XV

21 ABY, Dagobah

Planeta Dagobah na pierwszy rzut oka mogłaby wydawać się uczniom Skywalkera podobna do Yavin Cztery, ale to było dalekie od prawdy. Księżyc, na którym znajdowała się Świątynia Jedi, był oświetlony promieniami słońca lub innych księżyców, a na niebie zawsze było widać czerwonego gazowego olbrzyma, co przez cały czas upominało ich, że są zaledwie cząsteczką galaktyki. Będąc na Dagobah, można było zobaczyć zaledwie urywki nieba,które wyłaniały się z gęstych koron. Wszędzie panował mrok, a gęsta mgła przysłaniała wszystko, jak daleko mogli sięgnąć wzrokiem. Nie było księżyca, który oświetlałby im drogę, dlatego, gdyby byli na miejscu nocą, pogrążyliby się w nieskazitelnej ciemności. Mieszkając w tamtym miejscu, można było zapomnieć o reszcie wszechświata, jakby czarne niebo było nie do przebycia.

Wszędzie unosił się ciężki zapach błota, stopy zapadały się pod padawanami na każdym kroku, a będąc nieuważnym, można było zapaść się po kolana. Z dziury w ziemi wyłoniła się jaszczurowata główka, należąca do sleena, który na pokrytych łuskami łapach starał się podejść do uczniów. Osaasha krzyknęła bardziej z obrzydzenia niż ze strachu i wyjęła miecz świetlny, strasząc bagienną istotę, która wycofała się do swojej dziury. Mistrz Skywalker zaśmiał się pod nosem, ale nie przerwał marszu przez bagna. Pamiętał, gdy sam był na tej planecie po raz pierwszy. Jego x-wing zatonął w bagiennej wodzie, mały, zielony stwór dobierał mu się do jedzenia i Luke nie miał kontaktu z siostrą i swoim przyjacielem, którzy jak się później okazała, wpadli w niemałe tarapaty. Jednak było to miejsce, które mocno odbiło się na jego dotychczasowym życiu, bo tylko dzięki temu, że tam wylądował, był dziś mistrzem Jedi i liczył na to, że wizyta w tym miejscu przysłuży się i jego uczniom.

— Powoli docieramy do miejsca, gdzie odbędzie się wasza pierwsza próba na rycerza Jedi — oświadczył Luke swoim uczniom.

— To zrobienie miecza nie było pierwszą próbą? — zapytał Hennix.

— Nie, to tylko dowód na to, że jesteście gotowi, by przystąpić do prób — odpowiedział łagodnie padawanowi. Nie zatrzymywał się, nie patrzył na uczniów i nie zwracał uwagi na trudną powierzchnię, po której musiał stąpać, jedynie z dumą szedł do przodu. — Pierwszą z nich jest próba umiejętności. Ma na celu przetestować waszą psychikę, siłę fizyczną i mentalność. Będziecie musieli pokonać tor przeszkód, który wybudowałem, nim przybyła tu pierwsza z grup. Waszym zadaniem jest pokonać go, nim nastanie zmrok — powiedział i zapatrzył się w dal, na cień, który sunął między drzewami. — Ale uważajcie, nie tylko tutejsza flora i fauna mogą stanowić dla was zagrożenie. Pod żadnym pozorem nie wolno wam wchodzić do Jaskini Zła. — W pamięci Luke'a stanął obraz jego samego, ale młodszego, w pękniętej masce ojca. — Czeka tam na was zło, z którym na walkę jeszcze nie jesteście gotowi — po tym zdaniu zamilkł, by chwilę później się zatrzymać i spojrzeć na drewnianą deskę na skraju przepaści. — Gdy dotrzecie na drugą stronę, rozpocznie się wasza próba. Niech moc będziez wami.

