XVI
21 ABY, Yavin 4
Voe czekała na swoją uczennicę, oglądając, jak na niebie pojawił się statek, który przywiózł na swoim pokładzie załogę padawanów wraz z ich mistrzem. Wylądowali i wysiedli, wszyscy głodni i z głowami pełnymi historii, którymi musieli podzielić się ze starszymi kolegami. Niemalże wszyscy byli szczęśliwi, ale jej uczennica wyszła z ponurą miną, tak samo, jak Solo, u którego nie było to niczym nowym, czy dziwnym. Złapała Rey w objęcia, ciesząc się, że wróciła cała i zdrowa. Dziewczynka mocno przemokła w czasie wizyty na Dagobah i mimo długiej podróży, na ubraniach Voe, po uściskaniu małej padawan, pozostała mokra plama. Mistrz Skywalker jeszcze nie pozwolił się nikomu oddalić, miał im kilka rzeczy do ogłoszenia rozradowanej grupce, niemniej jednak, nie były to radosne wieści.
— To ogromne osiągnięcie, że każdemu z was udało się wrócić na czas — mówił, wciąż stojąc u wejścia statku, podczas gdy pozostali byli już na ziemi. Nim zaczął kolejne zdanie, spojrzał na Rey — Nawet jeżeli niektórym z was udało się to w ostatniej sekundzie — dodał, po czym znów spojrzał się na całość grupy. — Jednak to nie wystarczyło, byście wszyscy zaliczyli zadanie. U każdego z was sprawdzałem refleks, umiejętność skupienia i wspinaczki, a każdy z was, w czasie pokonywania toru przeszkód również odbył walkę. W przypadku Mita był to Pomrowik Bagienny, w przypadku Rey, małe stado Bogwingów, czy Osaashy, która stawiła czoła zdalnie sterowanym droidom szkoleniowym.
Na twarzach niemalże wszystkich uczniów było widać przerażenie. Co takiego zrobili nie tak w czasie wykonywania zadania? Każdy analizował wszystkie swoje kroki, bojąc się, że to właśnie o nim w tej chwili mówił mistrz Skywalker. Rey bała się, że mogło chodzić o nią. Spędziła zdecydowanie za dużo czasu na błądzeniu po bagnach, zwiedzaniu dawnej chatki należącej do Yody, a później na rozmowę z nim. Wciąż bywała zbyt rozkojarzona, przez co straci szansę, by zostać rycerzem i będzie to tylko jej wina. Ben bał się, że wejście do Jaskini Zła zakończy jego próby. Wciąż ciężko było mu odciąć się od ciemnej strony mocy. Każdy znalazł u siebie jakiś powód, chociażby najmniejszy, który mógłby wykluczyć któregoś z padawanów z gry.
— Hennixie —Mistrz Skywalker zwrócił się do Quarrena — w czasie swojej walki z pająkami Knobby straciłeś część siebie — Luke mówił o jego macce. Chłopiec zamiast czterech miał już je tylko trzy, wystające z brody. — To sprawia, że zaliczyłeś nie tylko próbę umiejętności, ale i próbę ciała — dokończył, a ciężar z serca chłopca spadł. Na tym niestety kończyły się dobre wieści. — Mroco'gako'tisui wyzwałeś do walki innego z uczniów, ale nie wyszedłeś z niej zwycięsko — mężczyzna patrzył na Chissa ze smutkiem w oczach. — Przez to twoje zadanie zostaje ci niezaliczone i nie możesz podejść do drugiej próby z resztą grupy.
— Ale mistrzu, pokonałem tor przeszkód. Dotarłem na miejsce przed zmrokiem i przezwyciężyłem te same trudności, co wszyscy. Mistrz nie może odebrać mi tej szansy! — Mroco piszczał, jak małe dziecko domagające się obiecanej zabawki.
— Nie odbieram ci jej. Ponownie podejdziesz do pierwszej próby, gdy będziesz gotowy — zadecydował i na tym zakończył rozmowę, odsyłając uczniów na kolację.
