Rozdział 21
Na przekopanie przydomowego ogródka zeszły nam ponad dwie godziny. Pomimo wysiłku, były to dla mnie najprzyjemniejsze godziny od czasu kilku dni. Wreszcie nie myślałam o tym w czym siedzimy. I wreszcie moja psychika trochę odpoczęła. Żeby przeciągnąć czas spędzony na tym odludnym miejscu, zdecydowałyśmy się z Lizzy pomóc mężczyźnie w zasadzeniu marchwi. Nie wiedziałyśmy co robić dalej. Nadal nie miałyśmy planu gdzie iść i gdzie szukać pomocy.
Kiedy Lizzy kucała na ziemi, wkopując kolejne nasiona warzyw, ja spoglądałam na nią i przerażał mnie fakt, że w miejscu w którym siedziała widziałam dwie, a nie jedną osobę. Byłam w szoku. Nie potrafiłam przetrawić tego w co dziewczyna się wkopała.
Nie mogłam pozwolić jej iść ze mną, gdziekolwiek nasza droga miała nas doprowadzić. Nie mogłam narażać jej zdrowia fizycznego i psychicznego. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby przeze mnie coś jej się stało. Tylko ja w to byłam zamieszana. Cokolwiek dalej mnie czekało, było zarezerwowane tylko dla mnie. Nie dla niej i dla jej maleństwa.
Kiedy więc zajęta była sadzeniem, ja prędko zniknęłam we wnętrzu domu.
– Mogłabym skorzystać z telefonu? – zapytałam faceta, który czyścił właśnie lufę swojej strzelby. Na poczekaniu wymyślając ciekawą historyjkę, która rzecz jasna była zwykłym kłamstwem. – Dodzwoniłam się rano do naszej rodziny, ale wyczerpała mi się bateria w komórce. Uzgodniłam, że po nas przyjadą, tylko zapomniałam podać adresu.
– Oczywiście. Telefon znajdziesz w korytarzu. Adres jest w środku książki telefonicznej.
Podziękowałam i poszłam odszukać telefon.
Leżał na starej, drewnianej komodzie. Wyglądał na nowy, co ogromnie mnie zdziwiło, widząc rustykalny styl w którym lubował się domownik.
Książki telefonicznej jednak nie znalazłam. Otwarłam pierwszą szufladę, a moje oczy o mało nie wyleciały z oczodołów. Książka znalazła się. Leżała tuż obok pistoletu. Przydałby mi się taki, pomyślałam. Wpatrywałam się w niego dosyć długo, jednak w końcu zdecydowałam się zamknąć szufladę.
Wykręciłam znany mi numer. Czekałam kilka sygnałów, aż wreszcie usłyszałam damski głos:
– Halo?
– Dzień dobry, z tej strony Leonora Leak. Przyjaciółka pani córki.
– Lea! Wszystko dobrze? Jest z tobą Lizzy?
– Tak, jest akurat w łazience. Kazała mi do pani zadzwonić.
– Gdzie jesteście?
– Wczoraj wyruszyliśmy autobusem w stronę pani miasta – skłamałam, jak zwykle. – Nie mamy pieniędzy, ale znaleźliśmy nocleg w drodze. Czy byłaby możliwość...
– Oczywiście! – przerwała mi. – Już po was jedziemy! Powiedz mi tylko wasz adres.
Podałam kobiecie adres, który napisany był na karteczce wepchniętej w książkę telefoniczną.
– To kawał stąd. Ale już wyjeżdżamy. Za dwie godziny będziemy po was!
Jej ostatnie słowa przepełnione były radością. Rozłączyłam się, czując lekki ucisk w klatce piersiowej. Lizzy będzie bezpieczna. Ja tymczasem zostanę w tym sama. Tak musi być, chociaż niekoniecznie się z tego cieszyłam.
Powolnie wyszłam do ogrodu. Lizzy nadal sadziła marchew.
– Dodzwoniłaś się? – usłyszałam za plecami głos mężczyzny.
– Tak, dziękuję. Będą po nas za około 2 godziny.
Liz wpatrzyła się we mnie.
– Twoi rodzice przyjadą po nas – wyjaśniłam.
– Tak? To super! – ucieszyła się, na co lekko się uśmiechnęłam. Zauważyła jednak, że uśmiech ten był totalnie nieszczery. Spostrzegła we mnie niepewność i już wydawało mi się, że wyczuła mój plan, kiedy Bruno zaczął szczekać.
– O! Zobaczcie! – Jego właściciel wskazał dłonią na początek lasu. Tuż obok drzew stała sarna. – Dziwne, nie pojawiają się tutaj do południa.
