2
Mrok ogarnął opustoszałe ulice dając znak nocnym stworzeniom, które wychynęły ze swoich kryjówek. Okrągła tarcza księżyca widniejąca na nocnym niebie, otulała swoim delikatnym światłem ziemię, zachęcając wilki z pobliskiego lasu do wspólnego wycia. Amber uwielbiała pełnie za ten tajemniczy nastrój jaki wprowadzała, ale i też za fakt, że akurat wtedy spała jak suseł i rano budziła się niesamowicie wypoczęta. Tej nocy było nie inaczej, dopóki do jej uszu nie dotarł jakiś przeraźliwy hałas. Zirytowana mocniej zacisnęła powieki mając cichą nadzieję, że cokolwiek lub ktokolwiek to był, zaraz przestanie. Nieprzyjemne dzięki jednak nie ustępowały i coraz bardziej natarczywie wdzierały się do jej umysłu, przyjmując dźwięk kociego wrzasku dobiegającego z podwórza. Cierpliwość nigdy nie była jej mocną stroną, więc kiedy po raz kolejny nocny muzykant wydobył ze swojego gardła donośne miałki, wyskoczyła z łóżka z grymasem złości na twarzy. Wzięła do ręki stary kapeć i podeszła do okna chcąc w amerykańskim stylu zdzielić futrzaka po głowie. Odciągnęła zasłonę i niemal pisnęła z zaskoczenia, gdy zobaczyła tuż za szybą puchaty pyszczek. Kot sam zjeżył się na jej widok jednak nie opuścił jej parapetu. Amber spodziewała się natręta zdecydowanie dalej od jej okna, ba! Nawet dalej od domu. Tymczasem kremowy kot zdecydowanie syjamski siedział na parapecie jej okna i zaczął drapać pazurkami ramę okienną domagając się tym samym, aby go wpuściła do środka. Prychnęła nie kryjąc irytacji i otworzyła okno tylko po to, by przegonić intruza, jednak ten zwinnie uniknął jej dłoni i wdarł się z impetem do pokoju, niemal uderzając ją ramą z okna prosto w nos.
- hej! Uważaj trochę! - warknęła zastanawiając się czy takie zachowanie nie jest jakąś cechą charakterystyczną każdego syjama. Kot zupełnie ją zignorował i usiadł na łóżku z dumnie wypiętą do przodu piersią. Amber warknęła zaciskając dłonie w pięści. Podeszła do toaletki i zapaliła nocną lampkę by przyjrzeć się lepiej nieproszonemu gościowi. Gdy tylko blask żarówki oświetlił delikwenta Amber oniemiała.
- Zaraz.. Przecież ja cię znam! - Zawołała i podeszła bliżej kota studiując każdy szczegół jego pyszczka - To niemożliwe prawda? - zapytała samą siebie podpierając się pod boki - Przecież na świecie jest mnóstwo kotów syjamskich i większość wygląda tak samo - dodała próbując nie przypisywać temu większego znaczenia. Przecież nie była wariatką! .... Jeszcze....
Dziewczyna ponownie przyjrzała się kotu. U jego szyi wisiał zwitek pergaminu przewiązany czerwoną tasiemką, z kolei sam zwierz bacznie jej się przyglądał i wyraźnie na coś czekał. Czyżby jednak jego obecność w tym pokoju nie była tak całkiem przypadkowa? Zmarszczyła brwi w zamyśleniu i z ciekawością wypisaną na twarzy, wyciągnęła rękę po pergamin. Ku jej zdumieniu kot posłusznie zbliżył się do niej z wysoko podniesiona głową i dumnie wypiętą piersią, aby ułatwić jej sprawę. Kiedy uporała się z czerwoną tasiemką i rozwinęła papier, przeczytała krótki liścik:
Droga Amber!
Żałuję, że tak niefortunnie rozpoczęła się nasza znajomość. Mogę jedynie przypuszczać, że babcia Gerda napomknęła Ci kim jestem. Nazywam się Griffith Hamilton. Jestem bratem Jesse'go a także Twoim Ojcem Chrzestnym. Moje nagłe pojawienie się w waszym domu nie odbyło się bez powodu. Musze z Tobą pilnie porozmawiać jednak wiem, że Gerda jest temu przeciwna. Przysłałem więc Fylgie* z prośbą o spotkanie na jutro rano w parku obok fontanny. Mam nadzieję, że odpowiada ci godzina dziewiąta. Odpisz na mój list, a Salomon mi go dostarczy.
