1
Było zimno. Jak to na północy Starych Stepów. Volmir zaklął i łyknął grzanego miodu, tutejszego specjału. Mężczyzna był stary, nauczony przez życie, które nie jeden raz go oszukało na spore kwoty...
- Co tam? Biorą nad stawem? - spytał Wallus dosiadając się do stolika. Był młodym bednarzem, robił beczki i sprzedawał je na południu, w cieplejszych częściach kraju.
- A co mają brać, cholera... nie, nie biorą! Cholerny mróz, cholerne ryby i cholerne zadupie! Tu nie ma perspektyw! Zawsze chciałem być malarzem, a kim zostałem? Rybakiem! Jak moi rodzice, dziadkowie i reszta tej zawszonej rodziny! Podobnie skończy pewnie mój syn! Tylko miód mi pomaga...
- W jednym masz rację... perspektyw tu nie uświadczysz... chcesz trochę Grassy? Mogę ci odpalić działkę... alkohol to nie to samo, a to daje kopa...
- Ech... obiecałem Heren, że już nie będę palić...
- Trudno... idę się przewietrzyć - mruknął Wallus i wyszedł na mróz. Trzęsącymi dłońmi rozpalił bibułkę z narkotykiem. Był kiepskiej jakości, ale lepsze to niż nic...
- No, namówiłeś mnie... - Volmir przejął papierosa i zaciągnął się.
- Heh... wiedziałem, że długo nie pociągniesz... hej, słyszałeś to? - Wallus podniósł głowę nasłuchując.
- Co?
Rozległ się świst, który z każdą sekundą przybierał na sile. Zobaczyli kometę owianą błękitnym blaskiem a jej ogon znikał na tle ciemnego nieba. Gdy kometa była blisko, dwaj mężczyźni ujrzeli odbicie świata i potworne abominacje po nim kroczącę, a w myślach prześladowały ich najgorsze koszmary i sromotne porażki.
- Co tam się stało..? Volmir? Wallus? Chłopaki? - spytał Krus, barman i złota rączka w mieścinie, wraz z kilkoma tutejszymi pijaczkami próbowali obudzić swoich druhów.
- Nie wiem... widzisz to? Niebieska poświata. Co tu się stało? -charknął Stary Clurk Junior. Imię ma po ojcu, przydomek po wieku, jednak mimo pomiatania i wyzywania przez resztę społeczności miasta, ten wiedział swoje i był bystry. - Kurka wodna... wiem co to.
- Co? Mówże...
- "A gdy niebo zasnuje kolor, dwa księżyce wstaną i błyski z Gwiazd spadną, zbudzą się bestie co dawno zasnęły". - splunął Stary Clark Junior, wyciągnął zza pazuchy nóż i poderżnął sobie gardło.
Gdy krew prysnęła na twarz Volmira, ten się ocknął.
- Bestie co dawno zasnęły, zbudzą się znów i znów w historii usłyszymy ich szaleńczy wrzask! - ryknął Volmir, po czym złapał się za głowę i silnym obrotem skręcił sobie kark.
- Ja pierdolę... - szepnął Krus łykając z piersiówki. Ręce mu się trzęsły. Nagle niebo rozbłysło na fioletowo i ukazały się dwa białe punkty, jasne jak śnieg. -Księżyce? Co do... na Atlura...
TYMCZASEM
- Ludzie! Wychodźcie! Panowie Łowcy! - rozległ się przejęty wrzask. Maria ocknęła się ze snu. Filipa nie było obok niej, pomyślała że już wyszedł wcześniej. Szybko się ubrała i wypadła z bunkra. Niebo przybrało kolor śliwki, do tego jaśniały dwa księżyce...
- Co jest... Carl?
- Nie wiem... jakieś cholerstwo... gdzie Filip?! Ktoś musi ogarnąć ten bajzel...
- Nie ma go tu?
- A widzisz go? Jasna cholera... - dyszał Carl tupiąc nogami z zimna. Temperatura widocznie spadła.
Maria nie słuchała, pognała do sypialni, szukając jakiegoś śladu ukochanego. Na poduszce znalazła kopertę, a w niej list:
"Wybaczcie, przyjaciele. Niech Atlur trzyma was w sile.
