29
Miasto Yaghul wyglądało strasznie, przynajmniej jego przedmieścia. Spory płot z metalowej siatki, granica między szlakami handlowymi, leżał porwany, gdzieniegdzie jego kawałki wyrastały spod piasku, niczym jakiś uschnięty krzak. Szóstka mężczyzn szła wśród zawieruchy, osłaniając sobie twarze chustami przed piaskiem. Siódmy członek drużyny, w porównaniu z resztą, szedł bez broni, nie dlatego że był odważny albo głupi, po prostu jej nie dostał.
Szli jakby na coś czekając. W pewnym momencie jeden z nich potknął się, nie wiedzieć który bo wszyscy nosili takie same skafandry osłaniające ciało przed drobinkami piasku, które rozpędzone wiatrem smagały jak bat. Dopiero po gardłowym głosie można było poznać sierżanta Uvigamę.
-Cholera! - zaklął gdy potknął się o wystającą z piasku kościstą rękę.
-Cisza! - nakazał Dan Geriho i zaczął nasłuchiwać. Uspokoił się na widok wystających zza wydmy chorągwi wojska Doverstein. -Ruszamy, może to ostatni bastion naszych ludzi!
Fakt, był ostatni, ale już dawno stracony. Wszędzie walały się szare od pyłu kości, resztki wnętrzności i umundurowania. Skrzynie i beczki z zapasami amunicji, broni białej, jedzenia i wody były puste.
-Rozdzielić się, tylko się nie oddalajcie!
Bertram ruszył w jedną uliczkę, Uvigama, ciągle na niego celując, w drugą. Bertram słuchał, tak jak Dan Geriho. I niczego nie słyszał. Miasto, nawet po zdobyciu, powinno tętnić życiem. I właśnie ta cisza była podejrzana.
-Szukajcie śladów, ludzi! Każdy potencjalny świadek ma być doprowadzony przed moje oblicze!
- krzyczał generał.
Wtem jakby spod ziemi rozległ się tępy odgłos. Biały Rycerz spojrzał na udeptany piasek i dojrzał małą kratkę od piwnicy. Patrzyły z niej dwie pary jasnych oczu, chłopczyk wyciągnął prosząco rękę.
-Wody… - sapnął. -Proszę…
Mężczyzna rozejrzał się i widząc, że żaden z żołnierzy nie patrzy, podał manierkę. Chłopiec przytknął dzióbek do ust siostry, popękanych i suchych, następnie sam się napił.
-Jak się nazywasz? - szepnął Bertram. Cisza -Widziałeś, kto okradł wojsko? Jesteśmy tu, by pomóc. Ale musisz mi powiedzieć. Czy to Dzieci Pustyni?
-Tak… - po chwili namysłu mruknął chłopiec. Był młodszy od Edricka.
-To Dzieci Pustyni. Ale walczyli z wojskiem. Mieli ładunki wybuchowe, chcieli zrobić coś złego… oni nam pomagali, bronili przed wyzyskiem i niewolnictwem! Zabili złych ludzi, ale teraz przyszli następni. Jesteś jednym z tych ludzi? Bo wydajesz się dobry.
Bertram nie zdążył odpowiedzieć. Poczuł uderzenie w tył głowy a twarz wbiła się w piasek.
-Co…
-Zamknij mordę! Kolaborujesz? Co?! Ty zawszony… chłopaki! Wchodzimy!
-ryknął Pijak, a jego kamraci wyłamali kratę ze szczękiem. Bertram słyszał płacz i strzały w sufit, odpadający tynk i trzask tłuczonych glinianych naczyń.
Wtem rozległy się strzały ze stojącej na placu rozkładanej wieżyczki z karabinem maszynowym. Ktoś pod nieobecność żołnierzy zakradł się i zaczął ostrzeliwać uliczkę.
-Biegiem! - ryknął Dan Geriho i pociągnął Bertrama za sobą. - Tylko bez sztuczek, Surio!
Biegli przez zasypane piaskiem ulice i trakty, mijali opuszczone obozy i publiczne studnie, a pogoń ludzkiej masy pragnącej krwi była tuż za nimi...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top