40
Cholera, nie w tym momencie...
- Fiodor... daj mi jeszcze chwilę - rzekłem przymilnie.
- Wybacz, Levierhaut. Prawo to prawo. Udasz się ze mną na posterunek, gdzie poczekasz na wyrok. No, już, nie mamy całej nocy
- Już, już... - Odłożyłem pistolet na stolik, dopiłem kawę i pozwoliłem się skuć kajdankami. Odwróciłem się do widowni. - To jeszcze nie koniec. Wysłuchacie tej historii. Jak nie dziś, to w kolejnym życiu. Ale nie dam wam spokoju. Oj nie! Jeszcze o mnie usłyszycie... to nie koniec!
Niestety zza szyby radiowozu nikt już nic nie słyszał, poza Fiodorem, ale ten miał wszystko gdzieś...
Tymczasem na przełęczy Księcia Krolla padał śnieg, co ja mówię... jakby padał tylko śnieg, uznano by go za święte cuda, ale teraz... śnieg mieszał się z deszczem, gradem, lodem, kawałkami żwiru i kamieni. I padał z siłą, której nie powstydziłby się sam bóg Trur... Wędrowcy byli pobijani, poobcierani i przemarznięci do szpiku kości. Aktualnie klęczeli pod wystającą półką skalną, mając śnieg po kolana.
- F... F... fajny skrót... nie ma co... chodźmy skrótem mówili... będzie fajnie... m... mówili... - szczękała zębami Maria.
- To nie tyle skrót, co jedyna droga. Jak ci zimno... to możesz wracać... he he... jeśli nie zginiesz w jakiejś zaspie... - uśmiechnął się sarkastycznie Filip.
- Wiesz co... podziękuję... już i tak za daleko się z wami zapuściłam... byłoby mi przykro... gdybyście zginęli pod jakąś zaspą, a ja bym poszła sobie dalej...
Wtem z nieba zaczęły walić gromy, i jeden z nich rozłamał ich schronienie, pryskając gorącymi kawałkmi kamienia na boki.
- Jasna cholera! - krzyknął Carl. - Nie wytrzymamy tu... Musimy iść teraz. Albo tu umrzemy
- Skąd to spostrzeżenie? - spytał ironicznie Filip, ale zmienił podejście, gdy kolejny grom uderzył w kamień obok niego. - Albo wiesz co? Chodźmy od razu
Szli tak już parę godzin, w zimnie i wichurze... Ale byli już blisko... a gdy weszli na najwyższą skarpę, ujrzeli ją. Wielką Gwiazdę, zwaną potocznie Słońcem. Było już południe, że skarpy rozpościerał się widok na Ziemię Kryka Mocarza, kilkanaście wiosek, pól, lasów i łąk...
- Piękne - sapnął Filip, otrzepując pelerynę ze śniegu. - Piękne, powiadam... przypomina mi to taką jedną historię...
BERAWEN, DOLINA LART, 751 RPWC.
- Szybciej, Carl... Bo go zgubimy...
Od trzech dni szli tropem Gryfa Księżycowego, nazywany tak ze względu na jasno szare ubarwienie piór oraz oczy, wyglądające na księżyc w nowiu. Wypatrzyli go na południe od Veredu, zaczęli go śledzić, jednak ten przyśpieszył. Więc biegli tak te trzy doby. Aż dotarli w okolice dawnego Dworu Mikarów. Za Starych Czasów ród ten miał spore wpływy w Dolinie. Jednak teraz dwór był opuszczony, a od kiedy Mgła zniknęła, rabusie i grasanci wyleźli ze swoich nor rozmieszczonych w Miastach i grabili co popadło. Więc prawdopodobnie wszelkie dobra z posiadłości krążyły już z rąk do rąk. Jednak to przy tym domiszczu ostatni raz widzieli Gryfa.
- Już... - sapnął Carl, trzymając na plecach sporych rozmiarów dwuręczny topór wykonany ze srebra. - Ty... widzę go... na wieży, rozbił sobie gniazdo.