Radość wróciła, tak jakby mowa Mistrza Skywalkera nigdy się nie odbyła. Jedynie Mroco ze swoją ponurą miną dołączył do dwójki, która nie potrafiła się cieszyć już od samego odlotu z Dagobah. Tylko on nie poszedł na kolację, zamiast tego od razu zamknął się w swoim namiocie. Gdy pozostali zakończą próby, zostanie jedynym padawanem wśród uczniów Skywalkera. Na kolacji, Rey nie potrafiła wmusić w siebie nawet odrobiny jedzenia, przez cały czas jedynie patrzyła się w pełną miskę. Musiała porozmawiać z Benem i Lukiem. Wszystko, czego się dowiedziała na bagiennej planecie, za bardzo ją dręczyło i nie mogła skupić się nawet na chwilę, gdy trzymała to tylko dla siebie. Bez słowa wstała od stołu.
— Dzieciaku, wszystko gra? — odezwała się Voe. Dziewczynka zupełnie zignorowała swoją mistrzynię i poszła w stronę stołu, zajętego przez tylko jedną osobę. — Rey?! — krzyknęła jeszcze za nią, ale wciąż nie było odpowiedzi.
— To już nie dzieciak, tylko nastolatka. Teraz zaczyna jej się okres buntu — zażartował Tai, a Voe nie miała siły, by chociażby to skomentować. Spojrzała na niego zniesmaczona, żeby zaraz odwrócić się w stronę swojej padawan i znów zacząć się o nią martwić. Przyjaciel delikatnie szturchnął ją w ramię. — Cokolwiek ją dręczy, poradzi sobie, to już duża dziewczyna. Rey gania za chłopakami, a Hennix zgolił pierwszą mackę. One wszystkie tak szybko dorastają.
Wiedział, że jego żarty nie były zbyt śmieszne, ale to właśnie ich niskim poziomem starał się rozweselić Voe. Z marnym skutkiem.Quarren spiorunował go wzrokiem przez nietrafiony żart o jego dopiero co utraconej macce. Rey w tym czasie podeszła do Bena i usiadła na ławce, będąc bokiem do blatu. Miała pochyloną głowę, nie umiała zmusić się, by powiedzieć chociaż jedno słowo. Solo patrzył na nią, też nie ruszył nic z talerza, nawiedzany przez myśli o swojej mrocznej przyszłości. Przez cały czas grzecznie siedział wzdłuż stołu, przez co pochylona głowa Rey niemalże stykała się z jego ramieniem. Zmieniła zdanie, powiedzenie komuś prawdy było trudniejsze, niż trzymanie tego dla siebie. Mogłaby teraz skłamać na temat, przez któy postanowiła go zaczepić i odejść, ale wiedziała, że chłopak miał prawo znać prawdę w równej mierze, co ona.
— Musimy porozmawiać z Mistrzem Skywalkerem — odezwała się wreszcie i dopiero potem podniosła wzrok. Chłopak, bez słowa, kiwną głową i gdy wstała, ruszył za nią.
Luke Skywalker rzadko jadał z uczniami. Najczęściej przebywał w towarzystwie Artoo, swoim najstarszym przyjacielem. Mimo tylu lat, które spędził wśród swoich podopiecznych, nie potrafił zaprzyjaźnić się z żadnym z nich, nawet jeżeli różnica wieku pomiędzy nim a najstarszymi nie była aż tak duża. Zastanawiał się, kiedy powinien dać kolejną szansę Mroco, by mógł ponownie podejść do pierwszej próby i czy może powinno to być jeszcze przed rozpoczęciem drugiej przez pozostałych. Wtedy do jego komnaty ktoś zapukał. Jego siostrzeniec w towarzystwie Rey, wszedł do środka, ale ciężko było wyczytać po ich twarzach, o co mogło chodzić. Wiedział, że Chiss zaatakował właśnie Bena i może wizyta miała z tym coś wspólnego, ale w takim razie, co robiła z nim ta dziewczynka?
— Coś się stało? — zapytał, mierząc ich wzrokiem.