Stryj Griffith
P. S. Nie wspominaj o niczym Babci.
- A więc nazywasz się Salomon - rzekła z nagłą uprzejmością spoglądając na dumnego z siebie kocura. Skoro należał do jej stryja, w takim razie chyba powinna mu darować fatalny początek znajomości.
- Ładne imię - pochwaliła pieszcząc kocura za uchem. Zwierz odwdzięczył się głośnym mruczeniem które sprawiło, że resztki złości jakie jeszcze czuła, gdzieś się ulotniły. Zerknęła ponownie na list przebiegając wzrokiem tekst napisany przez Stryja.
- Co to jest ta Fylgia? - mruknęła pod nosem marszcząc brwi. Zniecierpliwiony kocur prychną strzepując z siebie jej dłoń - dobrze, już dobrze - burknęła i podeszła do biurka by nakreślić kilka słów. Kiedy skończyła, jej krótka notatka napisana dosyć koślawo, nie prezentowała się nawet w połowie tak elegancko jak wiadomość Stryją. List z potwierdzeniem spotkania zwinęła w rulon i przywiązała do szyi kota. Griffith może i był czubkiem, ale podobnie jak Babcia uważał się za jej Stryja. Mogła więc żywić nadzieję, że uzyska od niego jakieś sensowne informacje na temat ojca. Kto wie, może dzięki temu będzie mogła odnaleźć go na własna rękę? Prawdopodobnie gdyby nie ta perspektywa, nigdy nie umówiłaby się na spotkanie z facetem w piżamie, choćby był samym szejkiem arabskim rozdającymi miliony w złocie. Wzięła Salomona na ręce i zaniosła do kuchni. Tam po cichu nalała mu mleka do miseczki. W końcu gościnność Babci Gerdy nakazywała ugościć każdego kto wszedł do jej domu. No, może jak się okazuje każdego z wyjątkiem stryja Griffitha, ale kot to nie Giffith więc...? wzruszyła ramionami i dolała Salomonowi kolejną porcję mleka. Kot niemal w błyskawicznym tempie pochłonął obie porcje na co Amber spoglądała z zadowoleniem. Zabrała miseczkę z podłogi i włożyła do zmywarki by zatrzeć za sobą ewentualne dowody zbrodni, po czym zaprowadziła kota do drzwi frontowych i otworzyła je pozwalając Salomonowi wyjść na ulicę.
- Tylko się nie zgub i uważaj na siebie - powiedziała do kociaka czując się w tej chwili niezwykle głupio.
Kocur obejrzał się na nią przez ramię rozciągając swój zwierzęcy pyszczek w lekkim uśmiechu. Kiwnął głową jakby dziękował za dobre słowo i ruszył wzdłuż budynku, by po chwili zniknąć za rogiem. Amber stała na prowadzącym do domu stopniu z nieelegancko otwartymi ustami. Przetarła pięściami oczy sprawdzając, czy to co przed chwilą zobaczyła było prawdziwe. Czy to na pewno nie był jednak ten sam kot, którego uratowała? A może miała jakieś omamy wzrokowe? Tak! To na pewno było właśnie to! Był środek nocy i czuła, że jest potwornie zmęczona więc to naturalne, że pewne rzeczy mogły jej się przywidzieć. Kręcąc głowa nad swoją głupotą weszła do domu i z cichym kliknięciem zamka zamknęła za sobą drzwi.
