3. Dog Teeth
Natychmiast po przekroczeniu progu budynku, Jimin poczuł nieprzyjemny, intensywny zapach – zapach mnóstwa niemytych ciałek i pozlepianej sierści, schnącego błota, pleśni, jakichś chemikaliów, które chyba miały zabić smród, a tylko go pogarszały...
Zmarszczył nos, odruchowo poprawiając szalik. Nadal nie zdobył się na odzyskanie rękawiczek – Kim Yoongi była na tyle onieśmielający, że nie zamierzał go o nic prosić – dlatego starał się schować marznące dłonie w kieszeniach płaszcza, żałując, że nie zdecydował się na zimową kurtkę. Już czuł jak ręce zaczynają go swędzieć, żeby za parę dni zacząć piec i pękać. Wkrótce podrażniona, czerwona skóra stworzy swoiste, szorstkie rękawiczki i te drugie nie będą już potrzebne...
Jimin westchnął, mając nadzieję, że nie zapomni kupić kremu nawilżającego.
Wszedł w głąb schroniska, starając się nie rozglądać. Im późniejsza godzina, tym mniej ludzi przychodziło: pracownicy obchodzili więc budynek, poświęcając czas zwierzętom i piciu herbaty z wolontariuszami. Nikt nie czatował pod drzwiami z gotowym do ataku, sztucznie szerokim, uśmiechem.
Było to Jiminowi na rękę, bo nie musiał się tłumaczyć, że nie przyszedł szukać psa czy kota, tylko swojego chłopaka.
Szedł holem, starannie omijając drzwi prowadzące do zewnętrznych boksów: zresztą, nie sądził, aby ktokolwiek przy zdrowych zmysłach siedział w takiej zimnicy na zewnątrz. Miał nadzieję, że wszystkie zwierzęta też spędzają wieczór w środku, a jeżeli nie – wolał o tym nie myśleć.
Jego buty donośnie stukały obcasami. W każdym innym miejscu byłby to dźwięk dominujący, ale tutaj – wobec ujadania, skomlenia, szczekania, miauczenia, trzasków oraz szelestu siatek, na które naskakiwały pełne entuzjazmu łapy – stukot prawie zanikał; Jimin czuł się mały i niewiele znaczący wobec ogromu uczuć zwierząt, których desperacja oraz potrzeba miłości zdawały się wypełniać przestrzeń jak woda naczynię.
Przyśpieszył kroku.
Schroniska czasami kojarzyły mu się z katedrami – tak samo niosło się po nich echo, trafiając w każdy zakamarek, każdy kąt, w każdy róg sufitu. Był kiedyś w katedrze gdzie sklepienie pozwalało, stojąc przy jednej kolumnie, doskonal słyszeć co mówiła osobie po przeciwległej stronie.
Tutaj echo było podobne, ale nie miało tyle przestrzeni – dźwięki tłoczyły się na małej przestrzeni, walcząc jak kundle o kawał mięsa. Rzucały się na każdego swoim ujadaniem, zagęszczały hałasem przestrzeń, nie zostawiając ani jednej cząsteczki, która nie obijałaby się od innej. Były przytłaczające, przeraźliwe i ogłuszające.
Nawet oddalając się korytarzem, nadal słyszał to pełne nadziei ujadanie, które, z każdym jego krokiem, stawało się coraz bardziej rozpaczliwe i coraz bardziej desperackie. Za plecami machały mu dziesiątki ogonów, obserwowały tuziny par wielkich, skrzywdzonych oczu, nie wiedzących co zrobiły źle, za co je zamknięto, ale ze wszystkich sił chcące aby ktoś je stąd zabrał i uratował.
Kiedy wreszcie minął zakręt dzielący salę zwierząt do adopcji i tych poddawanych rehabilitacji, hałas nieco przycichł. Nadal dało się wyczuć w powietrzu desperację, ale nie była to już desperacja miłości, ale przetrwania, utrzymania się przy życiu, ucieczki, zniknięcia wszystkim z oczu, ukrycia się, schwytania jedzenia i popędzenia z nim jak najdalej od każdego możliwego zagrożenia...
