1

Przyznam bez bicia, że od zawsze życie wydawało mi się proste, wręcz banalne. Myślałam, że na każde zawołanie będę miała co chciała. Sądziłam też, że będę mieszkać w kochającym, pełnym miłości domu i mieć rodzinę taką, która będzie pomagała mi pokonać wszelakie problemy.

Takie rzeczy chyba istnieją tylko w bajkach.

Ja, Caroline Dickens, siedemnastoletnia brunetka z Bronxu – największego i najgorszego obszaru nędzy i przestępczości na terytorium Stanów Zjednoczonych. Moja rodzina była jedną z najbardziej znienawidzonych rodzin na tej dzielnicy za sprawą czarnych interesów mojego ojca i matki. Po części swój wkład dołożył mój brat Jake, któremu nigdy kłopotów było nie za wiele. Mimo, że opuściliśmy Bronx jakiś czas temu, słuchy o nas niestety : nie zaginęły. Każdego dnia dostawaliśmy groźby od miejscowych szefów gangów. Nienawidziłam Bronxu i wszystkich zdarzeń z przeszłości z nim związanych. Starałam się trzymać z daleka od spraw „dorosłych" i próbować żyć własnym, dotąd nie zabrudzonym krwią życiem.

Aż do pewnego dnia.

***
- Emily, pośpiesz się! Mam dość czekania na Ciebie! – pogoniłam moją przyjaciółkę, która już trzeci kwadrans stroiła się na imprezę w mojej łazience. Emily Pieters, moja opoka, podpora i osoba, za którą oddałabym życie. Byłyśmy niczym siostry. Nasi rodzice razem pracowali, przez co całe dnie spędzałyśmy w swoim towarzystwie.
- Już kończę! Nie sraj żarem laska! – odkrzyknęła i jednocześnie drzwi od mojej łazienki otworzyły się. Emily była wysoką, zgrabną mulatką, o brązowych oczach i czarnych, prostych niczym nitki włosach. Figury mogłaby zazdrościć jej niejedna modelka.

W tym niestety ja.

- Wyglądasz bosko – oceniłam, gdy zilustrowałam jej wygląd. Miała na sobie białą, obcisła sukienkę, z głębokim dekoltem i szpilki na małej platformie.
- Ty też, maleńka! Te cycki schrupałby niejeden chłopak dzisiaj na melanżu!
- Co najwyżej dostaną blachę na twarz – skwitowałam.
- Oj przestań! Powinnaś w końcu zaszaleć! Nie można żyć wiecznie swoją pierwszą miłością, bo naprawdę, niezłe ciasteczka mogą ci uciec sprzed nosa.

Emily mówiła o Williamie Moorze, moim byłym chłopaku, z którym rozstałam się ponad rok temu. Tutaj o rozstaniu w zgodzie nie było nawet mowy. William żył na Manhattanie i uwielbiał być w kręgu adoracji kobiet. Z perspektywy czasu śmiałam się, jak mogłam być z kimś takim, jak on. Emily trafnie kiedyś opisała jego osobę w jednym słowie :

Jebadło.

- Zastanowię się – odparłam obojętnie, przeczesując swoje blond loki palcami, by choć trochę poprawić ich niesforny wygląd.
- Aj idź w cholerę! Połowa Nowego Jorku by Cię zaliczyła, a ty...
- A ja nie jestem chętna – uśmiechnęłam się sztucznie.
- Pamiętaj, że Harry Styles zawsze miał na Ciebie chętkę.
Harry Styles – kolejna niezwykła postać.
Chłopak ten mimo swojego niepozornego wyglądu, uśmiechu, przez który połowa dziewczyn mdlała i od razu były na każde jego żądanie, potrafił być niesamowitym kutasem i idiotą. Harry Styles pochodzi z przeciwnego gangu, który od lat próbuje zniszczyć moją i Emily rodzinę. Od ludzi taty wielokrotnie słyszałam, że ten dwudziestojednoletni zielonooki palant był zainteresowany moją osobą.

Co najwyżej mógł się pocałować w dupę.
Pamiętałam go jeszcze za czasów dzieciństwa : jako małego, słodkiego chłopca o naprawdę dobrym, nieskażonym sercu i tymi uroczymi dołeczkami. Życie na Bronxie i gangu mu te owe serce zabrała, a oczy zostały zaślepione żądzą zabijania. Od kiedy wyprowadziłam się z Bronxu nie widziałam go.

