31
Stare Stepy ostatnimi czasy stały się ciężkim kawałkiem chleba do zgryzienia przez swych sąsiadów. Gospodarka regionu po napadzie na klasztor Szarych Słowików i kradzież jednego z najniebezpieczniejszych artefaktów Berawen, zaraz po Lancy Świętego Króla Gregoria uderzyła w dumę i siłę kościoła, ale równie szybko została przywrócona za sprawą powrotu Inkwizytora Starszego Brata Albrechta von Quevern, którego kuzyn zmarł w bestialskich i niewyjaśnionych okolicznościach na trakcie prowadzącym na południe, o tej sprawie też było głośno. Do tego wszystkiego niebo jakby rozpadło się, a zlękniona tłuszcza zaczęła podważać wskazania Upadłych Ksiąg i wiarę w Atlura i jego braci. Dlatego by podnieść wizerunek kościoła zdecydowano się na krucjatę mającą na celu odbicie Zimnego Lądu z łap potworów. Obiecano nagrody, ziemię i tytuły wszystkim, którzy ruszą z inkwizycją oraz Łowcami Plugastwa. I wielu się zgłosiło, wśród których spora część stanowiły rodziny uciekające przed wojną Quinty z Traidelhallem, wieśniacy, rolnicy, dezerterzy… Karczmy pękały w szwach od natłoku kandydatów, których zebrały się blisko trzy setki, razem z Łowcami i Ligą Słowa dawało to około czterystu ludzi, bardziej i mniej wyszkolonych. Do wymarszu pozostały dwa dni, panowało wielkie poruszenie, wszyscy chcieli ostatni raz zaznać pociech normalnego życia, napić się, pograć w karty czy wykąpać się z jakąś panienką,niekoniecznie chętną. Mnisi wyszli na schody klasztoru by obserwować bramę do miasta Optar. Ujrzeli wielką karawanę, złożoną z wozów, konnych i piechoty. Pojazdy odstawiono, a konie zostały oddane w sprawne ręce stajennych. Panował gwar i poruszenie, zarówno ze strony gości jak i gospodarzy, oglądano południowe zbroje, meteorytowe pociski i ostrza. Właściciele karczm od razu wystawiły ławy i stoły na ulice, wytoczono beczki z piwem i podano pieczone udka kurcząt. Łowcy od razu się rozpierzchli, szukając zabaw i lepszego napitku, pozostał tylko Carl i Filip, z Ligi Słowa nie został nikt.
-Chyba tylko ty nas reprezentujesz… Wirden jak zwykle czmychnął, gdzie darmowe piwo… - mruknął Carl.
-W sumie zawsze taki był. Ale czy wszyscy tacy nie jesteśmy? Materialiści? Idziemy na wojnę z potworami, by uchronić nasz materialny świat… -Filip nie dokończył zdania, bo zostali poproszeni przez mężczyznę w bufiastym ubraniu do klasztoru. W środku było ciszej, tylko odległy gwar dochodził do ich uszu, nic dziwnego. Ściany były grube, wzmacniane zaklęciami ochronnymi by zapewnić komfort i bezpieczeństwo pracy i medytacji kaście kościelnej. Carl zastanawiał się, jakim cudem taka szumowina jak Andrew Shone zdołał się tu dostać, a tym bardziej coś ukraść. W przestronnym pomieszczeniu ze świętymi obrazami i zdobionymi kandelabrami za dębowym stołem siedział człowiek ubrany w kaptur zakrywający twarz i długą pelerynę. Ręce miał rozłożone na stole, a właściwie jedną zdrową rękę. Lewą dłoń zastępowały jakieś mechanizmy z błyszczącym kryształem w miejscu nadgarstka.
-Krasnoludzka robota. Niewielu już zostało mistrzów w dziedzinie kowalstwa i metalurgii, a jeśli zostali to są niewypowiedzianie kosztowni. Ale ich wynalazki to cacka w czystej postaci, mogę zginać palce, są dłuższe i silniejsze, nie męczą się, wszystko zależy od jakości katalizatora, czyli tego klejnotu, wydobywanego ongiś na wyspach Dugrow, na południu. - rzekł nowy dowódca Inkwizycji, Albrecht von Quevern.
-Nie opływacie w luksusy. Ciekawe skąd były na to pieniądze, co? - zapytał mrużąc oczy Carl. Filip powstrzymał go i szepnął na ucho:
-Nie komplikuj. Ochłoń. Potem cię znajdę.
Potrzebujemy partnera, nie wroga.
-Ludzie głodują, infrastruktura leży, podatki są ogromne, bo nie obronili jednego skarbca! I kto cierpi? Ludzie. -warknął Carl, ale Albrecht go uprzedził. Położył mu zwoją metalową dłoń na ramieniu i ścisnął, zdecydowanie za mocno niż wymagała tego uprzejmość.
-Jesteś tu gościem, Panie Yorkish. Radzę nie obrażać gospodarza. To teraz moje podwórko, na którym waszej gromadce nic nie grozi. Ale Kryk Mocarz nie odwołał nagrody za wasze głowy. Radzę uważać by jej nie stracić. A ja nie zapomniałem co się stało z moim bratem. Skusiłeś Dirka pieniędzmi, a skończył w rowie. Więc uważaj na głowę, Carl. To teraz moje podwórko, widzę wszystko i wszytskich. Proszę, nie utrudniaj naszej współpracy w wypędzeniu demonicznego pierwiastka z mojej ziemi. - Albrecht rozluźnił uścisk i lekko popchnął w stronę drzwi. - Trafisz do wyjścia. Miłej zabawy. Pojutrze wyjeżdzamy. Nie spóźnij się.