Desperacja strachu przed ponownym skrzywdzeniem.
Jimin wolał tę część schroniska – lepiej ją rozumiał, nie wydawała się aż tak wyczerpująca, aż tak... wymagająca. Nie zmuszała go smutnymi oczami, aby adoptował każde napotkane szczenię – widział tylko wyszczerzone kły, słyszał wściekłe powarkiwanie, skowyty, napotykał siwą sierść zwierząt, które najpewniej przeznaczono już do uśpienia...
Tutaj niczego od niego nie oczekiwano. Rozumiał strach po odrzuceniu, obnażone zęby, ciągłe warczenie, cofanie się w głąb klatki lub zrezygnowane obserwowanie smutnym wzrokiem– ale nie musiał nic z tym robić. Strach, wściekłość, lęk... To wszystko było tylko naturalną koleją rzeczy, normalną reakcją po odrzuceniu i wepchnięciu do kotła na przybłędy oraz nudzące się prezenty gwiazdkowe.
Tym czego nie rozumiał, były próby ponownego zdobycia akceptacji, gdy już raz się ją utraciło; może dlatego nie umiał znieść płaczu zwierząt do adopcji.
Może dlatego nie był w stanie im jej dać.
Jimin dostrzegł Namjoona, w jego niebieskiej koszulce wolontariusza, z kilkoma zadrapaniami na przedramionach, jak klęczał przy klatce; pilnował wejścia, a pracownica schroniska krzątała się po boksie. Pies, trzymany przez nią na odległość ramienia, to warczał to skomlał. Chyba dosypywała mu karmę.
Jimin odczekał chwilę, licząc, że proceder wkrótce dobiegnie końca – pomachał Wheein akurat przemykającej korytarzem; jej koszulka była jeszcze bardziej sprana niż ta Namjoona.
Gdy Hwasa skończyła pracę, a Namjoon mógł spokojnie zamknąć drzwi boksu, Jimin podszedł do niego i stanął za jego plecami.
– Jestem – powiedział.
Namjoon wykręcił głowę, zlustrował jego kolana, potem uniósł głowę i uśmiechnął się.
– Hej.
– Skończyłeś? – chciał wiedzieć Jimin. Hwasa skinęła mu głową na przywitanie, po czym odeszła, mówiąc coś o kotach.
– Prawie, dasz mi chwilę? Muszę się jeszcze wypisać. – Mężczyzna wstał, otrzepując łydki z sierści oraz kurzu. Wojskowe spodnie, które kupił specjalnie na te wizyty, nieco wyblakły oraz zgubiły nitkę od szwu; ale poza tym trwale pozostawały na placu boju, to pełniąc służbę podczas spacerów, to chroniąc kolana przed kłakami czy resztkami karmy.
– Jasne. Ale szybko, bo samochód zamarznie – zastrzegł Jimin, stając pod ścianą.
Podczas nieobecności Namjoona, obserwował klatkę, w której Hwasa chwilę wcześniej uzupełniała karmę.
Był tam tylko jeden pies: dosyć młody, brązowy Pitbull, który najwyraźniej nie cieszył się na obecność Jimina. Wprawdzie nie szczekał, ale stał przy misce, jakby mężczyzna zaraz miał mu ją zabrać. Warczał co chwilę, mierząc obcego wzrokiem. Jadł ostrożnie, ciągle oczekując ataku, i do tego szybko, chcąc jak najprędzej napełnić żołądek. Jimin zastanowił się czy zwierzę w ogóle czuje smak karmy i czy nie doprowadzi się tym tempem do zadławienia.
– To Llorona. – Namjoon stanął obok niego, już w swoich codziennych ubraniach. Przez chwilę obydwaj obserwowali psa, który, poznawszy znajomy zapach, nieco się uspokoił. – Przywieźli ją jakiś miesiąc temu, ale nie chce dać się resocjalizować. Miała obite żebra, do tego wodę w płucach, chyba próbowano ją utopić. Ktoś znalazł ją w jakiejś białej szmatce, torbie, trudno ocenić, podobno strasznie się szamotała i wyła, dzięki temu w ogóle ją znaleźli – mówił, choć Jimin przecież o nic nie pytał. – Jeżeli się nie poprawi, Solar będzie musiała ją uśpić. Chyba, że znajdzie dom tymczasowy – ostatnie zdanie wypowiedział dużo ostrożniej: wolno, prawie szeptem.
