Rozdział 33
Halt siedział na Abelardzie. Miał ze sobą całe zwiadowcze wyposażenie. Horace stał obok księżniczki.
- Dobrej drogi, Halt. I powodzenia.
- Dziękuję, wasza wysokość.
Zwiadowca zawrócił konia i odjechał stępem. Oliwia i Horace stali na wzgórzu i patrzyli za odjeżdżającym jeźdźcem. Oliwii łzy napłynęły do oczu. Czuła że powinna go zatrzymać i powiedzieć coś jeszcze. Ale nie potrafiła. Wpatrywała się w niego, a słońce powoli zachodziło barwiąc wszystko na czerwono. Wtedy poczuła że Horace otacza ją ramieniem. Oparła swoją głowę na jego barku. Stali tak, a ich dłonie splotły się w miłosnym uścisku. Halt tylko kątem oka widział ten gest. I wiedział że zostawia ją w dobrych rękach. Bo gdyby tak nie było napewno by zawrócił. Ruszył galopem.
Oliwia nadal spoglądała za nim dopóki nie zniknął między drzewami.
- Spoko. Przejdzie mu.
- Nie wiem, Horace. A co jeśli po prostu...mnie nienawidzi?
- A czemu miałoby tak być?
- Nie wiem. Za dużo rzeczy się dzieje.
- Faktycznie. A teraz warto by było się przygotować na atak Temudżeinów.
- Co???
Wskazał ręką polanę daleko od ich miejsca obserwacyjnego. Kotłowały się tam wrogie wojska. Słychać było szczęk metalu.
- Dobra. Lecę.
Dziewczyna odbiegła by wydać rozkazy. Po chwili wszyscy mieli na sobie zbroje i ustawiali się w bojowym szyku. Księżniczka jechała na swoim białym koniu. Co jakiś czas zatrzymywała się by poinstruować baronów. Stanęła bokiem przed swoimi liniami ataku. Spoglądała przed siebie pełna niepokoju w środku. Jej twarz miała kamienny wyraz spokoju. Nauczyła się jak nie ukazywać uczuć. Wtedy zobaczyła małe obłoki dymu. Zawróciła konia by zejść żołnierzom z drugi. Ruszyła do Horace'a który był jej tajnym doradzcą. Jedynie na nim i na Araldzie mogła polegać.
- Co robimy?
- To są Temudżeini.
- Tak.
- Mają łuki. Jest problem.
- Jaki?
- Zawołaj wszystkich zwiadowców!
- Dobra.
Teraz nie było czasu na stępowanie. Pognała galopem do miejsca gdzie czekali na nią.
- Chodźcie! Teraz!
Zawróciła konia prawie w miejscu i ruszyła prowadząc 46 zwiadowców. Dotarli do Horace'a.
- O co chodzi, wasza wysokość?
- Horace wam wyjaśni.
- To są Temudżeini. Oni mają łuki. Zapomniałem o takim obrocie spraw. Jak ostatnio z Haltem, Willem i Evanlyn walczyliśmy w bitwie o Skandię, to Will zorganizował łuczników, a ja tarcze. Dzięki temu zwyciężyliśmy. Dzięki zaskoczeniu. Teraz trzeba również zastosować taką metodę.
- To co mamy teraz zrobić?
- Ja i Horace tam pójdziemy. Do tego może nam towarzyszyć jeszcze 40 z was i 40 tarczowników. Mamy takich, prawda?
- Tak. Mamy. Ale ty powinnaś dowodzić...
- Troy, przejmujesz dowodzenie. Pokieruj nimi do zwycięstwa.
- Tak jest!
- Czyli...
- Czyli idziemy na tamto wzgórze. Musimy ich mieć w zasięgu strzału. Dalej!
Spięła Lorda i ruszyła galopem w kierunku wzgórza tak, by wrogowie jej nie widzieli. Za nią ruszyli zwiadowcy. Horace zwołał tarczowników i razem też się tam udali. Każdy trzymał w ręce ogromną, prostokątną tarczę.
Kiedy w końcu dotarli na szczyt i się ustawili Oliwia obejrzała pole bitwy. Jak na razie nie miała zamiaru atakować. Najpierw oni muszą tp zrobić. I to kilka razy. Stała z łukiem gotowym do strzału. Słyszała wiele o Temudżeinach i ich sposobach. Wypatrywała w tłumie kaidżynów, modląc się w duchu by oni nie wypatrzyli jej. Nie wiedziała, czy umie dostatecznie dużo by stawić im czoła.
