4


"Louis, zostałeś postrzelony." mówię najbardziej spokojnym głosem na jaki mnie stać. Klękam, przy szatynie i przyglądam się ranie. Postrzelił go w dosyć bezpiecznym miejscu, więc powinien przeżyć. Chybił. Albo ojciec go nie nauczył, że nie strzela się w żebra. 

 "Zostań przy mnie." 

Louis potakuje z lekko przymkniętymi oczami, wykrzywiając się w bólu.

"Jedziemy na pogotowie, nie możemy ryzykować zakażenia." informuję bardziej siebie niż jego. "Jesteś ze mną?"

"Tak." mówi słabo, sycząc, gdy próbuję go podnieść na równe nogi. Podtrzymuję go z każdej możliwej strony, owijając jego ramię wokół szyi. "Gdzie jest znowu moja ochrona, gdy jest, kurwa, potrzebna?"

"Jestem przy tobie." szepczę zwięźle, pomagając mu przedostać się do auta. "Uciskaj ranę, bo się wykrwawisz. Masz." zdejmuję z siebie kurtkę. Podpieram Louisa o drzwi mercedesa i zawiązuję ją ciasno wokół jego talii. "Szpital jest niedaleko, musisz wytrzymać"

"Wytrzymam." obiecuje, ciężko przełykając ślinę. Odczekuję chwilę i pomagam mu wejść do środka. 

Odjeżdżam z piskiem opon spod biurowca, przyspieszając na żółtych światłach. Louis kwili, a w momencie, gdy skapuje mu z rąk znacząca ilośc krwi, spogląda na mnie.

"Kto to mógł być?" pyta, na co zaciskam wargi w złości. Wkurwie. "Widziałeś?"

"Nie mam pojęcia." odzywam się i kładę na jego kolanie dłoń. "Na pewno nie życzy ci dobrze."

"Nie ruszę się już nigdzie bez ochr-"

"Beze mnie." przerywam mu. "Ja ci wystarczę."

Louis nic nie mówi. Wygląda przez okno, a wolną ręką zahacza o mój mały palec, jakby je łączył w dziecinnej obietnicy. Nie komentuję, jedynie zaciskam. 


***

Po zgłoszeniu na izbę, lekarze natychmiast przenieśli Louisa na łóżko i ruszyli na blok. Pozostało mi czekać lub iść do domu. Decyzja nie należała do najtrudniejszych.

W szpitalu byłem jedynie dwa razy w swoim życiu. Raz gdy złamałem nogę w pogoni za Zleceniem Numer 46 i wpadłem do rowu. A drugi, kiedy moja mama chorowała na boreliozę i przywiozłem ją na wizytę kontrolną.

Obecna sytuacja jest na tyle niebezpieczna, że zobaczyła nas grupka fanów Louisa.  Sfotografowali i wysłali zdjęcia w świat, przez co wokół szpitala zaczęły się gromadzić paparazzi oraz stacje medialne. 

Od teraz oficjalnie jestem kojarzony z Louisem Tomlinsonem i bardzo dobrze zdaję sobie sprawę, że nigdy w całym swoim życiu, tak bardzo nie spierdoliłem. 

Wypalam papieros za papierosem, zgniatając niedopałki o obcas buta. 

Co ja mam do cholery teraz zrobić? 

Po raz drugi uratowałem Louisa, gdy miałem okazję zostawić go na pastwę losu, aż się wykrwawi na śmierć. Po raz drugi dokonałem sabotażu na własnej osobie, utrudniając zlecenie, narażając swoją karierę i życie. 

Tak trochę głupio go będzie zabić po uratowaniu go tyle razy. Co?

A Zayn jest pierdolonym stosem gównem, że próbował mi pomóc. 

"Niech sobie wsadzi spluwę w dupę." wzdycham, starając się powoli wyrównać oddech.

Po trzech godzinach wychodzi do mnie lekarz. Przeciera rękawem fartucha swoje czoło i informuje, że udało się wyjąć nabój, zatamować krwawienie oraz zaszyć ranę, jednak rekonwalescencja może potrwać nawet do miesiąca. Powiadomili także służby. 

Pielęgniarki zaprowadziły mnie pod salę Louisa i tak szczerze to nie rozumiem jakim prawem pozwalają mi tu być. Równie dobrze to ja mogłem być osobą, która wpakowała w jego ciało kulę.

Nawet nie jest to takie dalekie od prawdy.

"Hej." 

Louis spogląda na mnie spod półprzymkniętych oczu. Jest podpięty do kroplówki, okryty białym, szpitalnym prześcieradłem. Cały blady i bez życia, co jest dla mnie szokująco trudnym widokiem.

"Hej." odzywa się, zamykając oczy. "Czyli żyję."

Siadam na krześle przy łóżku, po czym zapalam lampkę z obrzydliwie pomarańczowym światłem.

"Stwierdzasz to na mój widok?" pytam. Unoszę brew i podpieram łokcie o materac. 

"W niebie bym cię nie zobaczył." odpowiada nonszalancko.

