Rozdział 5 - ,,Disappointment"
1 października 2000
Tępo wpatrywałem się przed siebie. Przełknąłem ślinę i pokręciłem głową, dłonią pocierając czoło.
- C-co...? Jak to zaginięcie? - myślałem, że się przesłyszałem.
- Pojęcia nie mam - odpowiedział z irytacją w głosie - Mówi, że reszta rodziny była w domu, gdy poszedł do urzędu, by załatwić parę spraw związanych z zakupem restauracji. Jak wrócił, nie było nikogo. Dzwonił do żony i okazało się, że zostawiła telefon w domu, a Geoff twierdzi, że nigdy tego nie robiła. Myślałem, że tylko panikuje i kazałem się mu uspokoić... - wziął głęboki oddech - Ale po rozmowie z nim, zadzwonił do mnie ich sąsiad, twierdząc że znów widział ten cholerny niebieski samochód przed lokalem - dodał - Mam złe przeczucia, Edgar.
- Co możemy zrobić?
- Nie wiem... Chyba zostało nam tylko przesłuchanie podejrzanych. I tak mieliśmy zamiar to zrobić.
Niespokojnie uderzałem palcami o kierownicę. Milczałem, gdyż kompletnie nie wiedziałem co powiedzieć.
- Jutro się tym zajmiemy - poinformował mnie. Zanim zdążyłem cokolwiek mu odpowiedzieć, rozłączył się.
~~~
Rankiem szybko pojechałem na komisariat. Chciałem od razu zacząć działać. Wieczorem nie mogliśmy zrobić zbyt wiele, ale teraz miałem zamiar poważnie wziąć się do roboty.
Po drodze zobaczyłem motocykl przed jednym z sklepów. Zdziwiłem się trochę, ponieważ nikt w mieście nie miał takiego środka transportu. Wszyscy albo jeździli autami, bądź rowerami, albo chodzili z buta.
- Coś tu za dużo nowych ludzi ostatnio... - mruknąłem sam do siebie - Niech się jeszcze okaże, że otworzyli tu muzeum i lotnisko, a Blues to najbardziej oblegane przez turystów miasto w Stanach - zażartowałem. Niedługo później dotarłem na miejsce.
- Cześć, Annie - zwróciłem się do recepcjonistki. Zarumieniła się.
- Dzień dobry, Ed... Znaczy panie Andrews - rzekła speszona - Za chwilę przyniosę kawę. Słyszałam o zaginięciu, co za tragedia.
- Tak, dlatego jestem teraz bardzo zajęty - odpowiedziałem ozięble.
Rzuciłem jej niemrawy uśmiech, szczerze mówiąc nie miałem ochoty na pogaduszki z śliniącą się do mnie dziewczyną.
- Ah, no tak... - wyszeptała - Oczywiście rozumiem.
Była zawiedziona, ale nie było to moje zmartwienie.
Nic nie odpowiedziałem, tylko od razu ruszyłem do gabinetu szefunia. Gdy wszedłem, rozmawiał z kimś przez telefon.
- Proszę się uspokoić - mruknął. Zauważając mnie, gestem pokazał, żebym zaczekał i uważnie nasłuchiwał osoby po drugiej stronie. Kiwał przy tym głową i nieco nerwowo chodził tam i z powrotem - Ja wiem, panie Barnes. Ale na razie nie możemy wiele zrobić. Będziemy przesłuchiwać podejrzanych, moi ludzie rozpoczęli poszukiwania, pytają mieszkańców i bliskie waszej rodzinie osoby. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, poza panem Robertem Marley'em. Widział niebieski samochód około godziny osiemnastej przed lokalem. Tyle mamy.
- Nie obchodzi mnie ile macie! To wasz interes - krzyknął Graham - Ja tylko chcę moją rodzinę z powrotem.
- W takim razie jedyne, co może pan zrobić to czekać. Do widzenia - rzekł sucho. Po rozłączeniu się, dłonią potarł czoło - Ten człowiek mnie wykończy. Oddajcie mi rodzinę, ale będę dzwonił co pół godziny i robił awantury - przewrócił oczami - Nie da nam pracować... Panika paniką, ale działa mi ten koleś na nerwy - dodał Walker, nareszcie siadając za biurkiem.
