Rozdział 20
- Jesteś tego pewien, Halt?
- Tak. Całkowicie. Mamy wielu innych uzdrowicieli. Poradzą sobie. Mam taką nadzieję.
- Ale gdzie mam ją zabrać???
- Jak najdalej, Malcolm, jak najdalej.
- Zamek Redmont???
- Nie! Tam walki też będą się toczyć.
- To gdzie???
- Zamek Macindaw?
- Możliwe...wiesz co? To wcale nie takie złe rozwiązanie. Żaden z możliwych przeciwników się tam nie dostanie.
- Tak. Jestem tego samego zdania. Zabierz ją tam jak najszybciej. Wierzę w ciebie.
- Nie zawiodę cię, Halt. Obiecuję.
- Tylko tobie mogłem ją powierzyć. Wiem że jesteś potrzebny bo nie ma lepszego uzdrowciela niż ty ale...ona też potrzebuje pomocy.
- Dobrze, Halt. Wszystko jest pod kontrolą.
- Dziękuję, Malcolm.
- Nie ma sprawy, Halt.
***
Kiedy wszystko obgadali Halt szybko wyszedł z pracowni Malcolma. Uzdrowiciel wiedział że zwiadowca musi brać udział w wojnie. Szybko spakował siebie. Potem poszedł do Oliwii.
- Musimy stąd wyjechać. Co zabierasz?
- Zwiadowczy. Rzeczy.
- Czyli???
- Łuk. Kołczan. Ochraniacze. Peleryna. Konik.
- Konik też??? Po co ci koń???
- Żeby był.
- Niech ci będzie. Coś jeszcze???
- Noże. Ubranie.
- Dobrze. Wszystko?
- Tak.
- Spakuję cię.
Malcolm zabrał się za pakowanie rzeczy młodej zwiadowczyni. Przyszykował na ten cel specjalny plecak. Wszystko co powiedziała się tam znalazło (nie licząc łuku). Wszystko oprócz...
- Naprawdę chcesz zabrać konia???
- Tak. Magnuma.
- Yyy...przepraszam cię ale Magnuma zabrali Temudżeini.
- Co???
- Tak. Mamy za to innego. Lorda. Pasuje?
- Może być.
- Tak więc Lord. Halt się nie mylił co do tego.
Malcolm chwycił Oliwię i podniósł ją z łóżka. Szybko założył jej plecak na plecy i wziął swój. Ruszyli w dół po schodach. Dziewczyna nie do końca potrafiła sama chodzić ale nie było tak źle. W końcu dotarli do stajni. Halt nie mylił się wybierając opiekuna dla swojej uczennicy. Malcolm przez całą drogę poza murami zamku dbał o bezpieczeństwo dziewczyny. Chronił ją własnym ciałem. Nie wiadomo czemu ale był gotów oddać życie za niepełnosprawne dziecko. Kiedy osiodłał dwa konie i na jednego wsadził Oliwię ruszyli w drogę. Powiedział dziewczynie hasło które ona przekazała konikowi. Potem polecił mu iść za swoim. Lord był prawdziwym lordem wśród koni. Był biały z wieloma czarnymi kropkami. Chodził dostojnie i był bardzo usłuchany. Idealny koń. Uzdrowiciel przerwał swoje myślenie i dał znak by ruszyli galopem. Kiedy jego wierzchowiec ruszył to za nim podążał koń dziewczyny. Malcolm nadal dbał o bezpieczeństwo. W końcu znaleźli się poza linią frontu. Nie wiedzieli że przez cały czas czujne oko zwiadowcy się im przygląda. Halt był zadowolony ze swojego przyjaciela. Okazało się że wybrał bardzo dobrze.
***
Po niecałym tygodniu jazdy w końcu zawitali do Macindaw. Tamtejsi ludzie jakby nie zdawali sobie sprawy że na wschód od nich toczą się zawzięte walki o stolicę. Do tego za tydzień do Temudżeinów dołączą Skandianie, a potem Gallowie. To byłby prawdziwy cios dla królestwa jeśli w pierwszym boju straciliby zamek Araluen. Król musiałby się wtedy przenieść do Redmont, a z nim walki. Napastnicy wiedzieli bowiem że jeśli zabiją króla to na tronie usiądzie jego córka Cassandra. Ona natomiast nie ma doświadczenia w bojach więc szybko polegnie. Natomiast potem zapanuje kompletny haos i aralueńska armia zostanie ostatecznie pokonana. Nie planowali że po Cassandrze na tron wejdzie Oliwia. Dziewczyna była na skraju śmierci.