Carl spojrzał na Filipa, który krótko skinął głową. Gdy zostali sami, von Quevern zalał dwie szklanki alkoholem, jedną podał Tregowi.
-Za naszą współpracę! - wypili i rozsiedli się w fotelach.
-Wiesz… Carl to dobry człowiek. Wszyscy jesteśmy nieco zestresowani…
-Właśnie. A w dzisiejszych czasach człowiek dobry to wielkie niebezpieczeństwo. Nie oszukujmy się, prowadzimy wielkie korporacje, ty zabijasz potwory, ja heretyków i innowiercó, jeśli jakiś się napatoczy. Zabijamy zarazę naszych czasów, czyż nie?
-Może… - przyznał niechętnie Treg patrząc w pustą szklankę, która została szybko napełniona przez gospodarza.
-A kim jest ten brunet? Ten w zielonych okularach?
-Rozmawiałeś z Wirdenem?
-Nie. Ale wiem wszytko. Ma znamię. Na dłoni. I jego kompania… Zawodowcy, dawno takich nie widziałem.
-To Liga Słowa.
-A niech mnie… Myślałem że zostali rozwiązani…
-Przetrwali Mgłę i wrócili, jak pasożyty. Sterowali organizacją z Doliny Lart, a teraz mają nowego lidera… -podczas gdy Filip opowiadał historie wybiegające daleko w przeszłość, Carl Yorkish szedł brudną ulicą i klął pod nosem. Nie lubił, gdy mu się groziło, a tym bardziej nie lubił niesprawiedliwości, okradania ludzi na rzecz własnych zachcianek. I to mu się w instytucji kościoła Atlura cholernie nie podoba. Chciał chwilę pomyśleć w ciszy i spokoju, więc skręcił za róg w wąski przesmyk między kamienicami i prawie wpadł na skuloną kobietę. Nie trzeba detektywa, by wywnioskować że to prostytutka, zmysłowa sukienka, odsłaniająca sporo, na oko Carla, za dużo wdzięków.
-Jesteś z nimi? Zrobicie to znowu?
- jęknęła błagalnie, kurczowo zaciskając uda.
-Spokojnie, nic ci nie zrobię… co się stało? - Carl klęknął obok kobiety, ta tylko pokręciła głową i się rozpłakała, odsłaniając uda, na których widniały siniaki, otarcia i blizny po biczowaniu.
-Kto to zrobił? - szepnął Carl zaciskając pięści.
-Nic mi nie zrobisz? - Kobieta wydawała się spokojniejsza, ale od razu się zaniepokoiła. - Nie wrócą po mnie?
-Nie. Kto. To. Zrobił?
-Było ich pięciu. Jeden był łysy, na pewno…
-Jakieś cechy szczególne? Byli jakoś ubrani?
-Nosili podobne płaszcze, i ogólnie wyglądali jak z jednej matki rodzeni… Tylko jeden, chyba ich przywódca, bo srali na każde jego skinienie. Nosił szarą kamizelkę, miał łańcuch od zegarka, srebrny z rubinem…
-Miał zielone szkła w okularach?
-Tak. Chodził też śmiesznie, na prawej nodze miał taki but…
Carl bez słowa wstał, rzucił jej kilka monet i ruszył z powrotem na główną drogę. Bo nie mógł tego tak zostawić.
Łowcy Plugastwa i Liga Słowa zatrzymali się w przybytku Nocny Troll. W małej altance siedział Harry Wirden i jego poplecznicy, nogę z długim butem miał opartą o stolik, w dłoni trzymał butelkę piwa.
-Jak się bawisz, Carl? - zakrzyknął, ale nie doczekał się odpowiedzi, bo dostał prawym sierpowym tak mocno, że spadł na ziemię.
-Wyśmienicie. Właśnie spotkałem kobietę którą zgwałciliście!
-No i co? To zwykła dziwka, one to lubią… A ty, byłeś kiedyś z kobietą? Nic nie mów… Obaj doskonale wiemy o kogo chodzi. Też była dziwką, której kłamstwa przypłaciłem zdrowiem! - krzyknął Harry i wstał, był nieco wyższy od Carla, patrzył nań zza zielonych szkieł. - Carl, to nie twoja rzecz, jak się bawimy. Nadciąga koniec. Wszyscy możemy zdechnąć w szponach tych potworów, a nieliczni, którzy przeżyją, będą opowiadać o naszym poświęceniu. A ta dziwka będzie dumna z tego co jej zrobiliśmy! Bo tak działa świat. Każdy chce być bohaterem!
-Ten świat nie potrzebuje bohaterów, bo ma samych łotrów.- mruknął Carl, zgarnął jedną butelkę i zniknął w Nocnym Trollu, odprowadzany szeptami i spojrzeniami.
Harry popatrzył na drzwi, które się przed chwilą zamknęły.
-Cholerny Yorkish… Bohater! To tak nie działa, Carl! - krzyknął, jednak w oknie dostrzegł wyciągniętą pięść z wystawionym małym palcem. Był to aż nadto wymowny obelżywy gest. Wirden nic sobie z tego nie robił. Miał misję do wypełnienia, a nad Carlem Yorkishem jeszcze popracuje.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top