- Co z tymi przesłuchaniami? Jedziemy do Huntera? - spytałem.
- Za chwilę - odpowiedział - Jak twoja matka?
Zacisnąłem usta i spojrzałem na niego z wyrzutem.
- Nawet mnie nie denerwuj - wyplułem te słowa i ruszyłem w kierunku drzwi - Zajmij się tym, co cię rzeczywiście interesuje. Pracą. Jedźmy wreszcie.
Szefunio przewrócił oczami.
- Nie musisz ze mnie robić jakiegoś bezuczuciowego chuja, wiesz? - rzekł z kpiącą miną.
- Nie muszę - przyznałem - Sam dajesz radę.
~~~
Pierwszy raz byłem w barze o tak wczesnej godzinie. Było prawie, że pusto. Jedna kobieta sprzątała stoliki, inna zmywała podłogę. Gdy weszliśmy, spojrzały na nas ze zdziwieniem.
- Zastaliśmy Boba Huntera? - zapytał Walker.
- Tak - odpowiedziała jedna z nich. Wpatrywała się we mnie intensywnie, za to druga nie przerywała swojej pracy - Zaraz go przyprowadzę.
Weszła na piętro, a my czekaliśmy, rozglądając się po lokalu. Za dnia wyglądał zupełnie inaczej. O wiele niewinniej.
- Bob, gliny przyjechały - usłyszeliśmy głos pracowniczki, a potem ciche syknięcie właściciela.
- Czekaj, muszę się ubrać.
Dwudziestolatka zeszła na dół i zabrała się za kontynuowanie sprzątania, a niedługo po niej pojawił się i Bob. Wyglądał co najmniej zabawnie. Miał narzucony na siebie szlafrok w panterkę, który był tak kiczowaty, że uśmiechnąłem się pod nosem. Przynajmniej udało mi się powstrzymać od głośnego śmiechu.
Bob był trzydziestoletnim mężczyzną, a klub kupił już około dziesięć lat wcześniej. W mieście mieszkał od zawsze, podobnie jak większość. Mało kto wprowadzał się do tej dziury z własnej woli. Zazwyczaj ci, co tu się urodzili, wyjeżdżali, no chyba, że nie było ich stać. A przyjezdnych było bardzo mało.
- Dzień dobry - przywitał się Bob - Czym zasłużyłem sobie na waszą wizytę, hmm? - spytał, nie kryjąc przy tym ironii.
- Dzień dobry - odpowiedziałem równo z Walkerem.
- Przyszliśmy z panem porozmawiać. Na osobności, w jakimś cichym miejscu - dodał szefunio, znacząco patrząc przy tym na pracownice. Bob ruchem głowy wskazał im zaplecze. Gdy już tam poszły, mężczyzna wskazał nas stolik. Usiedliśmy w jednym z boksów. Ja obok Walkera, a na wprost nas zabawny mężczyzna w szlafroku.
- Na jaki temat? - zapytał prosto z mostu.
- Pozwoli pan, że to my będziemy zadawać pytania - odparł mu Walker. Jednocześnie starał się zachować spokój i pełen profesjonalizm. Widziałem jednak lekki grymas na jego twarzy, pogardę i dezaprobatę względem zachowania mężczyzny. Mi również nie podobała się jego nonszalancja, którą pokazywał, zarówno przez zachowanie, jak i ubiór, czy mimikę. Bob Hunter nie przejmował się niczym i lekceważąco podchodził do faktu, że chcieliśmy z nim porozmawiać. Jak gdyby nic złego nie zrobił i patrzył na nas pobłażliwie, wiedząc że przyszliśmy nie do odpowiedniej osoby.
Albo jak gdyby był winny i ukrywał to, zasłaniając się takim zachowaniem.
Odchrząknąłem i wyjąłem zdjęcie niebieskiego auta, które zrobił sąsiad Barnes'ów - Robert Marley.
- Rozpoznaje pan ten samochód? - pytając, pokazałem mu fotografię. Popatrzył na nią przez ułamek sekundy, po czym potrząsnął przecząco głową i przeniósł z powrotem spojrzenie na mnie i szefunia.