Malcolm postanowił nie pokazywać się w zamku. Nie miał zamiaru widzieć na oczy lorda Syrona i Ormana. Do tego ludzi nadal wierzyli że on jest podobno czarnoksiężniczkiem. Tradycyjnie skierował się do swojego domu w lesie Grimsdell. Pozostawił tam swoich podopiecznych kiedy wyruszył na pomoc Haltowi. Od tego czasu zaliczał się do grona przyjaciół zwiadowcy. Po chwili dojechał przed dom. Powitało go stadko dziwnych, powykrzywianych ludzi. Zszedł z konia i ściągnął z niego Oliwię. Dziewczyna ledwo utrzymała się na nogach. Już miał do niej podbiec kiedy zauważył że Lord lekko pchnął ją do przodu, przywracając tym równowagę. Jednak musiał odprowadzić oba koniki i rozsiodłać więc zostawić ją na chwilę samą. Kiedy wrócił stała pośrodku polanki przypatrując się ptakom. Uśmiechnął się do niej ale ona jakby go nie zauważyła. Poszła w stronę chatki.
🗝🗝🗝🗝🗝🗝🗝🗝
Tymczasem w Araluenie sytuacja z dnia na dzień się pogarszała. Halt już wcześniej przewidział klęskę. Nieprzygotowani rycerze który w ostatniej chwili dobyli broni byli wystawieni na atak mocnej armii Temudżeinów. Do tego część z nich posłano nad brzeg morza by oczekiwać ataku Skandian. Następną część posłano na granicę z Gallią. Tak więc w stolicy została tylko jedna trzecia całej armii. I to chyba zadecydowało nad porażką. Wkrótce wrogie wojska wdarły się do zamku. Halt zdał sobie sprawę że nie ewakuowano stamtąd króla. Szybko pobiegł do środka. Po drodze powalił kilku przeciwników ale większość z nich pozostała przy życiu. Kiedy wbiegł do sali tronowej był o minutę wcześniej niż Temudżeini. Użył skrótu znanego tylko zwiadowcy. Doleciał do króla i szybko chwycił go za ramię.
- Co się dzieje, Halt???
- Temudżeini...tutaj!!!
Jak pocisk wybiegł z sali ciągnąc za sobą króla. Całe jego życie było poświęcone władcy, więc teraz nie mógł patrzeć jak wrogowie go atakują. Biegł ile sił w nogach. Ale sił mu brakowało. Nagle tuż za nimi rozległ się wybuch. Ogromna ilość powietrza i ognia wyrzuciła ich do przodu. Upadli na ziemię po czym szybko wstali i kontynuowali bieg. Tym razem Duncan biegł bez pomocy Halta. Z prawej strony kilka strzał poleciało w ich kierunku. Halt w mgnieniu oka naciągnął cięciwę ze strzałą. Zestrzelił trzech ale reszta nadal ich ścigała.
- Biegnij do przodu, wasza wysokość! Szybko!!!
Duncan posłuchał się zwiadowcy i zaczął biec zostawiając Halta nieco z tyłu. Ten drugi strzelał co jakiś czas to nadciągających wrogów. Przybywało ich coraz więcej. Ale wyjście też było coraz bliżej. I wtedy nagle całym zamkiem wstrząsnął wybuch. Na początku nic się nie działo ale chwilę później pościg został pochłonięty przez ogromny ogień który leciał korytarzem tuż za Haltem. Zwiadowca poczuł ogromne gorąco i schował łuk. Przyspieszył i zrównał się z władcą. Teraz dwójka przyjaciół uciekała ramię w ramię przed ogniem. Płomienie już lizały im buty ale się nie poddawali. Wyjście był blisko. I wtedy nagle Halt się potknął. Przewrócił się na ziemię. Z jego nogi sterczała strzała. Temudżein który ją wystrzelił ją nie żył. Duncan zatrzymał się ale zwiadowca krzyknął:
- Biegnij dalej, wasza wysokość!!! Ratuj się!!!
Duncan niechętnie ale przyznał mu rację. Odwrócił się od przyjaciela i pobiegł dalej. Chwilę później zerknął za ramię. Zwiadowcy już tam nie było. Pochłonął go ogień. Król poczuł jak zbiera mu się na łzy. Halt był jego najlepszym przyjacielem. Teraz poświęcił życie by go ratować. Nie mógł tego zmarnować. Kilka sekund później wybiegł na otwartą przestrzeń. Pobiegł jeszcze kawałek tak żeby ogień mu nie zagroził. Tam upadł ze zmęczenia. Leżał przez chwilę ciężko dysząc. Potem usłyszał nad sobą kroki. Podniósł głowę i zobaczył Crowleya.
- Żyjesz, wasza wysokość???
- Tak. Ale Halt...on tam został...
- Halt??? Co z nim???
- On...
Władca przypomniał sobie brudną od popiołu twarz zwiadowcy kiedy leżał, a płomienie pochłaniały mu ciało. Wiedział że nie ma szansy by przeżył.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top