— Nie. To znaczy, tak. Tak trochę — zaczęła chaotycznie Rey. — Jest coś, co mistrz powinien usłyszeć już wieki temu. — Była zbyt przerażona tym, że zawiedzie Luke'a przez ciągłe ukrywanie prawdy i zamilkła, szukając właściwych słów.
— Potrafimy kontaktować się ze sobą, niezależnie od czasu i przestrzeni. Moc tworzy dla nas most — powiedział za nią Ben, ale nie wyglądała, jakby jej to w jakiś sposób pomogło. Luke przyglądał się im z zaciekawieniem.
— To jest nie do końca... to nie tak to wygląda — odezwała się, a jej słowa sprawiły, że drugi ze Skywalkerów był równie zdziwiony, co ten pierwszy, dopiero wprowadzany w ich tajemnice. — Dzisiaj, wcześniej, natrafiłam na ducha... jakąś dziwną wersję mocy, to był, to był Yoda? Tak mi przynajmniej powiedział. Oh, to brzmi tak tragicznie — mówiła chaotycznie, a ze zdenerwowania pociły jej się dłonie. — On... on Powiedział mi, że, czy nam się podoba, czy nie, ja i Ben jesteśmy połączeni w mocy. Twierdził, że jest to coś tak silne, jak samo życie, że jesteśmy wybrańcami, na których przyszła kolej, by położyć kres ciemnej stronie mocy — powiedziała, czując, że miała ochotę się rozpłakać.
Luke się nie odzywał. Sam wiedział, jak przerażające było bycie wybrańcem mocy, dostać cel, którego się nie rozumie, bez żadnej poszlaki, która mogłaby go naprowadzić do rozwiązania zadania. Domyślał się, że Bena może czekać podobny los, wiedział, jak silny był chłopiec i sam widział w nim wybrańca od samego początku. Myślał, że wszystkie jego dokonania przyćmiewały to, co zdążyła osiągnąć Rey. Gdy zastanawiał się nad tym teraz, zauważył, że ich postępy były równe, rzadko ćwiczyli ze sobą na treningach, ale ich styl walki... jak mógł nigdy nie zauważyć, jak podobny był? Wszystko, co kiedykolwiek mu umknęło, uderzało go teraz ze zdwojoną siłą. Dziewczynka nie żartowała, byli połączeni. Spojrzał jej w oczy i widział jedynie strach. Przyklęknął i położył jej dłoń na ramieniu.
— Nim pierwsza Gwiazda Śmierci zniknęła z obity, myślałem, że jestem w tym wszystkim skazany na siebie. To ja byłem wybrańcem, samotnie stawiającym czoła Darthowi Vaderowi. Miałem przyjaciół po swojej stronie, ale nikogo w mojej sytuacji, nikt nie był ostatnim Jedi. Byłem tylko ja — mówił, patrząc raz na dziewczynkę raz na swojego siostrzeńca. — Otrzymaliście szansę, której ja wtedy nie miałem i wierzę, że tym razem, z tą drobną przewagą, uda się osiągnąć to wszystko, za co jasna strona walczy już tak długo. — Liczył na to, że jego słowa jej pomogą, obudzą nadzieję, ale łzy zaczęły spływać po policzkach Rey.
— Boje się, mistrzu Skywalker — powiedziała cicho. — Nie dam rady.
— Dasz i przekonasz się o tym, gdy przyjdzie na to czas — mówił Luke, pewien siebie.
— I nie będziesz w tym sama — dodał Ben, wyciągając swój miecz świetlny na znak przysięgi.
Rey otarła łzy z policzków i chwyciła za swoją broń. Unieśli je w górę i delikatnie zetknęli ze sobą dwa ostrza, co wystarczyło, by sypały szaro-niebieskie iskry. Wtedy Mistrz Skywalker ujrzał kolejne podobieństwo. Broń Jedi, ten wyjątkowy miecz świetlny, był odzwierciedleniem duszy każdego z wojowników. Dusze tych dwojga były połączone, tak samo, jak ich broń. Chciałby powiedzieć, że były podobne, ale widział, że miecze były takie same. Ta dwójka dzieciaków w niedługim czasie miała stać się częścią czegoś większego, niż oni sami, ale ich przewagą było to, że mieli siebie nawzajem. Schowali broń, po przypieczętowaniu niewypowiedzianej przysięgi, że nie opuszczą siebie w walce.