- Na pewno? - dociekałem - Proszę się przyjrzeć.
- Nie, nie poznaję go - odpowiedział z lekką irytacją, rzucając jeszcze jedno szybkie spojrzenie na trzymane przeze mnie zdjęcie - Pierwszy raz widzę to auto.
- Dobra - westchnął Walker - A co pan powie na ten temat?
Pokazałem mu kolejne zdjęcia. Jedno przedstawiało wiadomość, którą otrzymała żona Grahama, a drugie cegłę, którą wybito szybę w ich restauracji.
- I...? - spytałem po dłuższej chwili.
- Nie mam z tym nic wspólnego - rzekł Bob. Milczeliśmy, gdyż wyglądał, jakby chciał dodać coś jeszcze - Owszem, nie podobał mi się fakt, że akurat Graham kupił restaurację. Ale nie posunąłbym się do czegoś takiego - kontynuował - To wciąż mój przyjaciel i nie podoba mi się, że ktoś mu grozi. To nie byłem ja - skończył dobitnie.
- Czemu nie podobało się panu, że to on kupił restaurację? - zadałem mu pytanie.
- To chyba oczywiste - odpowiedział, kręcąc głową - Te lokale zawsze ze sobą rywalizowały. A on - rzekomo mój kumpel - ją kupił - mówił zdenerwowany - Nie podoba mi się to i tyle.
Pokiwałem głową.
- Czyli przyznaje pan, że jest pan zazdrosny o sukces restauracji? - szefunio przejął pałeczkę.
- Co nie zmienia faktu, że to nie ja grożę Barnes'om - odpowiedział ponuro Bob - Sam byłem zdziwiony, gdy usłyszałem o tej akcji od moich pracownic.
Aha, czyli plotki bardzo szybko się rozbiegły. Z jednej strony nie byłem zdziwiony, ale zadowolony też nie. Ludzie mogli zacząć panikować.
- A wie pan cokolwiek, czego nie wiemy my, a mogłoby pomóc nam ustalić winnego? - drążyłem temat i nic innego nie przyszło mi do głowy.
- Nie - odpowiedział mężczyzna po krótkim zastanowieniu.
- Niech będzie - mruknął Walker - Chyba pora na nas - delikatnie uderzył mnie łokciem w ramię i głową wskazał drzwi.
- Też tak myślę - stwierdził. Był zirytowany naszą wizytą i bezpośrednimi pytaniami, pokazującymi że był na liście podejrzanych. Mógł czuć się osaczony.
Albo przyłapany na gorącym uczynku.
Wszyscy wstaliśmy. Patrzył na nas nieufnie, odprowadzając mnie i Walkera do wyjścia.
- Jeszcze jedno - rzekł nagle - Nie ufałbym ludziom, którzy nie są stąd - dodał. Zanim zdążyliśmy zapytać go co miał na myśli, pożegnał się - Do widzenia.
Po tych słowach zamknął za nimi drzwi.
- O co mu chodzi? - zmarszczyłem brwi i włożyłem ręce do kieszeni. Szefunio wzruszył ramionami.
- Kto go tam wie... - prychnął - Nawet, gdy nie jest pijany, zdarza mu się gadać głupoty.
~~~
Po powrocie na komisariat, dowiedzieliśmy się czegoś interesującego.
Przede wszystkim ktoś zostawił anonimowy list w skrzynce Barnesa. Napisu mogłem się domyśleć.
,,Zdrada".
Ciągle to samo, ten sam tekst.
Albo Bob kłamał i to on za tym stał, albo o inną zdradę chodziło. Graham mógł mieć romans. Albo jego żona. W sumie to ciężko było to ustalić, bo wiadomości otrzymała zarówno ona, jak i mąż, a jeszcze wcześniej groźba wyglądała na skierowaną do dzieci. Ktoś, kto był za to odpowiedzialny, mógł mieć różne problemy, zazwyczaj normalne osoby nie posuwały się do takich czynów, dlatego coraz ciężej było mi rozumieć całą sytuację. Motywy mogły być różne. Poza tym ciężko byłoby mi uwierzyć, że Graham zdradził żonę, ponieważ zdawał się jej wręcz bać. To z pewnością ona była dominującą w tym związku i prędzej po niej spodziewałbym się zdrady. Z drugiej strony jako policjant nic nie mogłem bagatelizować, ani wnioskować na podstawie własnych odczuć. Musiałem odstawić na bok osobiste przeczucia i brać pod uwagę każdą możliwość.