Może to i nawet lepiej.

Byłam osobą niezwykle cichą. Dopóki ktoś lub coś nie powoduje u mnie białej gorączki, potrafiłam zachować stoicki spokój. Wszyscy nie dowierzali, że jestem z takiej rodziny.

Po prostu nigdy nie prosiłam się o bycie w gangu.

- To co, jedziemy?

***
- Jesteśmy na miejscu – oznajmił Hugh, mój kierowca i zarazem ochroniarz, który zaparkował przed olbrzymim domem. Był moimi „plecami", jeśli mogłam to tak określić. – W razie jakiejkolwiek pomocy lub problemów, będę w okolicach...
- Dobrze Hugh, nie musisz się martwić – posłałam mu uśmiech, a on go odwzajemnił. Hugh był chyba jedyną rozluźnioną osobą i tylko on potrafił często i gęsto poprawić mi humor.
- Taka jest moja praca Caroline – powiedział. – Czasami to ja czuję się Twoim ojcem.
To fakt, tata był wiecznie zajęty swoimi sprawami i interesami gangu, nie mając tym czasu dla mnie. Bardziej jego ulubieńcem był mój brat, gdyż to on był jego głównym pomocnikiem. A co z mamą? Mamy praktycznie nie było, bo większość swego czasu spędzała na zakupach lub na zagranicznych wyjazdach ze swoimi przyjaciółkami. Tak się bawił Manhattan.
- Fajnie, gdybyś prawdziwemu o tym przypomniał – burknęłam, zbierając swoje rzeczy i wysiadłam z samochodu. Zrobiła to również Emily.
- Jeden telefon i jestem! – krzyknął Hugh, nim zamknęłam z trzaskiem drzwi od samochodu.
- Zazdroszczę Ci takiego ochroniarza. Widziałaś mojego? Paula? On jest wręcz masakryczny. Nigdy nie poznałam bardziej odrażającej osoby od niego – mówiła Emily, gdy obie szłyśmy w stronę domu, który aż huczał od głośnej muzyki. Imprezę wyprawiał niejaki Thomas Barney, starszy ode mnie rok, śpiący i szastający pieniędzmi ćpun. Praktycznie co weekend w jego domu była sjesta, gdyż jego rodzice wyjeżdżali w służbowych sprawach do innych miast. Wtedy na jego rewirze zbierało się pół Nowego Jorku i powstawał istny projekt X. Ostatni raz byłam u niego rok wcześniej, gdzie poznałam swojego ex.
- Zajebista impreza! O tak! – znikąd wybiegł przed nas młody chłopak, bez koszulki i bardzo pijany. Ledwo trzymał się na nogach.
- O tych ciasteczkach mówiłaś? – parsknęłam śmiechem, gdy go zwinnie wyminęłyśmy i weszłyśmy na posesję Barney'a.
- Zobaczysz, dzisiaj poznasz tutaj swojego męża!
- Co najwyżej roznosiciela HIV.
- Czepiasz się – zaśmiała się. – A teraz bawmy się! To ma być niezapomniany wieczór!

***
Nie, nie był to niezapomniany wieczór. Zaledwie po godzinie zgubiłam Emily w kilkusetnym tłumie nawalonych doszczętnie ludzi, a ja sama włóczyłam się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie było w miarę cicho i nie czułam woni marihuany, wymieszanej z wódką. Przez ten czas dwa razy miałam ochotę zadzwonić po Hugh, żeby po mnie przyjechał.
- Boże, nienawidzę takich imprez – warknęłam sama do siebie, zwiedzając dom Barney'a. Jego rodzice mieli niesamowity gust i było mi nawet przykro, że tej nocy połowa tego całego dobytku zostanie zniszczona przez pijanych gnojków.
- Cześć mała, może się zabawimy? – spytał mnie ktoś, obejmując rękoma od tyłu. Podskoczyłam w miejscu, odruchu uderzając tego kogoś łokciem w brzuch. – Kurwa! – odwróciłam się i ujrzałam wysokiego blondyna, zwijającego się z bólu przez mój cios.
- Przepraszam! – udałam przejętą, lecz nie było mi przykro. Wręcz przeciwnie.
Uderzyłabym drugi raz.
- Suka! – fuknął, wycofując się i po chwili znikł mi z oczu. Zaśmiałam się krótko, również schodząc na dół, chcąc jak najszybciej opuścić ten chory dom. Miałam nadzieję, że Emily wybaczy mi to nagłe wyjście, ale ja nie byłam w stanie znieść bycia tam choćby minuty dłużej. Wyszłam praktycznie niezauważona przez resztę, tylko kilka osób na chwilę zatrzymało na mnie dłużej swój wzrok, gdyż zapewne wiedzieli, doskonale kim byłam. Czułam się tak, jakbym na czole miała wypisane : „Jestem córką gangsterów!"

