Rozdział 27

Dojście z powrotem na stację benzynową zajęło mi trochę czasu, byłam zdziwiona ile udało mi się przebiec. Zanim jednak, szczęśliwa, wolna i naiwna, niczym sarna wybiegłam na praktycznie pusty parking stacji, przystanęłam w ciemnej roślinności, aby przekonać się, że nie szwenda się tu nikt podejrzany. Kto wiedział, na co jeszcze Harry'ego było stać...

Wydawało się być jednak bezpiecznie. Auto, którym przyjechaliśmy stało cały czas zaparkowane przy jednym z czterech dystrybutorów. Jedyne co wzbudziło we mnie przerażenie, to pogaszone w oknach stacji światła. Budynek byłby całkowicie ciemny, gdyby nie kilka stojących lamp ulicznych, które oświetlały drzwi na których wisiała od wewnątrz kartka z napisem: „Otwarte od 5 do 24".

– Czyli jest po północy – wyszeptałam do siebie, kładąc dłoń na chłodnej szybie. Oparłam czoło o nią, myśląc co mam teraz zrobić. Znajdowałam się na totalnym bezludziu. Po mojej prawej rozchodziło się pole, którym wróciłam, a wokół ciemne lasy i nic poza tym, prócz wąskiej drogi.

Oparłam się plecami o automatycznie rozsuwane szklane drzwi, które teraz pozostawały zamknięte. Mój wzrok wpatrzył się w samochód. Czyżby pozostało mi czekać na porywaczy? Pokornie oddać się w ich ręce?

W mojej wyobraźni ujrzałam triumfalne uśmieszki każdego z mężczyzn, a wśród nich był jeden, ten który najbardziej cieszyłby się z nich wszystkich. Różowe usta Harry'ego wygięte w łuk, a później ciche, wręcz niesłyszalne prychnięcie. Jego triumf. Nic by nie mówił, byłam tego pewna, ale jego wzrok sprawiłby, że poczułabym się przegrana.

Głośno wypuściłam powietrze. Musiałam wziąć się w garść. Nie ma przecież sytuacji bez wyjścia.

Podeszłam bliżej pojazdu. Po chwili zawahania chwyciłam za klamkę. Drzwi nie otwarły się. Przez szybę zajrzałam do środka. Klucza wewnątrz nie było. Zayn musiał pamiętać, aby go ze sobą wziąć.

– Ok, tak więc sama stąd nie odjadę – powiedziałam do siebie. – Ale jeśli ja nie, to sprawię, że i wy tego nie zrobicie.

Ostry, długi gwóźdź jak na zawołanie zabłysnął w świetle jednej z kilku wysokich lamp. Prędko podniosłam go z ziemi i szybko schyliłam się przy pierwszym kole. Mocno zacisnęłam narzędzie w dłoni i silnym ciosem wbiłam je w oponę samochodu. Cichy syk dało się słyszeć praktycznie od razu, kiedy wyciągnęłam gwóźdź z gumy. Czym prędzej dobiegłam do drugiego, przedniego koła i powtórzyłam czynność. Jedna zapasowa opona nie da im odjechać. Będziemy, więc skazani na pozostanie w tym miejscu, dopóki stacja benzynowa nie zostanie otwarta o piątej rano, a gdy już zostanie, spróbuję wydostać się z tego bagna.

Plan nie był idealny, ale innego nie było. Kiedy skończyłam przebijanie czterech opon, wyrzuciłam gwóźdź z dłoni, a na wewnętrznej jej części dostrzegłam mocne zadrapania, które w krótkim czasie napłynęły czerwoną krwią. Nic dziwnego, kawałek metalu był bardzo stary i zdążyła go już zjeść rdza. Spokojnie usiadłam na krawężniku chodnika i czekałam na powrót Harry'ego i jego kompanów. Wiatr zdążył przybrać na sile i prawdopodobnie ponownie zbierało się na deszcz. Wpatrywałam się w ranę na dłoni, co chwila strzepując z niej nową krew. 

Było strasznie cicho, więc nie trudno było usłyszeć rozchodzący się w oddali odgłos silnika.

Kiedy dwie duże lampy ogromnej ciężarówki rozświetliły parking, prędko wytarłam dłoń o wewnętrzną stronę koszulki, by nie było jej widać, a następnie uniosłam na nogi. Auto zaparkowało przy ostatnim dystrybutorze, a z niego wysiadł pulchny mężczyzna w średnim wieku.

– No i co tam się stało? – zawołał, unosząc czapkę z daszkiem i wskazując na drugi samochód. 

Przez dłuższy moment nie odpowiadałam, w sumie nie wiedząc co mogłabym powiedzieć. „Dzień dobry, zostałam porwana przez niedoszłego brata, który się we mnie zakochał"? To zdanie brzmiało w mojej głowie jak jakiś wielki, ogromny absurd.

– Mogę jakoś pani pomóc? – dodał, wkładając kartę kredytową do dystrybutora i wbijając na ekranie swój pin.

– Nie jedzie pan może do jakiegoś bliskiego hotelu? – spytałam.

– Będę przejeżdżał, a co się stało?

– Opony mi dwie pękły – skłamałam, zakładając ręce na piersi i wskazując ruchem głowy auto osobowe.

– Telefon pani padł? Pomoc drogowa, rodzina...

– Już dzwoniłam. Nikt z rodziny aktualnie nie jest w stanie po mnie przyjechać. Znaczy się, mój mąż... – urwałam na moment, myląc się w kłamstwach. – Mój mąż już tu jedzie. Powiedziałam mu, że dostanę się do najbliższego hotelu i stamtąd do niego zadzwonię.

– Niech więc pani wsiada. Dowiozę panią – zaproponował, a ja miałam ochotę skakać ze szczęścia.

Szybko podeszłam do niego, a następnie otwarłam drzwi, by wskoczyć do wysokiego auta. Mężczyzna usiadł za kierownicą i odpalił. Ruszył, a w tym samym czasie na parkingu, jak znikąd pojawił się Harry. Dostrzegłam go przez boczną szybę, gdy uważnie wpatrywał się we mnie. Jego wyraz twarzy był tak poważny, że aż ciarki przeleciały mnie po plecach. Czułam, że gdyby tylko facet z ciężarówki nie spadł jak z nieba, byłoby ze mną źle. Jego wściekły wzrok śledził mnie, aż nie wyjechaliśmy na drogę.

Odsapnęłam dopiero, kiedy ciągnące się po lewej pole nie skończyło się. Oparłam wygodnie głowę o oparcie siedzenia, a oczy same domagały się snu.

– Najbliższy hotel jest godzinę stąd – odezwał się mężczyzna. – Jest pani pewna, że właśnie tam panią wysadzić.

– Jeśli nie będzie to kłopotem, to bardzo proszę. – Posłałam mu zmęczony uśmiech. 



________________________


Rozdział krótki i właściwie jest dokończeniem poprzedniego, więc wstawiam już dzisiaj :D 

Tak więc do jutra, do następnego rozdziału :) 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top