- Co o tym myślisz? - moje przemyślenia przerwał twardy głos Walkera. Tak jak ja wpatrywał się w leżącą na biurku kartkę.
- Nie wiem - przetarłem oczy.
W skrócie powiedziałem mu o tym, o czym sam chwilę wcześniej rozmyślałem.
Szefunio milczał. W końcu wstał i niespokojnie zaczął chodzić po pokoju. W pewnym momencie wreszcie spojrzał na mnie. Jego oczy błyszczały i wyglądał jakby wpadł na jakiś pomysł.
- Nie ma co wyciągać pochopnych wniosków - ponownie usiadł przy biurku - Nie znamy Barnes'ów zbyt dobrze, więc może trzeba popytać inne bliskie im osoby i łatwiej nam będzie cokolwiek ustalić.
- No dobra - przyznałem - Ale są tu od niedawna i raczej z nikim się nie zdążyli zakumplować. Jedynie Graham jest stąd, a Boba już przesłuchaliśmy i chyba nie ma tu więcej przyjaciół.
- Ale jest ktoś, z kim ostatnio dużo przebywali i rozmowa z tą osobą może nam rzeczywiście pomóc. Nie przepadam za nią, ale innych pomysłów nie mam- odpowiedział, a na jego twarzy pojawił się ledwo widoczny uśmiech.
- Lorena Ganci.
~~~
Lorena Ganci to była właścicielka restauracji. Sprzedała ją Barnes'om, więc przez ostatni czas byli ze sobą w kontakcie.
Odsprzedając im restaurację, musiała się również wyprowadzić. Zamieszkała dosyć blisko lokalu, gdyż od wielu lat tam pracowała i była do niego niezwykle przywiązana. Często odwiedzała Barnes'ów, żeby udzielić im rad i widzieć jak sobie radzą z przygotowaniami do ponownego otwarcia restauracji.
Lorena była naprawdę uroczą kobietą. Od ponad dwudziestu lat wdowa, a mimo to zawsze ciepło się uśmiechała. Dla mieszkańców była po prostu babcią. Nieważne kim się było, zawsze wysłuchała i dobrze nakarmiła, nawet po zamknięciu restauracji. Dawała najlepsze rady. Bywała głośna i wybuchowa, jak to mają w zwyczaju Włosi, jednak dbała o każdego, kto u niej zawitał.
Po zapukaniu do jej drzwi, zbyt długo nie musieliśmy czekać na otwarcie. Gdy w progu pojawiła się staruszka, od razu przywitała nas ciepłym uśmiechem. Chyba nawet nie zwróciła uwagi na policyjne mundury, może zwyczajnie się cieszyła, że ktokolwiek ją odwiedził?
- Dzień dobry - zaszczebiotała, wyprzedzając nas. Złapała mnie za rękę i wciągnęła do środka, a zaraz za mną do środka wszedł Walker z trudnym do odgadnięcia wyrazem twarzy - Miło, że panowie zajrzeli. Chcecie trochę lazanii? - spytała.
Podrapałem się po głowie i rzuciłem jej przepraszający uśmiech.
- Nie trzeba - rzekł sucho szefunio - Przyszliśmy służbowo.
Miał rację. Z drugiej strony byłem tak cholernie głodny. Unoszący się po całym mieszkaniu zapach jednego z moich ulubionych dań dodatkowo podsycał apetyt, ale musieliśmy być profesjonalni. Nie przyszliśmy na obiad i luźne rozmowy.
- No chyba sobie żartujecie - mina kobiety zrzedła i podparła się rękami - Nie robiłam takiej pyszności tylko dla siebie.
Już po chwili siedzieliśmy na wprost niej, każde z nas zajadało się swoją porcją. Walkerowi bardzo smakowało, lecz oczywiście nie powiedział ani słowa na temat przyrządzonej przez kobietę potrawy.
