Five

Pod ośrodkiem byliśmy dopiero koło północy. Ognisko prawdopodobnie już dawno się zakończyło, a uczniowie spali, bądź szykowali się do snu.

-Jak się dostaniemy do środka? - spytałam nerwowo patrząc na wysoką bramę, która ogradzała budynek.

-Wejdziemy po bramie, a potem przez okno - odpowiedział mi po chwili milczenia. - Mam nadzieję, że umiesz się wspinać - dopowiedział, podszedł do ogrodzenia i rozejrzał się.

-Nie bardzo. Ostatnio wspinałam się na cokolwiek w wieku siedmiu lat.

Jack odwrócił się w moją stronę wkładając ręce do kieszeni.

-Żartujesz? Jeśli wspinałaś się tak dawno, to prędzej sobie coś złamiesz, niż tam się dostaniesz.

-Więc co robimy?

-Mamy tylko dwie opcje.

-Jakie? - podeszłam bliżej niego.

-Pierwsza, to taka, że zaryzykujesz - przewróciłam oczami. Wystarczająco razy ryzykowałam utratę zdrowia tej nocy. - A druga, że poczekamy do rana.

Przeczesałam palcami kosmyk włosów powoli tracąc spokój. Jack wydawał się być niczym niewzruszony.

-Mamy tu czekać do rana?

-Zawsze możesz próbować się wspiąć i nie zginąć przy tym - zaśmiał się sarkastycznie.

-Nie możemy kogoś zawołać?

-Pojebało cię? Chcesz mieć kłopoty?

-W takim razie po co czekamy do rana? To najgorszy plan jaki kiedykolwiek słyszałam - splotłam ręce na klatce piersiowej.

-Masz lepszy, księżniczko?

Miałam ogromną ochotę uderzyć go jak w twarz.

-Zaczniemy krzyczeć, a gdy ktoś przyjdzie zanim cokolwiek powie wytłumaczymy się, że nie zdążyliśmy za nimi w drodze powrotnej z ogniska.

-I naprawdę sądzisz, że ktokolwiek nam uwierzy? Mniejsza z nami, z tobą. Ktokolwiek uwierzy mnie?

-A co da nam czekanie do rana?

-Coś się wymyśli.

-Błędna odpowiedź. Jedyne co tym osiągniemy to zmęczenie nieprzespaną nocą i możliwe przeziębienie.

Jack zaczął bić mi "brawo", jednocześnie się śmiejąc.

-Przeziębić latem?

-Uwierz mi, jestem do tego zdolna.

Chłopak wyglądał jakby miał coś dodać, ale się rozmyślił.

-Co powiesz na to, żebym sam wszedł do środka i ci otworzył?

Spojrzałam w stronę budynku, a następnie ponownie na niego.

-Jeżeli wpadzniesz na "genialny" - zrobiłam cudzysłów palcami - pomysł zostawienia mnie tu, to przysięgam, że gdy tylko mnie tu znajdą pociągne cię za sobą.

-Nie ufasz mi?

-W tym przypadku ani trochę.

-Auć, zabolało - powiedział i teatralnie złapał się za serce.

Pokręciłam z politowaniem głową.

-Dobra, zrób to. Byle cicho i szybko.

Jack nie marnując ani chwili sprawnie wspiął się po bramie, a po chwili był już po drugiej stronie.

-Zaraz wrócę - powiedział cicho i odwrócił się.

-Jack - syknęłam, ale chłopak nie zareagował.

Minęła chwila, a potem następną a chłopak nie wracał.

Mogłam się tego domyślić. Jeśli zostawił mnie tu na pastwę losu, to przysięgam, że nie odpuszczę mu. Tupnęłam kilka razy nogą.

Nie byłby na tyle głupi, żeby cię tu zostawić widząc, że może się przez to wpakować w kłopoty - przekonywałam samą siebie.

Ponownie zganiłam się w myślach. Nawet jeśli dostanę opierdol, to co w związku z tym? Bez względu na to wrócę do domu tuż po zakończeniu wakacji.

-Hej - syknął Jack, pstrykając palcami. - Halo, ziemia do Melanie?

Przerwałam rozmyślenia i spojrzałam na niego. Wrócił.

-Czemu sobie poszedłeś?

-Po klucze, idiotko. Przecież czymś muszę otworzyć bramę. Dawno temu dorobiłem sobie kluczyk do kłódki zamykającej bramę i schowałem go.

- Dobra, teraz otwieraj.

Chłopak głośno kaszlnął.

-Kłódkę już zdjąłem, teraz trzeba w miarę cicho otworzyć bramę.

-To jakiś problem?

-Skrzypi jak cholera.

Zaśmiałam się cicho.

-Możemy też po prostu skrzypieć na tyle głośno, by ktoś usłyszał, a następnie uciec do pokoju.

-Życie ci niemiłe? - spytał.

-Och, błagam. Niby co mi zrobią?

-No dobra. Może tobie nic, ale uwierz, że nie chciałabyś być na moim miejscu.

Faktycznie, badboy jakich mało.

-Szybko biegam, a zakładam, że ty też. Udało by nam się, bez zbędnego kombinowania.

Po jego twarzy przemknęło niezadowolenie.

-Niech będzie...


Czeeeść! Przepraszam za długą nieobecność i za krótki, beznadziejny rodział. Postaram się poprawić.
Buziaki. xx

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top