Cichy chór głosów odpowiedział mu tym samym, potem jeden za drugim ruszyli w stronę kładki. Nie pokrywała ona całej przepaści, więc by dostać się na początek toru przeszkód, musieli udowodnić, że i do tego się nadają. Odległość dzieląca niestabilny kawałek drewna od kolejnego skrawka ziemi, była na tyle duża, że bez rozbiegu nie było możliwości, by ją przeskoczyć. Kładka trzeszczała się i trzęsła pod naciskiem rozpędzonych stóp, ale to nie powstrzymało żadnego z padawanów i po chwili wszyscy byli po drugiej stronie. Szukali wzrokiem linii startu, ale nic takiego nie znaleźli, ona raczej nigdy nie istniała. Uczniowie spojrzeli po sobie przelotnym wzrokiem, nikt nie wiedział, gdzie powinni się kierować, dlatego zrobili to samo, gdy błądzili po jaskini, szukając kryształów, zdali się na intuicję.

Rozdzielili się, każdy wędrował na własną rękę, gubiąc jakikolwiek ślad po pozostałych. Wciąż było jasno, ale nie mogąc dopatrzyć się blasku słońca spomiędzy koron drzew, nie byli w stanie powiedzieć, która była godzina i ile czasu im pozostało, nim zacznie się ściemniać. Kolejny cień przemknął cicho, na co Rey odwróciła się zaniepokojona. Serce zaczęło jej bić szybciej, wyciągnęła miecz z kieszeni, jeszcze go nie zapalając, gdy więcej ciemnych istot skakało chaotycznie, a ona kręciła się wokół własnej osi, starając nadążyć wzrokiem za cieniami. Rozproszyła się, a kreatura ze skrzydłami skoczyła w jej stronę. Zwierz zacisnął zęby na uchwycie jej miecza i starał się go wyrwać, uparcie machając skrzydłami. Dziewczynka nie miała najmniejszej ochoty zabijać tej istoty, ale wiedziała, że zwierzę nie będzie miało litości dla niej. Włączyła broń, a z części uchwytu, za którą ugryzł stwór, wystrzeliło szaro-niebieskie ostrze. Padł na ziemię.

Padawan wstała i zauważyła, że otaczały ją jeszcze dwa, takie same, stwory. Zakręciła ostrzem, tworząc świetliste wiatraczki, raz z jednej raz z drugiej strony, licząc na to, że spłoszy zwierzęta, ale te były zawzięte. Wkroczyła na ich terytorium, teraz nie odpuszczą. Mimo wszystko miała silny opór, by zaatakować pierwsza. Obie skrzydlate istoty skrzecząc, rzuciły się na Rey z otwartą paszczą. Pędziły w tym samym czasie, starając się wykorzystać przewagę liczebną, jak to robiły przy polowaniach, ale to nic nie dało w walce przeciwko Jedi. Dziewczynka pokonała oba stwory w ciągu kilku sekund, pierwszej odcinając głowę jednym machnięciem miecza, gdy tylko pojawiła się wystarczająco blisko, a drugą odrzuciła mocą na drzewo. Skrzeczenie ustało, a gdy Rey wyłączyła miecz, by otaczała ją zupełna cisza.

Miała chwilę, by przyjrzeć się zwierzętom. Nie znała tego gatunku, pierwszy raz była na Dagobah i ciężko jej było do czegoś przypisać kreatury. Były różnych rozmiarów, ale wszystkie z pewnością miały ponad dwa metry. Przypominałyby bajkowe smoki, gdyby nie ich pisklęca głowa, trzymająca się na wąskiej szyjce. Ogon miały prosty, trzymający się sztywno, zakończony ostrym stożkiem, a łapy dziwnie powyginane, każda niemalże tak duża, jak głowa stworzenia i zakończona pazurami. Skrzydła tych stworzeń rozpościerały się na kolejne trzy metry. Teraz gdy się im przyjrzała, martwe stworzenia wydawały jej się bardziej przerażające, niż gdy musiała się z nimi zmierzyć. Ruszyła dalej, a jeżeli to, co mistrz Skywalker mówił, było prawdą, zwierzęta nie były najgorszym, na co mogła natrafić.

