Rozdział 11
Po pracy, którą wyjątkowo kończyłam wcześniej z racji wziętego urlopu szybkim krokiem szłam w stronę domu. Słońce zaszło już za horyzont, lecz na dworze nadal było szaro. Kluby w okolicy jeszcze nie zdążyły się otworzyć, więc spokojnie mogłam przejść obok.
Stanęłam przy krawędzi jezdni, czekając aż zapali się zielone światło. Uniosłam wzrok, by spojrzeć na okna naszego mieszkania. Coś mignęło mi w oknie pokoju dziennego. Firana jeszcze przez chwilę bujała się, póki nie zatrzymała. Lizzy patrzyła przez okno? Duże prawdopodobieństwo. Wiedziała dokładnie o której będę w domu, pewnie już czekała.
Przeszłam na drugą stronę ulicy i weszłam do klatki. Śpieszne, głośne kroki ustały w chwili, kiedy stąpnęłam na pierwszy stopień. Ktoś biegał po klatce schodowej? Przez chwilę nasłuchiwałam, wstrzymując oddech. Dźwięk ten nie powtórzył się więcej. Nie było również słychać, by ktoś wchodził, bądź schodził drewnianymi stopniami. Może tylko mi się wydawało?
Ruszyłam w górę. Za godzinę miałam pociąg, a musiałam jeszcze dostać się na dworzec. Wyciągnęłam klucz z torebki i wsadziłam go do zamka. Drzwi uchyliły się, a dźwięk jaki dobiegł do moich uszu zmroził mi krew w żyłach. Ściana wewnątrz była osmolona, a płomienie widocznie odbijały się od niej. Popchnęłam drzwi mocniej, zapominając co może się stać, kiedy tlen spotka się ogniem. Stanęły otworem, a palące, diabelskie języki wystrzeliły na klatkę schodową.
– Kurwa – wyjęknęłam, upadając na podłogę.
Nie myśląc zapukałam do sąsiednich drzwi. Nie znałam dobrze ludzi, którzy mieszkali obok, wiedziałam jedynie, że żyje tam młoda para. Nie otwierali. Cholera.
Lizzy była w środku. Dzisiaj nigdzie nie wychodziła. Miała siedzieć w domu. Czy to z jej powodu wybuchł pożar w naszym domu?
Jeśli tak, najprawdopodobniej coś musiało jej się stać. Pomimo swojego rozczepania zawsze uważała. Może zasnęła pozostawiając włączony piekarnik? Nie wiedziałam, widziałam jedynie, że coś sprawiło, że nie mogłam wejść do mieszkania, gdyż płomienie szalały w naszym salonie.
– Lizzy?! – zawołałam, mając nadzieje, że mnie usłyszy. – Liz! Jesteś tam! Lizzy!
Nasłuchiwałam. Nie odzywała się. Może była nieprzytomna? Cholera jasna! Musiałam tam wejść i to sprawdzić. A może zadzwonić na straż?
A co jeśli nie zdążą? Co jeśli ona leży tam nieprzytomna i się udusi? Emocje szalały we mnie. Nie wiedziałam co robić. Czarny dym ulatniał się ku górze klatki schodowej. Płomienie coraz bardziej pochłaniały nasze mieszkanie. Nie miałam innego wyjścia.
Zostawiłam torebkę na schodach i po zliczeniu do trzech wskoczyłam w płomienie.
Okazało się, że środek salonu jeszcze nie został pożarty przez pożar. Najwięcej duszącego dymu ulatniało się z łazienki, którą niestety nie byłam wstanie zamknąć. Płomienie pochłaniały właśnie drewniane, pomalowane lakierem drzwi. Śmierdziało, a farba łuszczyła się przeraźliwie. Z kuchni również wylatywało dużo dymu. Podeszłam bliżej, starając się iść na czworakach, by dym kumulujący się pod sufitem mnie nie zadusił. Prędko zamknęłam drzwi kuchni, odgradzając salon na jakiś czas od płomieni. Wyglądało na to, że pożar wybuchł w kuchni, lecz również w łazience. To było cholernie dziwne.
– Liz! – krzyknęłam. – Lizzy!