Gdy znalazłam się na zewnątrz, odetchnęłam z ulgą i tym samym ruszyłam przed siebie. Nie chciałam ostatecznie dzwonić po swojego ochroniarza. Potrzebowałam chwili dla siebie, aby odpowietrzyć swój mózg.
Czasami naprawdę myślałam nad spakowaniem swoich rzeczy i opuszczeniem Nowego Jorku. Zawsze będę kojarzona tutaj wśród ludzi jako „ta z Bronxu", a naprawdę, nie marzył mi się taki scenariusz. Chciałam... po prostu zacząć od nowa. Niestety, wiedziałam doskonale, że to było niemożliwe. Gdybym tylko opuściła dom bez wiedzy rodziców, postawili by wszystkich na nogę i stanęliby na rzęsach, aby tylko mnie odnaleźć. Byłam niczym więzień.

I tak się do cholery czułam.

Moje rozmyślania przerwał nagły stuk. Przystanęłam na chwilę, rozglądając się wokół swojej osi. Było dosyć późno i ciemno. Jedyną jasną poświatą był księżyc na niebie. Nikogo nie było w pobliżu mnie, przynajmniej tak mi się zdawało. Postawiłam dosłownie pięć kroków, gdy coś w pewnym momencie z impetem uderzyło mnie w głowę. Z krzykiem upadłam na twardy asfalt, natychmiast odwracając się w stronę swojego przeciwnika. Był on wysoki, sądząc bo sylwetce, również dobrze zbudowany. Mimo ciemności, widziałam tajemniczy blask w oczach chłopakach. Taki blask, który widziałam tylko u jednej osoby. Moje serce niemal stanęło, a usta utworzyły literę „o".
- Harry – wyszeptałam z trudem. Usłyszałam jego niski śmiech, który spowodował na moim ciele dreszcze strachu.
- Witaj Caroline – odparł miękkim głosem pochylając się nade mną. Zostałam niemal przygwożdżona przez niego do ziemi. – I miłego snu Caroline – znikąd w jego dużej dłoni pojawiła się biała chusteczka i w niespełna kilka sekund była ona przyciśnięta do mojej twarzy. Zaczęłam się szarpać, walczyć z nim. Przez pewien moment myślałam, że mi się udało, jednakże substancja, którą był nasiąknięty materiał, działał na mnie usypiająco. Przed moimi oczami pojawiły się czarne mroczki, aż kompletnie straciłam byt i świadomość nad samą sobą.

Harry's POV

- Kurwa, jednak Ci się udało stary – usłyszałem głosy podziwu moich przyjaciół, gdy dotarłem do czarnego vana, razem z nieprzytomną dziewczyną na rękach.
- Mi by się nie udało? – zapytałem retorycznie, rzucając dziewczynę na pakę samochodu. – Wlałem tyle chloroformu na szmatę, że to powinno uśpić ją na dobre kilka godzin.
- W sam raz – odparł Louis, odpalając pojazd i z piskiem opon odjechał, nim ktokolwiek zdążył nas zauważyć. Usiadłem niedaleko ciała Caroline, obserwując jej spokojną buzię. – Ciekawe jak zareagują jej starzy, Styles.
- W tym momencie gówno mnie to obchodzi – prychnąłem. – Tyle lat na to czekałem.
- Co ty myślisz Styles, że Dickens wpadnie Ci w ramiona? – zaszydził Liam, siedzący na miejscu pasażera obok Tomlinsona.
- Wszystko w swoim czasie – uśmiechnąłem się szeroko, z powrotem przenosząc wzrok na blondynkę.

Jesteś moja, Caroline Dickens.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top