<:3)~<:3)~<:3)~<:3)~<:3)~<:3)~<:3)~<:3)~
Kocur zachichotał pod nosem, na widok zaskoczonej miny dziewczyny. Nie byłby sobą gdyby nie zafundował jej tego typu atrakcji. Prawda była taka, że od samego początku wiedział z kim ma do czynienia. Śledził ją od kilku dni, by poznać jej zwyczaje i charakter a tego ranka, gdy uratowała mu skórę pozwolił sobie na drobne odejście od reguły. W miejscach publicznych starał się zachowywać jak każdy zwykły kot w tym świecie, jednak dla Amber mógł zrobić wyjątek. W końcu już wkrótce także i ona dołączy do rodziny. Oddalił się na bezpieczną odległość od domu Gerdy i rozejrzał dookoła. Dochodząc do wniosku, że jest zupełnie sam pozwolił sobie na ukazanie swej prawdziwej postaci. Choć naprawdę był kotem rasy syjamskiej, posiadał coś o czym inne koty mogły tylko pomarzyć. Rozwinął śnieżnobiałe skrzydła które dopiero co wyrosły z miejsca pomiędzy jego łopatkami i poderwał się w górę. Nabierając wiatru w skrzydła wzniósł się nieco wyżej ponad poziom ewentualnych ciekawskich spojrzeń i poszybował w stronę parku. Salomon nie zawsze był taki. Pamiętał jeszcze czasy gdy jako małe kocię tułał się brudnymi uliczkami portowego miasta licząc na czyjąś litość. Wreszcie pojawił się ktoś kto postanowił go przygarnąć i nadać mu imię. Wtedy Salomon otrzymał kilka niezwykłych darów i stał się Fylgie. Duchem opiekuńczym rodziny Hamiltonów. Sam do końca nie był pewny jak do tego doszło. Biorąc pod uwagę fakt, że choć Fylgie mógł zostać każdy zwierzak, nie było to jednak coś powszechnego. Kot sfrunął prosto na mur okalający park, z którego lekko przeskoczył na najbliższe drzewo. Ruszył po grubym konarze prosto do niewielkiej dziupli która była jego biletem do domu. Wcisnął się przez niewielki otwór do środka. Mignęło rażące światło i kota już nie było. Salomon przeszedł przez szczelinę między światami i wygramolił się z nory pod zupełnie innym drzewem i w zupełnie innym świecie. Świecie który mógł nazywać swoim domem. Szczelina znajdowała się w gęstym lesie niedaleko posiadłości Hamiltonów. W pobliżu domu w jaskini znajdowała się jeszcze jedna, większa szczelina jednak jej drugi koniec prowadził do miejsca do którego lepiej było nie wchodzić bez dobrego powodu. Fylgia rozprostował skrzydła i ruszył w dalszą drogę przelatując nad lasem i przyległymi doń łąkami. W oddali majaczył spory dom którego biała fasada odbijała promienie chylącego się ku zachodowi słońca. Salomon zerknął tęsknie w jego kierunku marząc o swoim wygodnym posłaniu i przepysznych pasztecikach Marty. Nie mógł jednak zignorować powierzonej mu przez Griffitha misji. Odłożył na bok wizję tego co czeka go po powrocie do domu. Przeleciał nad żyznymi polami na których w ciągu dnia pracowali okoliczni wieśniacy, szykujący się z wolna do zbiorów. Nawet teraz co poniektórzy jeszcze doglądali swoich upraw by mieć pewność, że w tym roku żniwa będą obfite. Kierował się w stronę majaczącej na horyzoncie niewielkiej gospody delektując się widokami i chwilową beztroską. Wykonał kilka piruetów, wzbił się w powietrze ku niebu i wirując wokół własnej Osi runął w dół. Na określonej wysokości rozłożył swoje skrzydła i poderwał się znów ku górze by ustabilizować lot. Niebo zaczynało ciemnieć a na nieboskłonie pojawiła się okrągła tarcza księżyca i kilka pierwszych gwiazdek. Salomon wylądował przed knajpą krzywiąc się z niesmakiem. „Ryczący Byk" nie był jego zdaniem najlepszym wyborem na nocleg jednak Griffith ostatnio często tu przesiadywał. Knajpa choć nienajlepszej jakości miała jedną zaletę. Posiadała w piwnicy szczelinę w której mógł zmieścić się dorosły człowiek co sprawiało, że bardzo często pojawiali się tutaj wędrowcy a i nie rzadko jakieś podejrzane typy. Skoro ruch był tutaj tak wielki można by pomyśleć, że knajpa powinna być dobrze zagospodarowanym miejscem jednak nic bardziej mylnego. Drewniany, kryty strzechą budynek wyglądał jakby lata świetności miał już dawno za sobą. Jego stan techniczny pozostawiał wiele do życzenia i chyba tylko magiczne umiejętności karczmarza musiały trzymać go w kupie. Salomon nie wierzył by było inaczej. Wszedł do rozpadającego się pomieszczenia, którego jedynym eleganckim elementem były niewielkie wazony z polnymi kwiatami stojące na co drugim stole. Ruszył prosto do karczmarza który z nieskrywana chciwością spoglądał na każdego nowego klienta. Każdego za wyjątkiem Salomona. Jednak tym razem był dla niego uprzejmy z racji łączących go interesów z Griffithem. Z krzywym uśmiechem na ustach wskazał mu stolik w ciemnym kącie knajpy. Salomon poszedł we wskazanym przez niego kierunku mijając siedzące przy stolikach zapijaczone gęby.
- Już wróciłeś Salomonie? - Spytał Griffith wypuszczając kłęby czarnego dymu z ust.
- Znowu palisz? - Odpowiedział pytaniem na pytanie kot - Miałeś z tym skończyć - przypomniał z wyrzutem w głosie, lustrując go krytycznym wzrokiem. Griffith w dalszym ciągu wyglądał jak siwiejący starzec w dziwnym ubraniu. Choć Salomon wiedział, że to przebranie i to w dodatku całkiem skuteczne, to jednak uważał, że dobór odzienia nie był jednak trafiony.