Bagna nie wydawały się tak odosobnionei pełne nieskończonych korytarzy, jak to było w jaskiniach na Ilum. Natrafienie na kogoś w tym miejscu nie było już tak nadzwyczajne, co nie zmieniało faktu, że widząc kogoś na swojej drodze, Ben z marszu poczuł się zirytowany. Niebieska głowa wyłoniła się spomiędzy drzew, patrząc na niego z szerokim, zadziornym uśmiechem. Mroco opierał się o pień, ciesząc się, że wreszcie znalazł okazję do zemsty. Jeszcze kilka dni wcześniej, Chiss bałby się stanąć twarzą w twarz z młodym Solo, ale ostatnie wydarzenia dały trochę światła na kilka faktów. Najmłodszy ze Skywalkerów się zmienił, przygasła jego duma, stał się łagodniejszy, nie walczył już z pewnością, że był najlepszy, jak robił to kiedyś. Mroco'gako'tisui nie zauważył, kiedy zaszła w nim ta zmiana, ale na pewno wpłynęła na jedno, już nikt się go nie bał.

Gdy Ben posłuchał się jakiejś małej dziewczynki i powstrzymał się przed uderzeniem Chissa, ten ujrzał szansę, wiedząc, że człowiek, którego obrał sobie za cel, nie był tak silny, za jakiego go postrzegał. Solo nie miał najmniejszego zamiaru zawracać sobie nim głowy, miał do wykonania ważniejsze zadanie. Nie chciał go zaczepić, wolał zniknąć, nim usłyszy wredne komentarze, jakie niebieski padawan miał mu do powiedzenia, ale nie zapowiadało się, by ten miał ochotę stracić okazję. Przejście pomiędzy drzewami nie było zbyt szerokie, ale wystarczyło, by dwie osoby przeszły obok siebie, nie stykając. Nie było mowy, żeby odejść w bok, gdy wyciągnięta dłoń Mroco znalazła się na jego ramieniu. Ben westchnął, tak bardzo nie miał ochoty się w nic bawić, ale najwidoczniej nie miał innego wyboru.

— Jakikolwiek masz problem, naprawdę mądrze będzie, jeżeli sobie odpuścisz — powiedział, brzmiąc, jakby był niemalże zmęczony rozmową, którą właśnie zaczął.

— Niestety, mamy kilka spraw do załatwienia — warknął Chiss i wyciągnął miecz, który rozbłysnął jaskrawym, turkusowym światłem. Jego przeciwnik nawet nie kiwnął palcem, żeby złapać za rękojeść miecza. — Strach cię przeleciał? Łap za broń!

— Nie.

— Jak wolisz!

Mroco spróbował zadać pierwszy cios. Zamach był zręczny, wykonany z precyzją, jaką wymagał od swoich uczniów Mistrz Skywalker, ale to nie wystarczyło, by trafić Bena Solo. Chłopak schylił się, dla obserwatora atak był szybki, ale unik, choć wydawał się leniwy, był tak zwinny, że przyćmił dokonanie Chissa. Siła ataku, jaki starał się zadać, popchnęła go do przodu, a jego przeciwnik, jak gdyby nigdy nic, poszedł za niego, nie atakując, jedynie staną kilka kroków za jego plecami i odwrócił, by na niego spojrzeć. Nie raczył nawet wyciągnąć rąk przed siebie, a co dopiero przyłożyć się do walki. Mroco wiedział, że duma Solo będzie dla niego zgubą. Jaskrawe ostrze ponownie mignęło i tak samo, jak wcześniej, tylko przecięło powietrze. Padło kolejnych kilka ataków, ale żaden nie trafił. Ben nie wyglądał na poruszonego całą sytuacją, ale jego przeciwnik był wściekły.

— Tchórzysz potworze?! — ryknął, licząc na to, że to wyzwisko go rozwścieczy i wziął rozbieg przed kolejnym ciosem.