Podszedł do nich i położył obu dłoń na ramionach, uśmiechając się. Z tak silnymi sojusznikami, ciemna strona mocy mogła przegrać raz na zawsze. Wtedy dostrzegł kamienny tron i dwie zakapturzone postaci, z których jedna zajmowała królewskie miejsce. To była Rey z twarzą powitą w ciemności i czerwonym mieczem spoczywającym jej w dłoni. U jej boku był Ben, w stroju jednego z rycerzy Ren, stojąc dumnie i razem z nią oglądając mroczne imperium, którego byli władcami. Luke szybko się otrząsnął, mając nadzieję, że nic nie zauważyli i odesłał ich do swoich namiotów, samemu również decydując się na odpoczynek. Jednak nie wszyscy uczniowie mieli zamiar kłaść się spać tej nocy.
Księżyc, który Luke Skywalker wybrał, by uczyć kolejne pokolenie Jedi, nie był pierwszym lepszym miejscem. Lata liczone są od bitwy o Yavin, tu rebelianci odnieśli zwycięstwo i ważne jest, by o tym pamiętano. To była najjaśniejsza iskra, która rozpaliła bunt w sercach osób, które zapomniały o nadziei w czasach rządów Imperium. Wielu świętowało, upamiętniając to wydarzenie, a tego dnia przypadała już dwudziesta pierwsza rocznica. Sam Luke, bez którego ten powód do radości by nie istniał, nie świętował, nawet jeżeli Artoo nie odpuścił przypomnienia przyjacielowi o tym wydarzeniu. Był inny Skywalker, który świetnie pamiętał o tej rocznicy. Ben nie miał najmniejszej ochoty zmarnować okazji, by zaczerpnąć życia poza świątynią, a dzień jak ten, był do tego idealny.
Solo spodziewał się, że Rey śpi, ale zaryzykował i starał się otworzyć między nimi most, licząc na to, że nie będzie musiał wymykać się sam. Nie miał już wątpliwości, że mógł nazywać ją przyjaciółką i przestał się już bać tego słowa. Wiedział, że gdy ją tak nazwie, dziewczynka nie zaprzeczy, ale nie był pewien, co powie na jego propozycję. Zdali pierwszą próbę, to był nikły powód do świętowania, ale okazja mogła nie powtórzyć się zbyt szybko. Wreszcie zobaczył dziewczynkę, z jego punktu widzenia leżała tuż przed nim na ziemi. Wiedział, że była w swoim namiocie, ale jak zwykle, nie dostrzegał nic poza nią. Schylił się i złapał ją za ramię, a ona szybko otworzyła oczy. Jej dłoń wystrzeliła w powietrze, łapiąc za miecz świetlny, którego ostrze błysnęło obok Bena, który odskoczył, nim zdążyłaby go zaatakować. Nie spodziewał się takiej reakcji, zapomniał o dniu, gdy została porwana, to musiało na niej odcisnąć swój ślad.
— Ben? Zwariowałeś? — szeptała. — Co ty tu robisz?
— W kolonii dzisiaj świętują rocznicę wygranej o Yavin. Festyn pewnie będzie trwać przez całą noc. Chcesz się wybrać ze mną? — zapytał, wstając.
— Co na to Mistrz Skywalker? — zapytała, ale nie dostała odpowiedzi, co sugerowało, że Luke nie miał o tym pojęcia. — To może mieć konsekwencje.
— Tylko jeżeli wujek się dowie. Mam dość tego, że straciliśmy prawo do zabaw zwykłych ludzi.
— Nie jesteś zwykłym człowiekiem. Jesteś Jedi. Oczekują od nas, że będziemy ponadto — upomniała go, przecierając oczy. Wtedy zauważyła szczegół, który początkowo umknął jej przez wciąż zamglony snem umysł. — Czemu rozpuściłeś swój warkocz? — zapytała, patrząc na jego dłuższe pasemko, pofalowane zupełnie inaczej, niż pozostała część włosów.