- Horace...a kaidżynowie. Jacy oni są?
- Oh, od tamtego czasu nawet oni się nas boją. Kiedy weszli na wzgórze Will, wyskakując zza tarczy strzelał do nich. Prawie wszystkich zestrzelił i nie poniósł ani jednej rany.
- Nieźle...
Młody rycerz zauważył wyraz twarzy Oliwii więc dodał pospiesznie:
- Spokojna głowa. Jestem pewien że ty także sobie z nimi poradzisz. Jak tu wogóle przyjdą...
- Mam nadzieję że nie wpadną na ten idiotyczny pomysł.
- Też mam taką nadzieję. Ale mamy przy sobie zwiadowców, a nie niewyszkolonych łuczników-niewolników.
- Jakieś pocieszenie to jest...
- Jesteś Oliwia Night! To oczywiste że sobie poradzisz!
- Dzięki, Horace...
Spojrzała na pole bitwy. Widziała temudżeińską armię zbliżającą się do jej linii obrony. Wyglądała tak, jak jej opowiedział Horace. Małe grupki złożone z łuczników bądź po prostu jeźdźców. Nigdy walka na ziemi. Zaatakowali. Szczęk broni doszedł aż do uszu księżniczki. Zrobili kolisty manewr o którym również opowiadał Horace. Usłyszała jego westchnienie. Odwróciła się i ujrzała ponure oblicze rycerza.
- Co jest?
- Jak za dawnych, dobrych czasów... Przypomina mi się jak ja, Halt, Will i Evanlyn z nimi walczyliśmy. To jest radosne wspomnienie jak byliśmy młodsi. Ale teraz...kiedy Halt nie jest sobą, Evanlyn została porwana, a Will...nie żyje....zostałem sam.
Dziewczyna wzruszyła się na samą myśl o tym jak on się czuje.
- Horace...nie jesteś sam. Jesteś ze mną. Wiem że jest to dla ciebie trudne ale zrobię wszystko by uwolnić Cassandrę i pogodzić się z Haltem.
- Ale Willa już nie przywrócisz.
- Nie. Niestety.
Łzy napłynęły jej do oczu więc chcąc zmienić temat spojrzała na bitwę. Walka już się tam rozgorzała na dobre. Postanowiła wydać rozkaz:
- Uwaga! Od teraz strzelacie tylko na moje rozkazy! Kiedy powiem że możecie sami, strzelacie sami. Jasne?
- Tak!!!-rozległ się wspólny głos zwiadowców
- Naciągnąć cięciwy!
Sama wykonała rozkaz, sięgając po strzałę i naciągając cięciwę.
- Cel na grupę jeźdźców numer 1!
(Wcześniej je ponumerowała)
Wszyscy skierowali łuki w jedną stronę.
- Strzelaj!!!
Pociski równocześnie przecięły powietrze. Rozległ się świst i każda strzała trafiła w wybranego jeźdźca. To byli zawodowi strzelcy, a nie niewolnicy więc byli bardziej precyzyjni. Przecież temu właśnie poświęcili lata swojego życia.
Na polu bitwy zapanował harmider. Niektórzy zawracali konie krzycząc "To oni! To znowu oni!". Inni rozglądali się po okolicznych wzniesieniach ale nigdzie nie widzieli bandy łuczników. Horace już o to zadbał. Każdą tarczę pokrył takim materiałem, z jakiego uszyty był plaszcz zwiadowcy. Przez to wtapiali się w tło. Oliwia w duchu pochwaliła go za taki pomysł. Widocznie z ostatniej bitwy coś wyciągnął. Warto być niewidzialnym.
Teraz natomiast Oliwia ubolewała że nie może znowu wystrzelić. Wszyscy rozglądali się tylko po polu bitwy. W tej samej chwili piechota i jazda rozgramiały przeciwników. Nikt na to nie zwracał uwagi bowiem wiedzieli, że łucznicy się za chwilę ukażą. Jeszcze chwila...
Ale byli w błędzie. Oliwia czekała, a cierpliwość była jej zaletą więc tylko obserwowała jak inni się trudzą.
- Pani...my możemy przeczekać tak całą bitwę...
- Wiem. Ale nie do tego zmierzam. Czekam aż nasze wojska utorują sobie drogę, wtedy my wejdziemy do akcji. Będzie ich tak mało że tylko kaidżyni będą naszym prawdziwym zagrożeniem.
No właśnie...KAIDŻYNI.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top