Podskoczył, chcąc zaatakować z powietrza, ale to nie robiło dla Solo większej różnicy, po raz kolejny zrobił unik. Wtedy Mroco zaczął napierać chaotycznie, wściekły, celując niemalże na oślep. Ben nie potrzebował broni, by go pokonać, uchylił się kilka razy, a za ostatnim, wyprostował się tak, by być tuż przed atakującym i z zaskoczenia uderzy go łokciem w gardło, pozbawiając oddechu. Wyjął mu z ręki broń, gdy Chiss padł na kolana, walcząc o oddech. Najmłodszy ze Skywalkerów spojrzał na żałosnego padawana z góry. Naprawdę myślał, że mógłby go pokonać? To wydawało mu się niemalże smutne. Nazwał Bena potworem, przekroczył granicę, ale nie wiedział, jak pogodzony był chłopiec z tym określeniem. Uważał, że Mroco miał w tej sprawie rację, ale dopiero teraz przekona się dlaczego. Solo wyciągnął dłoń i uniósł przeciwnika w powietrze, trzymając za szyję.

— Daj mi jeden powód, dlaczego nie miałbym cię teraz zrzucić z przepaści i powiedzieć, że się poślizgnąłeś? — zapytał, patrząc, jak padawan wiercił się w powietrzu. Nie było mowy, by dał radę uciec.

Chłopak się dusił, najpierw przez cios w gardło, a potem przez nacisk, jaki Ben wkładał w chwyt, trzymając go za nie nad ziemią. Wystarczyłoby, że Solo zacisnąłby pięść odrobinę mocniej, a jego przeciwnik całkowicie przestałby oddychać. "Zrób to" usłyszał głos w swojej głowie. Jak na rozkaz, zrobił coś całkowicie przeciwnego, rozprostował palce, a Mroco wylądował w błocie. Nie zauważył przerażenia, które przez chwilę malowało się na twarzy jego wroga. Ciemna strona mocy dała znać o swojej obecności, ale udało mu się ją stłumić. Ben nie pozwoli przejąć nad sobą kontroli, nie teraz, gdy tak bardzo się starał. To był jedynie ułamek sekundy słabości, nie dał po sobie poznać, że cokolwiek z tego miało prawo bytu. Solo rzucił mieczem w błoto, obok łapiącego oddech Chissa i odszedł, chcąc jak najszybciej zakończyć pierwszą próbę.

— Nie idź za mną, inaczej następnym razem będę walczył — zagroził i zniknął w cieniu drzew.

W tym samym czasie, w zupełnie innej części lasu, Rey całkowicie zgubiła drogę. Woda była coraz głębsza, więc musiała skakać po wystających nad bagnami korzeniach, inaczej pochłonęłyby ją po pas. Znalazła się blisko drzewa, którego pień wydał jej się nienaturalny. Wyglądał, jakby drzewo wyrosło na bagiennym bąblu, który zastygł, zmieniając się w kamień. Cały był porośnięty korzeniami, a puste, czarne plamy umożliwiały wejście do środka. Skusiło ją to. Zapaliła miecz, by rozjaśnić ciemność i weszła przez nieduży otwór. By móc się jakoś poruszać, musiała być zgięta w pół, a broń trzymać poziomo przed sobą. Widok odebrał jej mowę. Była w czyimś domu, choć zaniedbanie wskazywało na to, że stał pusty już od lat.

Podeszła do kamiennej półki i wyciągnęła ze sterty węgla garnuszek. Nad jej głową wisiały sznurki, na których kiedyś musiało być coś zawieszone. Cofnęła się o kilka kroków od paleniska i zahaczyła o coś mieczem. Wazonik leciał w stronę ziemi, ale w samą porę zdążyła go złapać i odstawić na miejsce. Oparła się na obciętym pniu, który poprzedniemu właścicielowi musiał służyć za stół, to z niego spadło gliniane naczynie. Obok stało drewniane krzesełko. Osoba, która wcześniej tam mieszkała, musiała być naprawdę nieduża. Rozglądała się, gdy nagle na kamiennych ścianach kryształy zabłysnęły żółtym światłem. Znikąd dobiegł do niej chrapliwy i równocześnie piskliwy głos, każący jej uważać. Miejsce wydało jej się nagle przerażające, nawiedzone i zdecydowała się je szybko opuścić.