- Przepyszne - pochwaliłem danie z pełnymi ustami, czym zasłużyłem sobie na pełen dumy i wdzięczności uśmiech Loreny.
- No, ja wiem, że pyszne - mruknęła - A wy tak bardzo się zapieraliście, że nie zjecie... Zaraz wam dam dokładki - rzekła i wstała z miejsca, mimo że nie zjedliśmy jeszcze nawet połowy.
- Proszę usiąść - rzekł szefunio nieprzyjemnym tonem. Kobieta zrobiła, co kazał i wpatrywała się w nas z niecierpliwością.
- To czym zasłużyłam sobie właściwie na waszą wizytę, hmm? - dopytywała.
- Musimy zadać pani kilka pytań - odpowiedział Walker. Szybko dokończyliśmy posiłek i odsunęliśmy od siebie talerze - Chodzi o rodzinę Barnes'ów. Pewnie słyszała już pani o...
- O czym powinnam była usłyszeć? - przerwała mu zdziwiona i nieco zlękniona.
Walker zirytowany tym, że nie dała mu dokończyć, rzucił jej niemrawy uśmiech i po chwili kontynuował.
- Żona Grahama Barnesa zaginęła, tak samo i dzieci.
Na te słowa Lorenie wypadła z rąk ścierka. Patrzyła to na mnie, to na Walkera, który przed chwilą przekazał jej niezbyt przyjemne wieści.
- J-jak to zaginęli? - kręciła głową, nie dowierzając - Jezu... Takie dobre dzieci... I Teagan, taka młoda kobieta... Zaginięcie...? Niby jakie zaginięcie...? - bełkotała urywanymi zdaniami, kompletnie nie potrafiąc przyswoić usłyszanych informacji - Ktoś chciałby ich skrzywdzić? Niby czemu?
- Szczerze, to sami na razie mało wiemy. Dlatego chcieliśmy porozmawiać z osobami, które mają z nimi dobry kontakt. Bądź są podejrzani - odpowiedziałem.
Po tych słowach staruszka gwałtownie uniosła głowę i spojrzała na mnie dziwnie.
- Jestem podejrzana? - uniosła wysoko brwi - Broń Boże, muchy bym nie skrzywdziła! - podniosła się z miejsca i patrzyła na nas zszokowana.
- Proszę się uspokoić - westchnął szefunio, coraz bardziej zirytowany - Pani miała z nimi ostatnio najlepszy kontakt, chcieliśmy po prostu porozmawiać. Może wie pani coś, co ułatwiłoby nam dojście do prawdy - wyjaśnił. Starał się przy tym brzmieć spokojnie, ale znałem go i miałem świadomość, że już ledwo trzymał nerwy na wodzy. Był jedną z dwóch osób w miasteczku, która kompletnie nie lubiła Loreny Ganci. A właściwie to zacznijmy od tego, że nie lubił on praktycznie nikogo. Jednak szczególnym brakiem sympatii obdarzał osoby głośne, nieco dramatyzujące i przez większość czasu uśmiechnięte. Dokładnie takie jak Lorena.
Drugim jej wrogiem był właściciel baru.
- Pewnie słyszała już pani o pogróżkach? - spytałem, gdy już nieco uspokoiła się i usiadła.
- Tak... - przyznała - Od razu zaczęłam panikować. Oni na początku próbowali wyjaśnić to tak, że ktoś mógł sobie robić głupie żarty, może jakieś dzieciaki... Ale ja nie dawałam za wygraną. Gdyby nie ja, pewnie by się tak nie zdenerwowali i nie powiedzieli wszystkiego policji. Albo przynajmniej nie zareagowaliby aż tak szybko - dodała.
- Rozumiem... - kiwałem głową.
- A o co chodzi z zaginięciem? - drążyła temat.
- Czyli nic pani nie wiedziała? - Walker uniósł brew. Faktycznie było to dziwne, bo byliśmy pewni, że całe miasto już wiedziało o tej sytuacji. Lorena jednak pokiwała przecząco głową.
- Wczoraj byłam w restauracji po południu, chyba koło szesnastej. To była krótka wizyta - opowiadała. Jej głos wciąż nieco drżał - Dziś czułam się tak źle, że przez cały dzień nigdzie nie wychodziłam. To dlatego nie miałam o niczym pojęcia.
