Rozdział 8. Znaleziona przez Sansa.

W drzwiach stał...Sans.

-Co ty tutaj robisz!- krzyknęłam – Albo mam lepsze pytanie. Co ja tutaj robię!? I czemu mnie tu zamknąłeś!?

- Po pierwsze, jestem tu, bo to mój pokój, po drugie przyniosłem cię tutaj, po trzecie zamknąłem, żebyś znowu nie uciekła- zaczął wyliczać na palcach.

- Skąd wiedziałeś, gdzie jestem!?- odpowiedziałam zdezorientowana.

- Widziałem cię wczoraj przed sklepem jak się kryłaś. Gdy wszedłem z Papsem ( skrót od Papyrus) do sklepu ja się cofnąłem i zacząłem cię śledzić. Gdy zasnęłaś zaniosłem cię tutaj.- odpowiedział.

Chciał usiąść na skraju łóżka, ale powiedziałam.

- Nie zbliżaj się, bo coś ci mogę zrobić- Krzyknęłam

Sans uśmiechnął się smutno.

- Spokojnie, wiem, ze nic mi nie będzie.

Musiałam coś wymyślić, aby stąd wyszedł i żebym miała szansę uciec.

-Sans?

- Tak?

- Mógłbyś przynieść mi coś do picia? Strasznie zaschło mi w gardle

- Ok. Poczekaj tu chwilę, dobrze?

- Ok.- powiedziałam z fałszywym uśmiechem.

Gdy wyszedł odczekałam chwilkę i wyszłam na korytarz. Pusto. Zajrzałam do kuchni. Sans wyciskał sok z pomarańczy. Teraz była moja szansa. Po cichu podeszłam do drzwi i je otworzyłam. No to chyba jakieś żarty. Przed drzwiami stał Papyrus.

- Cześć człowieku!- powiedział

Zaczęłam się wycofywać. Którędy mogę uciec? Już wiem! Przez okno w łazience! Nie było to zbyt rozsądne, ale to jedyne wyjście.

Pobiegłam jak najszybciej do łazienki i przymknęłam drzwi. Przez moją kostkę można było to nazwać szybkim kuśtykaniem. Usiadłam na parapecie i skoczyłam prosto w zaspę śniegu.

- Nie było zle- Powiedziałam sama do siebie.

Zaczęłam iść ( czytaj ; kuśtykać ) w stronę lasu. Chciałam ostatni raz spojrzeć w stronę domu szkieletów. I to był błąd. Zobaczyłam biegnącego w moją stronę Sansa. Chciałam biec szybciej, ale nie miałam sił. Po chwili upadłam potykając się o swoją własną nogę. Leżałam teraz na ziemi.

Po chwili podbiegł do mnie Sans.

- Nic ci nie jest? –Zapytał z troską w głosie

- Nie.

-Chodż, wracamy do domu.- powiedział i pomógł mi wstać.

-Nie mogę, a jeśli kogoś skrzywdzę?. Nie chcę was na to narażać.

- Spokojnie, nic nam się nie stanie.

-Nie!- krzyknęłam –Czy ty nie rozumiesz, ze w ten sposób chcę was uratować.

Straciłam nad sobą kontrolę. Znowu. W moich rękach pojawiły się płomienie i lód.

- Nie, nie mogę tego zrobić- pomyślałam.

Po chwili lód i ogień zniknęły.

- Widzisz, jestem niebezpieczna. Mogę wam zrobić krzywdę. –powiedziałam prawie płacząc. Była prawie północ. Nogi zaczęły się pode mną uginać. Byłam naprawdę zmęczona. Upadłabym, gdyby Sans w ostatniej chwili mnie nie złapał. Wziął mnie na ręce.

- Co ty rooooobisz?- Powiedziałam ziewając jednocześnie.

- No chyba nie powiesz mi ,że dojdziesz do domu o własnych siłach.

- Nie mogę tam wrócić. Skrzywdzę was.

- Nauczysz kontrolować się swoje moce. Pomogę ci.- Powiedział i uśmiechnął się ciepło.

- No dobrze – odpowiedziałam, gdyż nie miałam siły się kłócić.

Po chwili zasnęłam w jego ramionach.

Sans p.o.v.

Zasnęła w moich ramionach. Tak słodko wyglądała, gdy spała. O czym ja w ogóle myślę? Przecież nie ma mowy, żeby zakochała się we mnie. Po kilku minutach byliśmy w domu. Położyłem ją w moim pokoju. Chwilę na nią patrzyłem, a potem poszedłem do salonu i usiadłem na kanapie.

Bałem się o nią. Jeżeli ON się dowiedział, że to ona ma moce, muszę jej pilnować na każdym kroku.

Może chcieć ją wykorzystać. Po chwili zasnąłem.

__________________________________

Hejo!

Podobała się wam perspektywa Sansa?

Napiszcie w komentarzu, co o tym myślicie.

Komentujcie i gwiazdkujcie.

Do zobaczenia! <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top