Nie do końca była w błędzie, co zrozumiała, gdy zobaczyła przed sobą niską istotę. Stwór miał zieloną skórę, szpiczaste uszy i wyglądał na niezwykle starego, przez co wydawało jej się, że ogromna ilość zmarszczek na jego powiekach sprawi, że gdy mrugnie, już nie da rady otworzyć oczu. Ubrany był w brudne i podarte beżowe szaty, a w szponiastych rękach trzymał zwykły kij. Wiedziała, że to duch, bo cały spowity był niebieską poświatą, dając jej wrażenie, że gdyby spróbowała dotknąć, postać przed sobą, jej ręka przeszłaby jak przez hologram. Była przestraszona, ale od istoty było czuć pokój, nie zamierzała skrzywdzić Rey, a to ją trochę uspokoiło. Nigdy wcześniej nie widziała ducha, nie wiedziała, do czego były zdolne.

— Jesteś duchem — powiedziała, co widziała.

— Duchem jestem, ale byle jakim, nie. Mocy duchem, ot co! A ty uważaj, nim to, co nie twoje, złym ręki ruchem zbijesz, hmm? — odezwał się stworek, a Rey ze wstydu poczerwieniała na twarzy.

— Przepraszam — mruknęła. — Zdążyłam, go złapać nim upadł — usprawiedliwiła się jak małe dziecko.

— Zwinna jesteś, padawanie, ale skupienia ci brakuje. Próba pierwsza, braku rozproszenia wymaga, a ty wszystko prędkością naprawić się starasz. Żeby Jedi rycerzem zostać, zwolnić musisz, myśleć. — Przy ostatnim zdaniu pokazał na swoją pomarszczoną głowę. Zrobił kilka kroków i usiadł na zwalonym drzewie, licząc na to, że dziewczynka ruszy w jego ślady, ale ona stała jak wryta.

— Skąd wiesz o próbie rycerzy Jedi? Czekaj chwilę — olśniło ją, przypomniała sobie historie z czasów Republiki i już wiedziała, z kim miała do czynienia — ty jesteś Wielkim Mistrzem Yodą? — zapytała, uśmiechając się szeroko. — Mistrzem, który uczył Bena Kenobiego? — Na to pytanie, duch mocy również się uśmiechnął, potwierdzając tym jej słowa.

Na Bena Solo nie czekała przyjemna rozmowa, jak to było w przypadku jego przyjaciółki. Przez cały czas starał się nie myśleć o ciemnej stronie mocy, która zadręczała jego umysł od czasu walki z Mroco. Ze wszystkich sił starał się ominąć tylko jedno miejsce, ale mroczne siły nie mogły do tego dopuścić. Trafił tam, gdzie Luke kategorycznie zabronił swoim uczniom, do Jaskini Zła. Potęga ciemnej strony mocy była tam niemalże namacalna. Dotarł na miejsce, gdzie pnącza tworzyły ciasno splecioną ścianę, a panujący na planecie półmrok nie pozwolił mu zobaczyć, co czeka go po drugiej jej stronie. Czuł tylko zimno, śmierć i nienawiść, bijącą od tego miejsca. Położył dłoń na uchwycie miecza, był Jedi, nie pozwoli opanować się czystemu złu.

— Kylo Renie, przyłącz się do nas — usłyszał szept, ale ciężko mu było określić, z której strony dochodził. — Wypełnij swoje przeznaczenie, zostań naszym przywódcą! — głosy się nasilały.