Gdy odciąłem głowę rodu Don Pot, nie spodziewałem się takich konsekwencji. A dogoniły mnie szybciej, niż chciałem. Ale zawarłem cyrograf. Wasza nietykalność aż do czasu gdy przybędę na włości don Potów. Po zakończonej podróży oddam się w ich ręce, spojrzę konsekwencjom w oczy. Bo tak trzeba. Za dużo ludzi zginęło podczas naszej wspólnej wyprawy, wiele rodzin, nawet szubrawców, potraciło członków rodziny. Cieszę się natomiast, że mogłem spędzić z tobą tą resztkę czasu, Mario. Wiesz czemu chciałem to zrobić tej nocy? Bo wiedziałem, że następnej nie będzie... nie ruszajcie za mną, to pogorszy sytuację... i proszę o jeszcze jedno... Nadaj mu imię William... dla pamięci naszego dobrego przyjaciela z Mosforu i ojca jednego z Łowców... byłby dumny z Carla. Na pewno. Jeszcze raz dziękuję. Za wszystko."
Maria pogłaskała się po brzuchu. Uśmiechnęła się przez łzy. Wtem ktoś wyrwał jej liścik.
- Co? Don Potowie... cholerne sukinsyny... zapłacą - mruknął Carl. -Ale gratuluję... no wiesz... Willa.
- Dziękuję... Ale Filip nam zabronił...
- Nie. Wręcz nas prosi, byśmy ruszyli mu z odsieczą. Niech Atlur trzyma was w sile. To hasło. Ustaliliśmy je z Filipem lata temu, by w razie takich sytuacji ruszać z odsieczą. Ale ty zostajesz.
- Co? To mój mąż...
- Nie chciałby cię narażać. Do tego nosisz w sobie dziecko. Urwałby mi głowę, gdyby tobie coś się stało... dlatego zostajesz. A ja ruszę.
- Sam?
- Nie. Wezmę jednego z Łowców. Henrick Putterd. Mój stary znajomy z Hrauttengardu. Będzie dobrze, obiecuję...
- Skoro ty tak mówisz - westchnęła ironicznie Maria siadając ciężko na krześle.
- Przestań. Też chcę ocalić Filipa. Do tego to dziwne niebo mnie niepokoi. Powinien to zobaczyć. Jeszcze żywy. Kto wie, co to oznacza. A on mówił, że miał wizję, w Biczym Lesie. Takiego właśnie nieba. I czegoś, co się przebudzi. Musimy go sprowadzić. Za wszelką cenę.
- Dobrze... rozumiem. Po prostu się martwię. A świat oszalał. Ludzie wracający do życia, klony, sekty, spiski... mogłam zabić Harry'ego! Tutaj! - Wybuchła gwałtownie kobieta łapiąc się za głowę.
- Nie wynikłoby z tego nic dobrego, wierz mi. Ci ludzie to silni sprzymierzeńcy, a to tylko jeden szczur...
- Wysoko postawiony szczur.
- Tak... Ale każdy ma swoje pięć minut. A potem się o nim zapomina. I tak też skończy Harry Wirden.
- Ech... dobrze. Ruszaj z tym swoim kumplem z młodzieńczych lat... powodzenia, Carl.
- Przyda się.
TYMCZASEM
- Co robiłeś?
- Kupiłem trochę chleba w karczmie. Przyda się...
- Taaa... przyda się. Nic nie majstrowałeś, grypsowałeś?
- Znasz mnie.
- Yhm... jak cholera.
- Dobra, nie. Nie grypsowałem ani nie majstrowałem. Dobrze?
- Na razie. Ruszajmy. To niebo nie wygląda miło - mruknął Mistirian Obedo i popędził konia.
Filip Treg spojrzał w górę. Nie wygląda to dobrze. Czyli tym bardziej muszę uciec. Ale tylko wtedy, gdy nie będę wiązany cyrografem...
- No jedź! Nie mamy czasu do stracenia!
Filip wspiął się na siodło i strzelił wierzchowca lejcami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top