Dopiero kiedy podeszłam bliżej, a widoczność polepszyła się zauważyłam, że drzwi od sypialni dziewczyny są zaryglowane krzesłem od mojej strony. Przyjaciółka musiała być wewnątrz. Krzesło zajęło się już ogniem, a ustawione było pod takim kątem, by uniemożliwić naciśnięcie klamki z drugiej strony. Drewniane nogi mebla były już niemal zwęglone.
– Liz! Lizzy już idę po ciebie! – wrzeszczałam, kaszląc. Gorąca temperatura była coraz bardziej uporczywa. Mokre kosmyki włosów przylepiały mi się do karku.
Prędko zaczęłam kopać palące się siedzenie z nadzieją, że wreszcie przewróci się. Nie zamierzało, zaś mój trampek zajął się ogniem. Szybko ugasiłam go.
– Cholera! No dalej! – Kopałam dalej. – Dalej! Liz! Już idę!
Wreszcie zwęglone tylne nogi odpadły, a ostatnim kopnięciem odepchnęłam krzesło pod ścianę. Złapałam za klamkę i dostałam się do środka.
Kaszel wzmógł. Dym dostał się do moich płuc. Cała sypialnia Liz była zadymiona. Moje oczy piekły i łzawiły. Nic nie widziałam. Obawiałam się, że dziewczyna leży nieprzytomna. Nikt nie wytrzymałby w tak zadymionym miejscu.
– Liz? Jesteś tu? – zawołałam, dławiąc się. Wydawało mi się, że usłyszałam jęknięcie. Zasłoniłam usta materiałem swojej koszuli.
W końcu ją dostrzegłam. Dziewczyna siedziała przywiązana do krzesła. Jej usta zasłonięte były chustą, która mocno związana była na tyłach jej głowy. Była przytomna, jej oczy szeroko otwarte, choć całe załzawione.
– Co się stało? – spytałam, próbując ją odwiązać. – Zresztą nieistotne. Musimy się stąd wydostać!
Odwiązanie Liz zajęło mi więcej czasu niż chciałam. Węzły były mocno i dokładnie związane. Kaszlałam przy tym, jak doświadczony palacz. Czułam gryzący dym w nosie i gardle, który dusił moje płuca.
– Nie ściągaj jeszcze tej chusty – oznajmiłam, kiedy Liz była wolna. – Zadusisz się.
Znowu się rozkaszlałam. Wydawało mi się coraz bardziej, że świat zaczyna wirować. Musiałyśmy jak najszybciej stąd uciec.
Na kucka popędziłyśmy z powrotem do salonu. Palił on się coraz bardziej. Chwyciłam Liz za rękę i kazałam kroczyć tuż za mną. Moja walizka zajęła się płomieniami i wyglądała, jak gruba pochodnia. Zasłony spłonęły całkowicie. Gorąco parzyło skórę przez ubrania.
Obeszłyśmy ogromne płomienie dochodzące z łazienki. Byłyśmy coraz bliżej głównych drzwi, które niestety znajdowały się za ścianą ognia.
– Musimy przeskoczyć – powiedziałam, kończąc kaszlem, który powodował ból płuc.
Liz poszła pierwsza, zbliżyła się na ile dała rady, a później dała nura w płomienie. Nie myśląc dłużej zrobiłam to samo. Już po chwili byłam na zadymionej klatce schodowej.
Lizzy prędko zamknęła drzwi naszego mieszkania, aby ogień nie rozprzestrzeniał się dalej. Pozostało nam zejść schodami, które ledwo było widać. Czarna mgła zasłoniła jakąkolwiek widoczność.
Trzymając się podłogi powolnie zaczęłyśmy schodzić w dół. Żałowałam, że nasze mieszkanie znajdowało się tak wysoko. Czułam powoli, że mdleje. Brakowało tlenu, ale chociaż tutaj temperatura była znośna. Ukryłam ponownie twarz w materiał koszuli. Nie dawało to dużo, ale chociaż nie wdychałam latającej wszędzie sadzy.
Kiedy byłyśmy już na parterze, ruszyłam na czworaka do głównego wyjścia, Liz jednak chwyciła mnie za nogę. Spojrzałam na nią przez ramię, wskazywała abyśmy wyszły tylnym wyjściem, przez podwórko. Zgodziłam się, pragnęłam tylko wydostać się z tego piekła.