W jaskini było ciemno, wyciągnął miecz, gotowy odeprzeć atak, na cokolwiek, co czaiło się na niego w cieniu. Poszedł głębiej i wreszcie to zauważył. Zza ściany wyłoniła się postać, była wyższa od niego, a na głowie nosiła hełm. Kojarzył go z czymś, podobne mieli rycerze Ren, których spotkał na misji ratowniczej zorganizowanej przez rebelię. Mocniej chwycił za miecz, czekając, aż zaatakuje go kreatura z zakrytą twarzą. Długo nie musiał czekać, rycerz Ren chwycił za swoją broń, a czerwone ostrze wystrzeliło. Coś było z tym mieczem nie tak, smuga światła wariowała, jarząc się krzywo, ale nie tylko jedna wiązka czyniła jego broń. W poprzek rękojeści wychodziły jeszcze dwa ostrza, równie wściekle czerwone, jak to największe i równie chaotyczne.

Mężczyzna zaatakował i chociaż Benowi udało się zwyczajnie sparować pierwszy cios, tak z każdym następnym było coraz trudniej. Wreszcie upadł na kolano, pod naporem miecza przeciwnika. Starał się go odepchnąć, gdy szare iskry mieszały się z czerwonymi, ale nie miał siły. Rycerz Ren przerwał napór, wziął zamach i wytrącił broń z ręki padawana. Solo został bez niczego. To nie była walka, którą dałby radę wygrać, musiał uciekać. Mężczyzna w masce chciał zaatakować po raz kolejny, ale cel wymknął mu się w ostatniej chwili. Ben mocą przywołał do siebie broń i pędził w stronę wyjścia z jaskini tak szybko, jak tylko mógł, słysząc za sobą kroki przeciwnika. Minął ścianę z pnączy i spojrzał za siebie. Zatrzymał się, widząc, jak rycerz zaczął zmieniać się w cień u wejścia do jaskini, dalej za nim nie pobiegnie.

Ruszył przed siebie, udało mu się nie zboczyć z trasy już do końca. Ostatnim testem na torze przeszkód była wspinaczka. Wielka skalna ściana dzieliła go od mety i czuł obecność Mistrza Skywalkera u jej szczytu. Powoli zaczynało zbierać się na deszcz, długo nie myślał, wolał wspiąć się, nim na dobre się rozpada. Ściana była porośnięta pnączami, a kilka z nich luźno opadało z gałęzi drzew. Złapał za zwisającą i pewnymi chwytami rąk, podciągał się, pokonując centymetr za centymetrem. Znalazł się trochę za daleko skraju, by móc do niego doskoczyć. Rozbujał się na pnączu i w momencie, gdy był najbliżej ziemi, wyskoczył, robiąc przewrót w powietrzu, by złapać równowagę i wylądował tuż obok Luke'a Skywalkera. Pojawił tam tak, jakby wcześniej w ogóle się nie ruszał i nie pokonał całej męczącej trasy. Mistrz Jedi uśmiechnął się do swojego siostrzeńca, który jako pierwszy przybył na miejsce.

To, co zobaczył w Jaskini Zła, dręczyło Bena przez resztę jego podróży. Wiedział, że potwór kryjący się pod maską, to on i jego możliwa przyszłość. To była prawda, którą wciąż wolał od siebie odsuwać. Gdy dotarł na miejsce, Rey wciąż była przy chatce Yody, zmagając się z prawdami, w które było jej równie ciężko uwierzyć, jak jej przyjacielowi w wieści, które sam otrzymał. Dziewczynka usiadła obok ducha, zbyt uszczęśliwiona widokiem legendarnego Jedi, by wciąż się jego bać.

— Mogę mistrza o coś zapytać? — odezwała się, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Yoda zgodził się, odpowiadając przeciągniętym "mhm". — Wiem, że niektórzy Jedi mają w sobie co wyjątkowego. Potrafią użyć mocy, która zadziała z innego krańca wszechświata, potrafią unieszkodliwić cały układ nerwowy, poznawać echa przeszłości i em, czytać w myślach — wymieniałaby dalej, już mając na końcu języka umiejętność tworzenia piorunów, ale duch wszedł jej w zdanie.

— Rzadkimi umiejętnościami są one, nie każdy Jedi korzystać z nich może.

