24

Padał deszcz. Gerg siedział w wygodnym fotelu przy kominku, popijał czerwone wino że sporego kielicha. Siedziba, którą dostał od Peterlina Rayda nie była duża, jednak obietnica rozbudowania lokum i otrzymania baz wypadowych w strategicznych punktach archipelagu, jak tylko społeczność Łowców na Wyspach się zwiększy, była bardzo kusząca, więc na razie Kurt nie narzekał. Tym bardziej, że zgłosili się już pierwsi kandydaci. Savomir Qir z Mour, krzepki blondyn z burzą włosów i gładkim licem, szeroki w barach. Nie miał małego palca u lewej dłoni, ale to nie był problem.  Anders z Par natomiast był pucułowaty i niski. Włosy miał czarne, bardzo krótko obcięte. oraz Vilson z Wultux, dokładniej z miasteczka Turt. Charakteryzował się Długimi siwymi włosami upiętymi w warkocz, ramiona szpeciły mu blizny po walkach z wodnymi monstrami sprzed lat. O ile pierwsza dwójka była krzepka, młoda i pełna zapału, tak Vilson był podstarzałym gladiatorem, znającym najbardziej niebezpieczne zakamarki Wysp, jak własną kieszeń. Z połączeniem z treningiem i lekcjami teoretycznymi o urokach, potworach i demonach, cała czteroosobowa grupa była iście zgraną drużyną. Tym bardziej, że rekrutów ciągle przybywało. Starzy, młodzi, odważni, szaleni… Gerg musiał wybrać spośród tych wszystkich ludzi najlepszych, twardych i giętkich zarazem, dobrych i złych… po prostu idealnych Łowców. Takich, którzy nie cofną się przed walką, a podejmą rzuconą przez los rękawicę potworności…

Kurt spojrzał na ścienny zegar. Dochodziła osiemnasta, za chwilę musiał iść do Jarla, jak obiecał… w drzwiach zderzył się że strażnikiem grodowym.

- Ja… na Atlura… panowie Łowcy? Nieszczęście się zadziało… na Głównym Moście… Trup! - jąkał się.

- Spokojnie, po kolei… - powiedział Kurt.

- Uf… szybko… błagam… Trup poszarpany, jak szynka na dzień Trura… i krew wyssana… i w ogóle potworność! Więc kapitan rzekł: “Rusz się, Heryk, bo tu Łowcy trza!”... Więc jestem…

- Ech… Ja iść tego sprawdzić nie zdołam, muszę sklasyfikować całą dokumentaję o opętaniach z ostatnich czterystu lat… Ale Vilson i Savomir z tobą pójdą! Hej, panowie! Chodźcie, macie robotę! Anders, ty tu pilnuj, w razie czego… Wiesz, co. No! Panowie! Szybko! - Kurt obrócił się do strażnika i wcisnął mu kilka monet. - Masz za fatygę.

Savomir i Vilson wychynęli z sąsiedniego pokoju, ubrani w szare, ćwiekowane płaszcze z plakietkami Łowców.

- Co? Teraz? - spytał Savomir.

- Tak, a co, schadzkę masz z jakąś dziewoją? - mruknął zdenerwowany Gerg.

- W sumie to tak…

- Dobra, nie gwiazdorz, i tak wiem, że nocami się wymykasz do “Konia na biegunach” na dziewczyny… - wyrwało się Vilsonowi, a jego towarzysz poczerwieniał.

- Koniec kłótni, spokój! Teraz razem jesteście odpowiedzilani za doprowadzenie tej sprawy do końca! On was zaprowadzi. - Kurt wskazał na mężczyznę w mundurze i wyszedł z budynku. Dwaj Łowcy zabrali broń i wyszli za strażnikiem. Do Głównego Mostu było piętnaście minut drogi. Most łączył Fort Stuarta i jego główne urzędy z resztą grodu, Remmurtem. Na kilkanaście metrów przed wjazdem na most, stacjonowały jednostki prawa, milicja i strażnicy. Odźwierni oświetlali miejsce zbrodni latarniami, których mętny blask rozmywał się w strugach deszczu.

Po okazaniu odznak Łowców, strażnik Heryk gdzieś zniknął. Po chwili podszedł z jakimś mężczyzną ubranym w beżowy mundur z kilkoma odznaczeniami w formie małych, kolorowych przypinanych kwadracików do płaszcza.