Czołgałyśmy się jak najbliżej podłogi. Praktycznie tarłam nosem o ziemię. Lizzy wstała i pokonała ostatnie kroki, by otworzyć drzwi przez które mnie wręcz wyciągnęła.
Głęboki oddech jaki wzięłam od razu po wyjściu na dwór sprawił, że mroczki przed oczyma zasłoniły mi widzenie. Kręciło mi się w głowie, ale z każdym nowym oddechem było coraz lepiej. Nie czułam nawet, kiedy Liz chwyciła mnie pod pachy i przeciągnęła w głąb podwórka. Odwróciłam się, opierając na rękach. Spuściłam głowę w dół. Czułam, że zaraz zwymiotuję.
– Zapomniałam torebki – wydukałam. – Mam tylko telefon.
Liz musiała się przysunąć, by usłyszeć co mówię. Rozkaszlała się na moment, by po chwili odpowiedzieć:
– Ja nic ze sobą nie wzięłam.
Dopiero teraz doszło do mnie, że od dłuższej chwili słychać sygnał straży pożarnej.
– Wezwałaś straż? – spytała przyjaciółka.
– Nie. Nie zdążyłam – odparłam, siadając na ziemi i opierając się o kubeł na śmieci. Spojrzałam w górę, gdzie w naszych oknach szalały płomienie. Świetnie, znowu straciłam cały dobytek.
– Dlaczego kazałaś wyjść tędy? – zapytałam, patrząc na przyjaciółkę z dołu. Stała, głęboko oddychając z rękami opartymi o biodra. Jej twarz była umorusana od sadzy, ale prócz tego nic jej nie było.
– Bo ten ktoś kto to zrobił wyszedł z mieszkania raptem chwilę przed tym, jak ty weszłaś.
– Kto to był Liz? Kto cię związał?
– Miał na sobie czarną kominiarkę. Nie wiem. Ale jego tatuaż. – Zamilknęła. – Znajomy był. Jego tatuaż był mi znajomy Lea. Miał go na prawym kciuku.
– Kogo to był tatuaż?
– Nie wiem, ale Nick Sandors ma identyczny.
– Sandors miał dzisiaj niezbyt dobry dzień w szkole – jęknęłam. - Nie wierzę, żeby...
- Mówię tylko co widziałam.
– Nic wam nie jest? – Nagle z bramy obok wyszedł Louis. Co on tu robił do cholery? Prędko chwycił Liz w ramiona, a ona wtuliła głowę w jego tors.
– Jak to się stało, że...
– Byłem w pobliżu – dokończył za mnie. Liz ucałowała go w usta, a chwilę później rozpłakała się od nadmiaru emocji. Przerażenie na twarzy chłopaka było szczere. Ale skąd wiedział, że coś się stało?
– Zbieg okoliczności? – Zmierzyłam go wzrokiem.
– Tak, zbieg okoliczności – powtórzył, tuląc dziewczynę jeszcze mocniej do siebie. – Dzięki Bogu, że nic wam nie jest.
Nadal siedziałam na ziemi.
– Chodźcie, pojedziemy do mnie – zaproponował, a na jego twarzy widać było zdenerwowanie i ogólną nerwowość. Czemu się tak spieszył?
Popędził mnie gestem ręki, choć ja nie byłam pewna, czy przystać na jego propozycji. Powolnie wstałam z ziemi, kiedy Liz zniknęła w drugiej bramie, Louis zaś został, z pewnością by powiedzieć ściszonym głosem:
– To się znowu dzieje, Lea.
– Skąd wiedziałeś? – nalegałam, by mi powiedział. – Skąd wiedziałeś, że coś się wydarzy?
– Wiedziałem.
– Skąd? – wycedziłam przez zęby, stając naprzeciwko niego. – Nie pójdę z tobą, dopóki nie dowiem się co tu się dzieje. Skąd wiedziałeś, że musisz tu przyjechać?
– Opowiem ci później, a teraz proszę, chodźmy już.
I tak nie miałam czego tu szukać. Przystałam na tym, czując, że straciłam następny dom. Ktoś naruszył znowu moją prywatność. Spalił wszystko co miałam. Ponownie straciłam wszystko. Chociaż najważniejsze było, że uratowałam Liz. Udało mi się, pomimo strachu, który mi towarzyszył.
___________________________________
Jak oceniacie rozdział? Podobał się?
Kogo podejrzewacie o tę tragedię?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top