"Ale gdybyś trafił do piekła to już może." Louis parska, na co rozpromieniam się. "Jak się czujesz?"

"Naćpany." 

Przeklina, gdy kabelek od kroplówki zaplątuje się pod kołdrą.

"Nic nie czuję."

"Korzystaj. Będzie tylko gorzej, jak przestaniesz być na tych magicznych przeciwbólowych."

Louisa twarz ma nieodgadniony wyraz twarzy, gdy wgapia się we mnie o parę sekund za długo.

"Mówisz z doświadczenia, Harold?"

Proszę?

"Sugerujesz, że byłem przez kogoś postrzelony?" 

"Tak zabrzmiałeś."

Spuszczam wzrok, nerwowo się śmiejąc. Oczywiście, że bywałem postrzelany. I oczywiście, że wiem jaki to popierdolony ból. Ile bólu przysparza zamiana opatrunków i leczenie rany w warunkach domowych. Niemal zazdroszczę mu prochów, którymi go nastrzykali. 

"Skąd wrażenie, że miałbym mieć doświadczenie?" odbijam piłkę. 

Louis spina się nieznacznie i zerka na kroplówkę umieszczoną niedaleko jego głowy.

"Coś czuję, że ta przepychanka słowna potwierdza moje założenie." 

Marszczę brwi. Co kurwa? 

"Wiedziałeś dokładnie co zrobić, gdy mnie zastałeś w tym stanie." tłumaczy. "Nawet się nie zająknąłeś."

"Zamiast być wdzięcznym, to ty mi wytykasz moją spokojną postawę?" oburzam się, z narastającą złością. Nie wierzę.

"Możemy na tym skończyć naszą rozmowę." zaciska rękę w piąstkę, a jego szczęka nabiera bardziej wyrazistego rysu. "Czy zanim wyjdziesz, mógłbyś poinformować Nialla, że jestem w szpitalu? Za to będę szczerze wdzięczny."

Śmieję się, najpierw delikatnie, powątpiewając, ale przeradza się w to prawdziwą salwę. Nie ma w tym żadnego humoru. Jedynie niedowierzanie. 

"Ale z ciebie chuj." wstaję, zaciskając zęby. "Mogłeś kurwa nie żyć! Uratowałem cię dwa razy, a ty mi okazujesz totalny brak szacunku?" 

"Nie prosiłem cię o bycie moim aniołem stróżem." mówi pod nosem. "Może gdybym umarł to nie musiałbym dłużej czekać na to, aż mnie ktoś zabije."

I tak, to jest moment w którym zaniemawiam. Stoję jak wryty, podparty o konstrukcję łóżka i obserwuję Louisa, skubiącego palcem przy wenflonie. 

"Co powiedziałeś?"

"Słyszałeś."

"Co to znaczy, że nie musiałbyś czekać-"

Zauważam, że ręka Louisa zaczyna niebezpiecznie drżeć, odwraca wzrok w kąt pokoju i odgania szybkimi mrugnięciami łzy.

"Podejrzewam, że moja siostra zleciła zamordowanie mnie." pociąga krótko nosem, po czym głęboko wzdycha, zbierając się do kupy. Prostuje plecy i wbija we mnie swoje niebieskie oczy. "A przez ciebie nadal żyję i gra się toczy."

Gdybyś tylko wiedział, Louis. Przełykam z trudem ślinę, rozglądając się po pokoju w poszukiwaniu dobrej reakcji na pozyskane informacje.

"Twoja siostra?" akcentuję. "Dlaczego miałaby chcieć cię zabić, Louis?"

"Przed śmiercią tata nic jej nie zostawił. Byli na wiecznej wojnie ze sobą. Dostałem wszystko o czym ona marzyła, w tym najlepsze traktowanie."

"Okay, ale to nie jest kwestia, w której moglibyście się dogadać?" pytam z nierozumieniem." I czy naprawdę chciałaby się od razu posunąć do... zlecenia morderstwa?"

Louis uśmiecha się smutno.

"Jest chora i nie, nie obrażam jej, po prostu ma szereg diagnoz od psychiatry." 

Zapada między nami cisza. Świst wiatru wypełnia pomieszczenie, a z korytarzu nalatują stłumione dźwięki rozmowy pielęgniarek. 

"Zależy ci na tej firmie?" pytam. I wiem, wiem, że szukam furtki. 

"Tu nie chodzi o firmę. Tylko o chęć zemsty." wzrusza 'obojętnie' ramionami. "W końcu jej się uda."

"I zamierzasz się poddać?"

Wzrok szatyna mrozi krew w moich żyłach. Jest w nich przeszywająca rezygnacja i coś czego nie umiem zidentyfikować.

Pojawia się mroczna myśl, że jeśli ja go nie zabiję, to sam to sobie zrobi. 

***

Gdy wracam nad ranem do domu, sceny przesuwające się przed moimi oczami doprowadzają mnie do myślenia, że jestem w filmie. Kąpiel przypomina nic nie znaczącą czynność, a zjedzenie przygotowanej przeze mnie kolacji dla Louisa, przykrym obowiązkiem. W typowym scenariuszu byłbym teraz na plaży, wygrzewałbym się na hotelowym leżaku, z drinkiem w ręku i książką od Bukowskiego na kolanach. 