- To oni, komendancie… - przedstawił Heryk. - Panowie Łowcy, to komendant Julian Robsor.

- Witam. Proszę za mną. - powiedział zimno komendant, smarkając potężnym nosem. - Tędy.

Przeszli na Most. Od razu rzucało się coś przykryte prześcieradłem, prawdopodobnie zwłoki.

- Skąd wiadomo, że to był potwór? - spytał z nutką nadziei Savomir.

- Słuchaj, siedzę w tym zawodzie długo. Bardzo długo. I za wami, Łowcami, nie przepadam. I to bardzo. A skoro za wami nie przepadam, a mimo to po was posłałem, to sprawa jest, kurna, poważna, tak? Sam tego nie ogarnę. - syknął Julian Robsor.

- Podobno za nami nie przepadasz, więc… - zaczął Vilson, jednak pod spojrzeniem Juliana przerwał.

- Mówiłem, że sprawa jest poważna! Więc, z łaski swojej, powstrzymaj docinki, staruchu. Mamy robotę.

Vilson chciał coś dodać na dźwięk słowa “staruch” jednak się powstrzymał. To prawda, mieli robotę do wykonania. A w pracy się nie śmieszkuje.

- Proszę, Łowcy… - tu komendant splunął. - Co o tym myślicie?

Ciało należało do kobiety, jednka twarz była tak zgruchotana, że dało się to tylko poznać po narządach rozrodczych. Kobieta leżała na wznak, ręce i nogi szeroko rozstawione, głowa przechylona na bok, ogolona. Podarta, brudno zielona sukienka zwisała z ramion na wychudzonym ciele… na ramionach miała ślady szerokich pazurów. Brzuch miała przegryziony, wszystkie wnętrzności usunięte, wszystkie poza sercem i płucami, które leżały na lewo od zwłok.

- A z tymi co się stało? - zaciekawił się Savomir, wskazując na narządy.

- Twarz była owinięta płucami, jak siatką, a co do serca… spoczywało w gardle… wraz z większością wybitych zębów… to “coś” karmiło ją na siłę, po czym usunęło flaki i włożyło serce, symbol miłości. Ma to poniekąd sens, gdyż denatka pracowała w Koniu na Biegunach, jednym z najpopularniejszych domów publicznych na północ od Gór Bogów… - objaśnił Robsor.

- Potwory raczej nie mają dostępu do takich przybytków, a nawet jeśli, to ktoś by zanotował w pamięci krótkotrwałej wielkie monstrum, gwałcące dziewczyny… bo została zgwałcona, czyż nie? - spytał Vilson, oglądając uważnie ciało.

- Tak… wiele razy i bardzo brutalnie…

- Yhm… który dziś jest?

- Eee… drugi, październik…

- Właśnie… zobacz, Sav, te ślady… wskazują na Wilkura, jednakże pazury się nie zgadzają, oraz Wilkury mają minimalnie mniejsze zęby… to może być jakiś odszczepieniec wilkołaka… Ale w ostatnich dniach nie było pełni, a ciało jest w miarę świeże, najwyżej dwudniowe…

- To może Juvertus? Podobne rozmiary, zmienia się tylko gdy czuje się zagrożony, albo coś nim wstrząśnie, jakieś emocje… poza tym każdy osobnik może się minimalnie różnić uzębieniem i rozstawem… Ale żeby mordować w taki sposób? Coś musiało nim mocno wstrząsnąć. - powiedział Savomir.

- Tak… to może mieć sens… trzeba zgłębić przyczynę tego przypadku… a co to… - mruknął Vilson i podniósł coś z bruku. Był to zerwany paznokieć z kilkoma kroplami zaschniętej krwi… - na pewno nie należy do ofiary, bo ta ma wszystkie… dobrze, dziękuję za pomoc, panie komendancie. Sav, podskocz do Konia na Biegunach, ale tym razem służbowo… ja popytam kilku informatorów… spotkajmy się w siedzibie, może Anders coś zdziała w tej sprawie… to za godzinę?

- Za godzinę. - odparł Savomir, skłonił głowę Robsonowi i zniknął po drugiej stronie Głównego Mostu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top