- Yhm. Widzę. Nie ma czasu do stracenia - powiedział Filip.
Mijali kolejne opuszczone domostwa, zapewne należące służby. Weszli do holu i skierowali się ku wieży. Treg odbezpieczył dubeltówkę, załadował pociski. Carl złapał w obie dłonie topór.
- Teraz - szepnął Filip i kopniakiem wyłamał drzwi. W sumie nie musiał ich kopać, bo były tak zbutwałe, że rozpadłyby się pod najmniejszym naciskiem. W każdym razie dach wieży stał otworem. Na pierwszy plan wchodziło wielkie gniazdo, zrobione z patyków, desek i innego listowia. Na dźwięk wywarzanych drzwi, gryf podleciał do góry, zakrzyczał i zamachnął się ostrymi jak brzytwa pazurami i tylko cudem chybił.
Filip strzelił dwa razy, po czym odrzucił broń palną, na rzecz bardziej konwencjonalnej. I ostrej. Pociski trafiły w lewe skrzydło, potwór runął więc we własne gniazdo. Treg pchnął mieczem, przebił łuski na prawej piersi. Buchnęła krew, zalewając mu ubranie. Gryf zaryczał i już miał rozbić głowę Łowcy swoim dziobem, gdy ostrze wielkiego topora wbiło się w jego szyję, prawie go dekapitując. Filip pchnął jeszcze raz, w błonę lewego skrzydła. Ranny i bliski śmierci potwór zaczął się cofać, jednak gdy natrafił szponiastą łapą na pustkę, było za późno. Runął z wieży i rozbił się o niewielki zarośnięty pomnik, przedstawiający zapewne jednego z Mikarów. Wtem wstało słońce, oświetlając ruinę i truchło jej ostatniego gospodarza...
- Zupełnie jak teraz... - mruknął Filip. - Co nie, Carl?
- Taaa... jak za dawnych czasów, gdy człowiek mordował Plugastwo, a nie uganiał się za kamykami noszącymi w sobie czarnomagiczne moce... Zejdźmy na dół, nie ma co mitrężyć
TYMCZASEM
- Cholera jasna... - klął Andrew, przyglądając się swojemu odbiciu w wiadrze z uryną. - Jasna cholera.
- Możesz przestać? - poprosił zmęczony Bertram.
- Grozi nam śmierć, demon w mojej głowie staje się coraz bardziej niecierpliwy, mam migreny...
- A ja próbuję myśleć jak się stąd wydostaniemy, a do tego tak czy inaczej potrzebujemy siły. Więc zjedz swoją potrawkę i nie narzekaj
Potrawka składała się z mokrego ziemniaka, kawałka kurczaka, a wszystko pływało w rzadkim słonym sosie. Jeśli skupiać się na wartościach odżywczych, wygląda całkiem dobrze, jeśli na walorach smakowych i zapachowych... To już nie za bardzo.
- Ech... No dobra... Ale musimy stąd spadać. Im szybciej, tym lepiej...
-Prawda. Ale na razie nie wiem, jak moglibyśmy uciec. Może w czasie egzekucji. Jakoś...
- Fajnie, że mamy dopracowany plan na ostatni guzik, czy jak to się mówi...
-Chcesz się stąd wyrwać?
-Chcę.
- Więc siedź cicho! - warknął Bertram zza krat sąsiedniej celi.
Komenda w Pastillasnie była nieduża na powierzchni, jednak prawdziwe lochy zaczynały się pod ziemią. Rozległy system cel, korytarzy, stróżówek oraz duża ilość strażników skutecznie odstraszały ucieczkę, tym bardziej, że więźnowie mieli zakładane worki na głowę, za każdym razem, gdy szli do swoich cel. Nawet najsprytniejsi łotrzykowie mieli obawy przed tym labiryntem, woleli więc spokojnie poczekać na wyrok, bez dodatkowych nieprzyjemności, jak na przykład tortury.
- Jasna cholera - zaklął po raz ostatni Shone i poszedł spać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top