- Jest ktoś, kto może to potwierdzić? - odezwał się Walker. Lorena spojrzała na niego oszołomiona. Wcześniej stwierdziłem, że pytamy podejrzanych i bardzo ją to oburzyło, a teraz Walker podważał prawdziwość jej słów. Nie wyglądała na zadowoloną.
- Chyba tylko Graham - odpowiedziała, cała się spinając - Sam mnie odprowadził do mieszkania, bo już wczoraj zaczynałam się czuć kiepsko.
- Dobrze... - mruknąłem - Czy Barnes'owie mieli jakichś wrogów?
- Dziwne te pytania... - kobieta odwróciła wzrok, a my cierpliwie czekaliśmy, aż udzieli odpowiedzi - Pojęcia nie mam, ale chyba tylko z Bobem mają na pieńku. Ja zresztą też - zagryzła wargę - Nie wiem jednak czy posunąłby się do jakichś porwań czy Bóg wie czego... - potarła skronie. Zdawała się być coraz bardziej zdezorientowana, jak gdyby wciąż nie do końca docierały do niej nasze słowa.
- A kto byłby? - spytał nagle Walker, dosyć kpiącym tonem.
Zapadła cisza. Atmosfera zrobiła się gęsta i nieprzyjemna, aż sam zacząłem czuć się niekomfortowo - Musi pani wiedzieć jedno... - urwał na chwilę - W tym mieście rzekomo zna się wszystkich. Rzadko zdarzają się większe przestępstwa, ale jak już się wydarzą, to wszyscy twierdzą, że nikt nie był w stanie czegoś zrobić - prychnął - Ale takie są fakty. Trzy osoby, którym wcześniej grożono, prawdopodobnie zostały przez kogoś porwane. Wydaje nam się, że znamy ludzi, ale trzeba brać pod uwagę wszystkie możliwości, inaczej nigdy prawda nie wyjdzie na jaw - mówił tak spokojnym głosem, że aż dziwnie to brzmiało.
Szczególnie, że słowa, które wypowiedział, tyczyły się też jego. Właściwie każdego z nas.
W Blues każdy miał wyrobioną pewną opinię, która nie ulegała zmianie od lat, nawet jak w niewielkim stopniu pokrywała się z tym, jaka była prawda.
Każdy mógł być zdolny do zrobienia świństwa komuś innemu, szczególnie mając świadomość, że nie będzie podejrzanym. Bo taką ma reputację.
- Rozumiem pana... - wyszeptała Lorene - Ale...
- Ale co?
Pod wpływem spojrzenia szefunia, staruszka nieco skuliła się w sobie. Poprawiła okulary i uśmiechnęła się delikatnie, nerwowo.
- Nic, nic... - mruknęła pod nosem - To panowie są policjantami. Co ja tam wiem? - spróbowała zażartować - Macie jeszcze jakieś pytania?
- Na razie to chyba tyle - odpowiedziałem niepewnie, patrząc na Walkera. On pokiwał głową i wstał z miejsca - Dziękujemy za współpracę oraz pyszną lazanię - podziękowałem jej. Kobieta jeszcze nie do końca wróciła do siebie, ale i tak energicznie pokiwała głową i promiennie się uśmiechnęła. Odwzajemniłem to.
- Nie musisz dziękować, młodzieńcze - machnęła ręką - Jedzenia zawsze mam dużo, przychodźcie gdy tylko chcecie - zaoferowała. Oboje podaliśmy jej dłonie, które bardzo mocno ścisnęła.
- Do widzenia - rzekł ponuro szefunio. Nie odwracając się za siebie, wyszedł. Ja po raz ostatni spojrzałem na staruszkę i pożegnałem się z nią.
Po wyjściu, szefunio spojrzał na mnie spod byka.
- Jak ja jej nie lubię... - warknął. Przewróciłem oczami. Stary buc.
- Zamiast nienawidzić wszystkich i wszystkiego... - zakpiłem - skupmy się na prawdziwym problemie. Co teraz robimy?
- Gdybym sam wiedział...