— Chociaż na kilka chwil chcę zapomnieć o tym, że jestem Jedi — powiedział z lekkim bólem. Doceniał to, czego go uczono, pragnął, by pewnego dnia stać się mistrzem, ale zadanie, które na niego spadło było ciężko i chciał, chociaż na jakiś czas, od niego odpocząć. — Nie proszę cię o pozwolenie, pytam, czy chcesz iść ze mną.
— Naprawdę jesteś Solo — odpowiedziała w ramach zgody. Wzruszył ramionami, posyłając jej zawadiacki uśmiech. Wyglądał wtedy niemalże jak nie on. Zastanawiała się, kim byłby w tym momencie Ben Solo, gdyby nigdy nie trafił na szkolenie Jedi?
Most między nimi się zamknął, znów zostali sami w swoich pokojach. Rey westchnęła i zaczęła rozplątywać warkocz, który jednoznacznie świadczył o tym, że wciąż pozostawała padawanem. Już niedługo w ogóle nie będzie musiała go nosić. Zaczęła czesać swoje koki, ale po zrobieniu pierwszego, zrezygnowała z tego pomysłu i zostawiła pozostała część włosów. Nie ubrała się też w żaden ze swoich codziennych strojów, nie chciała ryzykować, że ktoś domyśliłby się, kim była. Zamiast tego założyła strój z Pasaany, ale bez zbędnych bandaży. Ben nie wspomniał, gdzie mają się zobaczyć, dlatego z góry założyła, że gdzieś przy jego namiocie, ale w połowie drogi, zobaczyła, jak się zbliżał. Wiedziała, że kolonie na Yavin Cztery są daleko, w zupełnie innej części księżyca i zastanawiała się, jak tam trafią, ale chłopak znalazł rozwiązanie i na ten problem.
— To jest śmigacz Mistrza Skywalkera — oburzyła się Rey.
— Myślisz, że jeżeli nas przyłapie, akurat to — podkreślił ostatnie słowo — będzie powód, przez który będzie na nas zły? — zapytał, unosząc jedną brew. Miał rację, ale Rey to niewiele pomogło, by poczuć się lepiej. Podróżując z Hanem, robiła niejedną rzecz, którą można by uznać za łamanie zasad, a jednak tym razem nie chodziło o byle rzezimieszków, oszustów i krętaczy, ale o Luka Skywalkera, jej mistrza, nie umiała go tak po prostu oszukiwać. Mimo wszystko przemogła się i usiadła za chłopcem na pojeździe. — Nowa fryzura? — zapytał, ruszając.
— Mam nadzieję, że dzisiaj rozpuszczone włosy nie będą przeszkadzać mi w walce — odpowiedziała.
Nawet ślizgaczem droga zajęła im prawie dwie godziny, chociaż młody Solo pokonywał trasę zwinnie i na miarę umiejętności swojego ojca. Wiele złych rzeczy można było powiedzieć o Hanie, ale to jedno trzeba było mu przyznać, gdyby w galaktyce można było wyznaczyć jednego najlepszego pilota, byłby nim właśnie on. By odnaleźć miejsce, gdzie w kolonii odbywało się świętowanie, wystarczyło kierować się muzyką. Coraz większa ilość lampek naprowadzała ich do celu, aż wreszcie znaleźli kolorowe zbiorowisko. Rey pierwszy raz widziała coś takiego. Wśród łagodnego światła nocy, tliły się znicze za każdego, kto poległ w czasie bitwy o Yavin. Złapano świetliki, które wściekle jarzyły się w słoikach, czkając na koniec przyjęcia, kiedy to wreszcie zostaną wypuszczone. Widziała dorosłych i dzieci, które tej jednej nocy mogły bawić się, aż nie pokona ich zmęczenie.