Jimin drgnął. Spojrzał na partnera wściekle.
– Nie – rzucił ostro.
– Przecież o nic nie pytałem...? – Namjoona skulił ramiona.
Beta aż prychnął, wywracając oczami.
– Rozmawialiśmy o tym – warknął, kierując się jak najszybciej ku wyjściu. Nawet nie spojrzał przez ramię, choć wiedział, że Namjoon musi jeszcze założyć kurtkę.
– Przecież to tylko na kilka tygodni! Co ci się stanie?! – ten przyśpieszył, aby za nim nadążyć. – Niedługo święta, chcesz żeby sama spędziła święta?! Możesz jej uratować życie! – grał na emocjach.
– Nie! Doskonale wiedziałeś, że kiedy tu przyjdziesz, będą usypiali psy! Nie zbawisz świata, Joonie! Przestań próbować i przestań mnie w to mieszać, bo JA nie zamierzam angażować się za każdym razem, gdy przywleczesz do domu jakiegoś przybłędę!
Namjoon zamilkł, chyba zły. To dobrze, bo Jimin też był zły. Zaczął iść jeszcze szybciej, nie tylko uciekając od swojego chłopaka, ale też jak najszybciej mijając zwierzęta do adopcji – tym razem jego obcasy prawie przebiły się ponad dźwiękami szczekania oraz wycia.
Trzasnął drzwiami auta i od razu zaczął zapalać silnik. Gdy tylko Namjoon zajął miejsce pasażera, mężczyzna natychmiast wyjechał z parkingu, nie czekając aż ten zamknie pasy.
Wiedział, że najprawdopodobniej nie będą się do siebie odzywać aż do następnego ranka, kiedy to przejdą nad kłótnią do porządku dziennego, aby wkrótce zupełnie o niej zapomnieć.
I dobrze – Jimin nie miał zamiaru przygarniać kolejnego przybłędy.
Aaaa, jestem tak bardzo dumna z tego rozdziału!
Początkowo nie planowałam uwzględniać wątku schroniska, ale potem tak jakoś się napisał i...
No i no. Jest.
W każdym razie ja bardzo go lubię!
Starałam się przeprowadzić solidną korektę, bo zawsze trafiają mi się jakieś literówki czy zlepki wyrazów, ale mam wrażenie, że nie ważne jak wiele razy bym nie sprawdziła tekstu, zawsze coś przegapię... Będę musiała edytować trochę rozdziałów z co najmniej kilku moich prac aby pozbyć się tych mróweczek. Jeżeli coś wyłapiecie, napiszcie w komentarzu, dobrze?
Mam też jeszcze jedno pytanko, skupione już na samej fabule. Chcielibyście (dziwnie pisze się w liczbie mnogiej gdy czyta to w zasadzie jedna osoba...) żebym dociągnęła wątek Minjoona do końca i wtedy zaczęła wstawiać rozdziały poświęcone Taegi, czy może powinnam w następnej części powiedzieć coś wreszcie o relacji misio-kotka? Ich historie rozwijają się równolegle, więc do pewnego momentu fabuły mogę je publikować na zmianę lub jedno po drugim, bez różnicy.
Więc jak? W następnym rozdziale Minjoon czy Taegi?
(Autorka nie obiecuje, że spełni prośby, tbt... jeżeli nie będę w stanie wykrzesać z siebie Minjoona i będę potrzebowała przerwy lub coś w tym stylu, możliwe, że przejdę nad sugestiami dużym rozkrokiem i zrobię po swojemu - to jako poboczna uwaga, żeby potem nie było, że nie mówiłam...)
Miłej nocy wszystkim!
Zawsze Wasza
~Nico
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top