni od pogrzebu ojca. Wszystkie te dni spędziłem zamknięty w piwnicy, czytając gorączkowo jego notatki, badając każdy szczegół jego życia próbując dociec co było powodem jego szaleństwa. Na moje nieszczęście w kronikach miejskich były tylko zdjęcia z jego okresu burmistrzowania od '64 do '69 roku. Od trzech lat opowiadał różne historie w barach, a ludzie słuchali go, myśląc że ma demencję i jest po prostu biednym staruszkiem, zasłużonym dla miasta.
Przeczytałem jego magistrat i profesorskie publikacje o architekturze, medycynie i ekonomii, przebrnąłem przez tony prywatnych listów, i nic. Wydawał się zwykłym człowiekiem. Dawnym nauczycielem, inwestorem i urzędnikiem miejskim, którego dopadła depresja. Może Mark Harper miał rację?
Opadłem z jękiem na łóżko. Obok mnie leżała spakowana walizka, a za pół godziny miałem autobus do San Francisco. Musiałbym porzucić wszystko by tu pozostać, całe życie prywatne i rozpocząć nowe… Cholera, nawet teraz się nad tym zastanawiam, jak do tego wszystkiego doszło…
Zszedłem do piwnicy, jak mi się wydawało, po raz ostatni. Oparłem się o stół i rozejrzałam po pomieszczeniu i ostatkiem sił przewróciłem sosnowe biurko tak, że blat uderzył o kasetkę na dokumenty, która z hukiem uderzyła o betonową podłogę. W złości pozrywałem przymocowane do ściany wyrwane kartki papieru z zapisaną fabułą powieści, które bardziej przypominały urywane zapiski maniaka-megalomana. Zdarłem też ze stojaka stary pistolet skałkowy i cisnąłem nim o metalowe drzwi. Broń przeleciała przez ukryte przejście za regałem i wylądowała na dywanie, pod nogami Percivala.
-Paniczu, auto gotowe, mam zanieść walizki..?
Urwał gdy zobaczył bałagan w pienicy i spojrzał na mnie dziwnie.
-On tylko zostawia półsłówka, okruchy prawdy, czyli gówno! Nic tu nie ma! Albo naprawdę był szalony, albo muszę… wejrzeć w siebie! - wrzasnąłem i uderzyłem pięścią w przerwóconą kastetkę. W porywie złości zgarnąłem zakurzoną teczkę, która musiał tam spaść przypadkiem kilka dni temu przy pierwszym myszkowaniu w tym miejscu.
"BT-826 PROJEKT KOLORADO"
-Paniczu, autobus…
-Spierdalaj - szepnąłem podniecony, przewracając w pośpiechu dokumenty napisane na maszynie z rządową pieczęcią. Były tam mapy z aktywnością sejsmiczną i rachunki za części i profesjonalny sprzęt. Znalazłem też nazwiska badaczy, jeśli można było ich tak nazwać. Szefem projektu był William Burke alias William Morrison. Jego zastępcą został Martin Hartman, do tego Merle Huston i kilkunastu innych. Z zapisków wynikało, że w sprawę zamieszane są inne wymiary, jakkolwiek by to głupio nie brzmiało. Nagle coś we mni uderzyło z szybkoscią pociągu.
-Słucham? - Lokaj zrobił się czerwony, widać że skoczyło mu ciśnienie.
-Mówiłeś, że gdy znalazłeś mojego ojca był po środku niczego? Mówił innym językiem? Jakim?!
-Nie wiem, Paniczu, nawet nie mogę tego fonetycznie powtórzyć… - zmieszał się Percival i przestąpił z nogi na nogę.
-Właśnie! Nikt nie wie! Bo taki język nie istnieje. Istniej tylko… tylko tutaj - Wskazałem na opasłe tomiszcza opowieści o Mgle. - I przepraszam za język, ostatnio jestem zdenerwowany, mało spałem…
-Może w takim razie odpocznie pan od tego wszystkiego na uniwersytecie?
-Nie.
-A co z pana edukacją?
-Jak to ojciec mówił, zawsze można się dokształcić. Ale to - Postukałem w żółtą okładkę. - W to zamieszany jest rząd. A tam gdzie rząd, są możliwości… Ile pozostało z rodzinnej fortuny?
-Po sprzedaniu wszystkich akcji, ściągnięciu gotówki z zagranicznych kont ma Panicz około 42 miliony dolarów, do czego należy doliczyć przychody z firmy, którą też Panicz odziedziczył.
-Odłóż mi 5 milionów, puszczę je na giełdzie. Resztę ulokuj na nowym rachunku. Chyba będę musiał porozmawiać z tym Williamem Burkiem.
-Czyli zostaje Panicz na kolację?
-To teraz mój dom, Percivalu. Zostanę tu do końca życia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top