Zeszła ze ślizgacza, rozglądając się wokół jak zahipnotyzowana. Dla Bena to nie był pierwszy raz, gdy wykradał się w to miejsce, ani jego pierwszy festyn na Yavin Cztery, dlatego jedynie przyglądał się Rey, uśmiechając sam do siebie, widząc, jak zafascynowana była czymś tak zwyczajnym. Ktoś do niej pomachał, widząc, że była zagubiona, jakaś nastolatka, niewiele starsza od niej, ale dziewczyna najpierw spojrzała w stronę człowieka, dzięki któremu się tam pojawiła. Solo ruszył z miejsca, by razem z Rey podejść do dziewczyny z kolonii. Była w grupce. Młodzież rozmawiała ze sobą zdecydowanie za głośno, nawet jeżeli muzyka potrafiła zagłuszyć wiele słów. W ich szklankach musiało być coś innego niż sok.
— Ciebie widziałam tu już kilka razy — odezwała się do Bena czarnoskóra dziewczyna, która wcześniej zaprosiła ich, by dołączyli do rozmowy — ale ty chyba jesteś nowa — dodała, zwracając się do Rey.
— Ym, tak — wtrącił się Solo.— Nazywam się Ben, to jest Rey, przyleciała tutaj z Jakku.
— Jestem Ina — przedstawiła się z uśmiechem i znowu spojrzała na dziewczynę, która zupełnie nie umiała rozpoznać się w tym miejscu. — Jakku, co? Widać po pustynnym wdzianku. Z tej planety prawie takie cmentarzysko, co z Yavin. To wszystko, co pozostawiło po sobie Imperium, ruiny, zniszczeniei groby. Dzięki nim nigdy nie miałam okazji nawet odwiedzić księżyca, na którym dorastali moi rodzice. — Rey odważyła się wreszcie odezwać, ale wydobyła z siebie tylko jedno słowo "jakiego"?. — Jedha.
— Rozumiem. Moja mama pochodziła z Alderaan, teraz po tej planecie nie pozostał nawet ślad — dodał Ben, nie wspominając, kim była jego matka i o tym, że gdyby planeta istniała, byłby jej księciem.
Rozmawiali dalej, Rey nieco oswoiła się z całym chaosem i również mówiła już coraz więcej. Zaproponowano im, cokolwiek było w szklankach, ale zgodnie odmówili. Nagięli już dość zasad samym pojawieniem się w tamtym miejscu, nie musieli łamać ich jeszcze więcej. Ktoś zawisł na ramieniu Iny, inna dziewczyna, miała szeroki uśmiech i rozbiegany wzrok. Muzyka grała, zachęcano wszystkich do tańca, w tym i dwójkę, która odkąd przybyła, jedynie stała przy stoliku. Zostali przez kogoś niemalże wypchnięci, tak samo, jak kilka innych osób, a nikt nie miał zamiaru kłócić się z pijanymi, wiedząc, że to nie jest walka, którą można wygrać. Dwójka padawanów ostrożnie zaczęła tańczyć, obydwoje nie mając pojęcia, jak to powinno wyglądać. Nie było tak źle, jak im się z początku mogło wydawać i szybko przywykli do wolnego kołysania po parkiecie, choć zupełnie nie pasowało to do rytmu piosenki.
— Kiedy to wszystko się skończy, odetnę się od mocy i nigdy już nie będę musiał być Jedi — powiedział do Rey na tyle cicho, by tylko ona mogła to usłyszeć.
Dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy i zmarszczyła brwi. Nie rozumiała ,jak mógł nie doceniać tego, jaki dar dostał od mocy. Bycie jednym z rodu Skywalkerów, coś, co można było uznać za błogosławieństwo, dla niego było brzemieniem, które musiał dźwigać każdego dnia. Było wielu, którzy zamieniliby się z nim na miejsca, a on jednak wolałby zrezygnować ze wszystkiego i pozostać tylko Benem Solo. Przez cały czas ich pobytu w kolonii udawał, że był nikim, zwykłym chłopcem ze zniszczonej planety, a Rey widziała, jak przez to lekki uśmiech nie schodził mu z twarzy. Oparła czoło o jego ramię i z zamkniętymi oczami pozwoliła się prowadzić w tańcu. Zrozumiała, o co mogło mu chodzić. Cały ten spokój i prostota codzienności były niezwykle kuszące, szczególnie dla kogoś, kogo życie było tak skomplikowane, jak któregoś ze Skywalkerów.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top