Płomień Dawnego Ja

Budzę się ,dotykam twarzy.

To tylko sen, wariatko!

-Wiem że to sen , ale ... jest tak realny za każdym razem.

Boisz się go prawda nadal się go boisz?

-Nie ,to nie strach, to coś innego. Ale cicho może dałybyście mi choć trochę spokoju!- Warczę odsłaniam, zasłonę klujące poranne słońce uderza mnie w oczy. Przyglądam się jego położeniu. Jest dokładnie piąta, trzeci dzień miesiąca lisa w  liście drzew i trawa pokryły się szronem. Wstaje ,otwieram moją bardzo wybrakowaną garderobę, wyjmuje z niej parę jeansów i luźną bluzkę. Ubieram się,nakładam niezbędna tapetę,nakrywam opaską lewe oko  , zapinam bluzę.Upycham strój kelnerki do plecaka. Jak strzała dobiegam na przystanek w budce siedzi chłopak w kapturze na głowie skupiony na swoich butach. Wyglądam z zniecierpliwieniem za moim autobusem.

-Cholera gdzie to się  podziewa...-Mamrocze pod nosem , w końcu przyjeżdża. Siadam na miejscu przy oknie i oglądam te nudną, szarą   panoramę miasta , wzdychają ciężko z tęsknoty za lasem, którego się kiedyś tak bałam. Życie lubi robić sobie  z nas żarty, wrogowie stają się przyjaciółmi, strach nadzieją, a miłość nienawiścią. Wszystko zatacza krąg. Wychodzę z autobusu, stoję przed drzwiami restauracji.  Nie było to nic specjalnego, tylko zwykła restauracja urządzona tak by przypominać zamek.Szczerze powiedziawszy to mi go nie przypomina,  wcale. Naciska klamkę , zamknięte, jak zwykle  pierwsza. Wyjmuje z plecaka  kluczyki, wchodzę do środka i wzdycham ciężko.

Po pracy:(Polecam teraz włączyć piosenkę,jeśli już tego nie robiłeś/aś)

Jest już około 17  ściemnia się na zewnątrz wieje zimny wiatr i prószy śnieg. Z radością wychodzę  z restauracji z kapturem na głowie,wiatr szumi w uszach, płatki uderzają o mają twarz. Wolnym krokiem idę w kierunku domu. Ludzie biegają i chowają się w budynkach, inni czekający na autobus ciasno owijają się szalami.Nie umieją się cieszyć  prostym pięknem. Przez te krótką chwile mogę nacieszyć się wolnością. Skręcam w parkową alejkę  usilnie próbują przedłożyć powrót do mieszkania.No w sumie to i tak dziesięć kilometrów teraz , jedenaście idąc przez park. Przysiadam na ławce , wiatr szeleści liśćmi jeszcze nie spadłymi z drzew. Mimo to to to tylko , imitacja , próbka  prawdziwego piękna lasu i jego muzyki. W pracy nie działo się dziś nic ciekawego tylko  wiadomości o tym że nieznany sprawca zabił tej nocy cała rodzinę zmącił lekko spokój i rutynę panującą w restauracji.  Uśmiech zatańczył na mojej twarzy.

I co teraz jesteś szczęśliwa?

-Nie jest źle przynajmniej jestem wolna.-Odpieram.

Dopóki...

-Tak wiem, dopóki znów nie zabije ,wiem pamiętam.

Nadal zamierzasz to robić?

-Nie potrafię inaczej ,tylko to pozwala mi zapomnieć ,tylko dzięki temu czuje się naprawdę wolna.-Wstaje i idę dalej ze spuszczoną głową.

Przez to zawsze jesteś sama.

-Sama, ale wolna i szczęśliwa, nie ma nikogo kto trzymał by mnie na sznurkach.-Głosy milkną wiatr gwiazda tworząc swoją melodie podobną do wycia samotnego wilka. Mrok spowijający wszystko w okół przybiera na sile, wiatr milknie, śnieg przestaje padać, świat zostawił mnie samą  z sobą. Myśli błąkają się gdzieś daleko i za nic nie chcą wracać do ciasnych szufladek  w , których były zamknięte.To boli , jedyna rzecz która może mi teraz zrobić krzywdę ,własne myśli.Upadlam aż tak nisko?  Resztę drogi przebyłam w ciszy porządkując to co działo się w mojej głowie. Ile to już? Tak, cztery lata , wtedy narodziła się ta prawdziwa ja ,wszystkie kłamstwa spłonęły i umarły wraz z wrogiem. Zostałam tylko ja,Nightmare.















Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top