— Tak, wiem. Były opisane w księgach, które zdobył mistrz Luke, ale nie ma w nich wszystkiego... Są umiejętności, które mnie fascynują, ale nie mogę znaleźć o nich żadnych informacji — mówiła, zbyt się wstydząc, by dokładnie zdradzić, o co chodzi.

— O siebie i o młodego Solo chcesz zapytać. — Spojrzała na niego, lekko przestraszona i zdziwiona, co szybko minęło, gdy upomniała się, że rozmawiała z najlepszym z Jedi. — Połączeni w mocy jesteście, jak samo życie silnej, dzięki której część swojego innym możecie darować, tym rany leczyć — mówił w dziwny sposób, ale nie miała żadnego problemu, by go rozszyfrować, a jednak wciąż nie rozumiała, o co w tym wszystkim chodziło.

— Dlaczego akurat ja? Dlaczego Ben Solo?— zapytała żałośnie.

— Mocy wybrańcami jesteście jak wcześniej mistrz wasz. Zło zbyt silne jest, by w pojedynkę je zwalczyć, dwóch potrzeba — przerwał, żeby zaśmiać się do siebie. — Oszustwem jest trochę, że jednego mogąc wybrać, wybrała dwóch, duszę ich czyniąc niczym jedność. Połączyła wam myśli — powiedział, uderzając dziewczynkę kijem w głowę — i ducha — dodał, tym razem celując w serce.

Rey schowała twarz w dłoniach, musiała to wszystko jeszcze raz przeanalizować. Dlaczego moc miałaby wybrać akurat ich? Bena wciąż ciężko było uznać za dobrą osobę, wciąż walczył, żeby takim być, ale czy na jego miejscu nie powinna być osoba, co do której dobra byłoby się pewnym? Z nią było jeszcze gorzej, była nikim, zbieraczką złomu z Jakku, fakt, że tak potężna siła miałaby wybrać akurat ją... żarty. Może miała halucynacje? Może była to jedynie wina bagiennych oparów, przez które wyobraziła sobie kogoś, kto da jej odpowiedzi na pytania dręczące od lat. Ben Solo może i mógł być wybrańcem tak jak jego wuj i dziadek przed nim, ale ona? To tylko wyobrażenia. Mistrz Yoda wyczuł jej wątpliwości co do wiary w jego słowa i po raz kolejny uderzył ją kijem w głowę.

— Nieprawdziwym zdaje ci się to, hmm? Bolało naprawdę, tak jak prawdą są moje słowa. Więź między wami silna jest, byście silnymi równowagę odzyskali. Teraz idź, niedługo ściemniać się będzie, drogę powrotną ciężko znaleźć, gdy księżyc nie wschodzi nigdy — pogonił ją, tym sposobem żegnając się z Rey.

— Zaczekaj! — krzyknęła, do znikającego ducha. — Przed kim uciekali moi rodzice?!

Krzyczała, ale już nikt jej nie odpowiadał. Była zła na siebie, że nie zapytała wcześniej, ryzykując nawet to, że nie dostałaby odpowiedzi. Nie miała po co tam dalej stać. Nie wiedziała, po czym Mistrz Yoda stwierdzał, że nadchodziła noc, ale wolała nie ryzykować. Pobiegła, w stronę, która wydawała jej się tą właściwą. U boku mistrza Skywalkera byli już wszyscy poza nią. Nikt się nie odzywał, nerwy żadnemu z nich nie pozwalały nic z siebie wydusić. Wiedzieli, że jeżeli w ciągu kilku minut ostatnia uczennica się nie pojawi, będą musieli odlecieć, a wrócą po nią dopiero kolejnego dnia. Nie było pewności, czy przeżyje sama otoczona stadami kreatur Dagobah. Deszcz rozpadał się na dobre, półka skalna musiała być przemoknięta i śliska, więc niemalże niemożliwe było, by ktoś dał radę się teraz po niej wspiąć. Mistrz Skywalker uznał, że nie mogą już dłużej czekać i chciał wrócić, ale wtedy czyjaś ręka wyłoniła się znad skalnej ściany.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top