~~~
Wróciliśmy na komisariat. Nie dość, że zostawiłem tam swój wóz, więc i tak musiałbym po niego wrócić, to po rozmowie z Loreną, a wcześniej z Bobem, postanowiłem sobie przejrzeć jego akta. Chciałem dowiedzieć się szczegółów na temat rzeczy, za które był karany. Miałem nadzieję, że znajdę jakieś wskazówki, zauważę podobieństwa między wcześniej popełnionymi zbrodniami, a tym, co ktoś uczynił Barnes'om. Chciałem wpaść na jakiś trop.
Po zabraniu odpowiednich dokumentów, już chciałem wychodzić z posterunku. Gdy szedłem korytarzem, zadzwonił telefon na recepcji. Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się czy to znów Graham i wydarzyła się kolejna dziwna rzecz.
Stanąłem więc obok Annie i przysłuchiwałem się.
- Halo? Posterunek policji w Blues - rzekła, co jakiś czas zerkając w moim kierunku. Po drugiej stronie ktoś zaczął coś wykrzykiwać, lecz ciężko mi było wychwycić słowa. Nagle dziewczyna zamarła. Wlepiła we mnie przerażone spojrzenie, jej wargi zadrżały.
- Co jest, Annie? - spytałem. Ona jedynie przełknęła ślinę i nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. W oczach zebrały się jej łzy. Byłem coraz bardziej zestresowany - Co jest? - uniosłem głos i wyrwałem jej słuchawkę z rąk. Przyłożyłem ją do ucha, a recepcjonistka kompletnie nie wiedziała co ze sobą zrobić. ,,O Boże" - szeptała, niespokojnie pocierając skronie jedną dłonią, a drugą przykładając do ust - Halo? - krzyknąłem do słuchawki.
- Tu jest... Ja pierdolę, ciało - mówił męski głos po drugiej stronie - Ja... Kurwa mać, proszę szybko przyjechać... - plątał się.
- Gdzie przyjechać? Proszę się uspokoić i powiedzieć mi co się właściwie stało?
- Mówiłem już... Ja pierdolę... Tu jest ciało! - zaczął wrzeszczeć - Pierdolone ciało Teagan Barnes.
~~~
13 maj 2017 roku
- Zawiodłam, tato.
Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na nią z ukosa.
- Co ty mówisz?
Juliet pociągnęła nosem i spojrzała na mnie załamana. Poczułem ukłucie w sercu, widząc ją taką smutna. Nie była niczemu winna, a i tak się czuła, jakby była. Znałem to uczucie i doskonale rozumiałem jej stan. Dotknąłem jej dłoni i uśmiechnąłem się pokrzepiająco.
- Wiesz o co chodzi... To było takie niespodziewane.
Pokiwałem głową.
- Żył - ciągnęła - A nagle Carter dzwoni i mówi, że nie żyje - załkała - Teraz okazuje się, że ktoś go zamordował... Może dało się temu zapobiec. Na pewno dało! - dodała pewniej, po czym otarła łzę z policzka - Gdybyśmy wiedzieli kto zabił Lindsay...
- Wiem do czego zmierzasz - rzekłem - Ale nie na wszystko mamy wpływ. Nie możesz się za to obwiniać.
- Nie mogę inaczej - szepnęła - To mnie strasznie męczy i nie mogę tego powstrzymać... Nawet nie umiem wyobrazić sobie co czują jego bliscy, ja go ledwo znałam - nerwowo zacisnęła swoją dłoń na mojej - Ale to ja chciałam odkryć całą tą tajemnicę. Nie dałam rady, nie podołałam.
- Nie wszystko jesteśmy w stanie zrobić - odpowiedziałem - Też się o tym kiedyś przekonałem... - na tę myśl, od razu wspomnienia uderzyły we mnie z podwójną siłą. Nie chciałem, żeby moja córka przechodziła przez to samo, ale też nic nie mogłem na to poradzić - Chcesz pogadać? - spytałem.
- Raczej nie - pokręciła głową - Wystarczy, że po prostu będziesz.
Wstała od stołu i zajęła miejsce obok mnie. Do tej pory siedziała na wprost. Oparła głowę na moim ramieniu, a ja ucałowałem lekko jej czoło.
- Damy radę, młoda.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top