Bruno pobiegł w stronę zwierzęcia.
– Właśnie, byłbym zapomniał – dodał mężczyzna. Wyciągnął z kieszeni kilka banknotów i wręczył je nam. – Pomogłyście mi dzisiaj więcej, niż musiałyście.
Chociaż nie chciałam brać od niego pieniędzy, wzięłam. Z myślą, że podczas mojej wędrówki przyda mi się kilka drobnych w kieszeni.
Godzinę później, kiedy Lizzy siedziała w kuchni rozmawiając z facetem, ja obmyślałam plan ucieczki. W pierwszej kolejności zwinęłam przyjaciółce drobne, które dostała za sadzenie warzyw. Wierzyłam, że nie będzie zła, kiedy dowie się, że je wzięłam. Wiedziałam jednak, że nie mogę powiedzieć jej o tym co planowałam. Nie pozwoliłaby mi iść samej. Nie puściła by mnie, tak samo, jak ja nie pozwoliłabym jej iść ze mną. Bóg jeden wiedział, jak okrutni byli ludzie, którzy mnie ścigali. Czy największym zagrożeniem był Zayn, czy ktoś o wiele gorszy, od niego?
Musiałam myśleć w przyszłość. Co jeżeli swoją obecnością narażę na niebezpieczeństwo rodzinę Lizzy? Musiałam odejść.
Siedząc samemu w pokoju myślałam o tym, co robić dalej. Moim jedynym planem było odciągnięcie całego zła od Lizzy i jej rodziny.
Zajrzałam do nocnej szafki stojącej koło łóżka. Wewnątrz niej odnalazłam mały notes i długopis. Chwilę myślałam zanim pierwsze linie pojawiły się na papierze. Później szło już, jak z płatka. Słowa tworzyły zdania. A zdania sens wszystkiego co pragnęłam przekazać Liz.
Położyłam list na szafce.
Wstałam z łóżka i podeszłam do niewielkiej komody. W jej wnętrzu znajdowały się jakieś mało przydatne drobiazgi. Kradzież była ostatnim czego chciałam, ale musiałam to zrobić. Potrzebowałam kilku z tych rzeczy, żeby dać radę jakoś przeżyć. Przede wszystkim musiałam mieć plecak, który odnalazłam w najniższej szufladzie. Ale również i latarkę.
Cicho wyciągnęłam potrzebne rzeczy i wsadziłam je do środka torby. Coś wewnątrz mnie krzyczało, kiedy szykowałam się do ucieczki. Nie chciałam okradać tego człowieka. W końcu dał nam dach nad głową.
Dopisałam na liście do Liz krótkie przeprosiny za kradzież i czułam, że jestem gotowa.
Otwarłam okno pokoju. Ciepły wiatr podwiał kosmyki moich włosów, które związałam w luźny warkocz. Nie byłam jednak gotowa, aby uciekać. Bałam się tego co czeka mnie dalej. Usiadłam na parapecie, wpatrując się w chwiejące na wietrze pole kukurydzy.
– Dasz radę – powiedziałam sama do siebie. – Nie takie rzeczy robiłaś, dziewczyno.
Nie podniosło mnie to na duchu.
Przełożyłam jedną nogę, a po chwili drugą. Obie obiły się o zewnętrzną ścianę domu.
Nagłe skrzypniecie drzwi od pokoju, sprawiło, że zeskoczyłam z okna na drugą stronę. Ukryłam się, prędko kucając.
– Lea? – rozbrzmiał głos przyjaciółki. – Nie ma cie tu? Hm. Pewnie poszła do toalety.
Dziewczyna opuściła pomieszczenie, a ja czym prędzej popędziłam w stronę pola. Zniknęłam w gąszczu kukurydzy, biegnąc coraz głębiej. Słyszałam szczek Bruna. W oddali dało słyszeć się również odgłosy silnika. Może rodzice Liz już się zbliżali?
Zielone rośliny uderzały mnie z każdej strony, kiedy przemierzałam nieskończenie długie pole. Nie pomyślałam o żadnej butelce wody i żałowałam tego już chwilę później, kiedy wybiegając z kukurydzy zniknęłam w gęstwinie lasu. Zmęczył mnie ten kawałek drogi. A przede mną były hektary, które skazana byłam przemierzyć już zupełnie samotnie.
____________________________________
Dzisiaj nie mam nic do powiedzenia... pisząc ten dosyć krótki rozdział było mi jakoś smutno.
Jak myślicie, Lea dobrze postąpiła zostawiając Lizzy? :/
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top