Powoli zaczynam się godzić z niezaprzeczalnym.

Jestem świadomy, że Louis na to nie zasłużył i nie potrafię przeskoczyć ani o tym zapomnieć. Nie jest dla mnie czystą, niezapisaną kartką. 

Jest ważny. 

I nie mogę pozwolić na to by umarł. 

Ale nie mogę również pozwolić na to, by żył.

Przeżuwając ostatni kęs mięsa, po moim policzku spływa drażniąca, pełna złości i smutku, łza.

***

Schodzę do garażu w ubrany śnieżnobiały kombinezon. Płótno wyłożone na gołej posadzce zadawało wiele pytań, na które miałem zaraz odpowiedzieć. 

W moje ręce wpada niebieska, błękitna, pełna głębi farba, jak i zielona, przypominająca oliwkę w promieniu słońca. Pewnymi mazami tworzę bazę, rozcierając pędzlem substancje. 

Rysuję zarys postaci. A później wybieram z półki kubełek krwistej czerwieni i pełnymi garściami rozpryskuję ją po obrazie. Wkładam w to całą swoją duszę, prawie rzucając się na obraz w oddaniu. 

Nie zmyślałem w sprawie galerii sztuki. I niedługo trafi do niej nowy nabytek. 

W chwili gdy zastanawiam się co jeszcze mogę dodać, rozlega się dzwonek do drzwi. Opierając się brudną rękę o regał, wyglądam przez okno na podjazd. Tylko nie on.

Jebany Zayn

On naprawdę nie ma instynktu samozachowawczego. 

"Co tu, kurwa, robisz?" krzyczę, wychodząc na zewnątrz. 

Zayn ogląda mnie od góry do dołu z cynicznym uśmieszkiem.

"Odreagowujesz?"

Nie myśląc dwa razy podbiegam do niego i powalam z hukiem na bruk. Nie mogę patrzeć na jego twarz. Z całej siły przygniatam go za szyję do ziemi, sprawiając, że chłopak nie potrafi zaczerpnąć powietrza. Szarga się, z oczami rozbieganymi w każdą stronę. 

Po około minucie zaczyna mnie to nudzić, a emocje opadać. Puszczam go, spluwając mu na twarz. 

"Jeszcze raz wpierdolisz się w moje zlecenie, a cię zabiję." ostrzegam. 

Zayn odkasłuje, trzymając się ręką za klatkę piersiową.

"Chciałem ci pomóc, Styles." chrypie. "Nie chciałem go zabić, tylko osłabić, żebyś mógł dokończyć robotę." pochłania go znowu kaszel. "Ale z jakiegoś powodu tego nie zrobiłeś. Co tylko potwierdza moje założenie."

"Gówno potwierdza. Zaraz wytarzam tą twoją mordę-"

"Harry." Zayn wstaje zwinnie z ziemi i podchodzi do mnie na tyle blisko, że mierzymy się twarzami. "Mogę go za ciebie zabić. Odwdzięczysz się w przyszłości. Mówię serio."

Oddycham ciężko i kosztuje mnie wiele, by powstrzymać moje skrajne odczucia oraz chęć wyparcia. 

"Jakie mam wyjścia?" pytam, zaciskając do krwi wargi. Czuję wstyd, że wyszło to z moich ust.

To jak przyznanie się, że ma rację. 

Zayn przeklina na to pod nosem i wyciąga na te słowa z kieszeni fajkę. Odpala ją pomiędzy kciukiem, a palcem wskazującym i opiera się o ścianę budynku. 

"Nie wiem co musiałbyś zrobić, żeby Dan nie zabił całej twojej rodziny." mówi. "Zdajesz sobie sprawę, że to właśnie stawiasz na szali, nie? Życie wszystkich swoich bliskich." 

"Wiem. Dlatego cię pytam." czuję jak w moim gardle rośnie gula, blokująca zdolność do płynnego oddychania. Oglądam się za siebie. Z tej odległości mam idealny widok na swój obraz. "Może wywiozę go do Meksyku?"

"A może do dżungli, Styles? Przebierzesz się za małpę i będziesz skakać po drzewach, koczować w jaskiniach...."

"Myślisz, że to jest kurwa śmieszne?" przerywam mu.

"Trochę tak."

"Może zabiję jego siostrę?" szepczę w przebłysku. "I problem z głowy." 

"Jestem pewien, że to właśnie tym zdobędziesz drogę do jego serca, Harry." kpi Zayn, rozmasowując sobie szyję. "Następnym razem jak będziesz chciał mnie udusić, to po prostu to zrób, bo słuchanie twoich wywodów kosztuje moje marne siły życiowe i są prawdziwą torturą."

Wywracam oczami.

"Dzięki za bycie bezużytecznym." 

"Do usług."

Nie oglądając się za siebie zamykam wrota do garażu i spoglądam raz jeszcze na mój obraz. 

Wiem jaki nadam ci tytuł.

Rozterka

***


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top