- aaaa tak... - zaczął zmieszany Stryj - zaczynam od jutra.... - odparł jednak mina kota ewidentnie świadczyła o tym, że mu nie wierzy. Zresztą nie było to nic dziwnego biorąc pod uwagę fakt, że Griffith rzucał palenie od jakichś sześciu miesięcy.
- Nienawidzę tej ruder - prychnął kocur - okropnie tu śmierdzi - dodał rozglądając się po knajpie w której panowały egipskie ciemności, rozświetlane jedynie słabym blaskiem świec ustawionych na stolikach. Czuło się duszący dym papierosów i alkoholu od którego zaczęło drapać go w gardle a oczy zaszły kocimi łzami. Jego oczy świeciły w mroku jak dwie latarki i utkwiły w czymś co znajdowało się za plecami Griffitha. Stryj obejrzał się za jego wzrokiem i odgadując myśli przyjaciela zawołał:
- Nawet o tym nie myśl! Kto wie kiedy ostatnio otwierano to okno
Salomon jednak jak zwykle nie miał zamiaru go słuchać, zwłaszcza że zaczynał go dusić suchy kaszel. Z szelmowskim uśmiechem ukazującym białe kły rzucił się na znajdujące się za plecami kompana okno. Okiennica ani drgnęła jednak kocur nie miał najmniejszego zamiaru odpuścić. Chcąc uparcie otworzyć okiennicę naparł na nią całym swoim cielskiem. Griffith usłyszał trzask łamanego drewna i zobaczył kota wylatującego z impetem przez okno. Na całe szczęście nikt tego nie zauważył, gdyż właśnie w knajpie odbyła się kolejna bójka między pijanymi klientami. W dziurze po oknie pojawił się wielce niezadowolony koci pyszczek. Jego futro zdobiły drobne odłamki drewna i pył a z uszu niczym kolczyki zwisały fragmenty pajęczyny. Salomon prychnął i wielce obrażony wgramolił się z powrotem przez dziurę którą zrobił. Jego niezadowolona wykrzywiona w kocim grymasie mina rozbawiła Griffitha, który zaczął ocierać łzy śmiechu ze swojego zarośniętego policzka.
- To nie jest śmieszne! - Rzekł naburmuszony otrzepując z siebie resztki pyłu by następnie uraczyć wszystkich serią niepowstrzymanych kocich kichnięć.
Griffith parsknął głośniejszym śmiechem pochylając się nad stołem i klepiąc drugą ręką w kolano. Trzymane w dłoni drogie cygaro znalazło się niespieczenie blisko jego twarzy.
- PRZESTAŃ ZACZYNASZ MNIE DENERWOWAĆ!!! - Krzyknął wściekły kot marszcząc gniewnie brwi, kiedy na jego oczach niewielki skrawek brody Stryja zaczął się palić od żaru znajdującego się na końcu cygara. Oczy Salomona zrobiły się wielkie jak spodki, kiedy zobaczyły języki ognia wyłaniające się z brody przyjaciela. Griffith krzyknął i w panice jedynym zamaszystym ruchem wyrzucił swoje cygaro w powietrze. Niedopałek niefortunne uczepił się wystającej ze sklepienia starej słomy powodując tym samym zapalenie się dachu pokrytego strzechą. Salomon zaczął w panice machać swoim skrzydłem chcąc ugasić brodę Griffitha, jednak to jeszcze bardziej pogorszyło sprawę. Broda Stryja zapłonęła jak pochodnia. Griffith złapał stojący na stole wazon z kwiatami i wylał go na płonącą brodę. Chociaż jeden pożar został ugaszony, czego nie można było powiedzieć o reszcie pomieszczenia. Ogień w knajpie szybko się rozprzestrzeniał sypiąc iskrami prosto na ich głowy. Salomon zawył gdy jedna z nich trafiła na jego ogon pozostawiając po sobie niewielką dziurę w sierści. Nie pozostało już zbyt wiele czasu na ratunek. Ludzie uciekali w panice. Griffith złapał Salomona za skórę na karku i wypadł z karczmy, szarpiąc nim niczym workiem ziemniaków. Wbiegł na pobliski pagórek i puścił wyrywającego się kota na trawę. Fylgia obrócił się na pięcie by wyładować swoją frustrację na Griffitha, jednak gdy spojrzał na płonący stos drewna który jeszcze niedawno był knajpom, sam dostał ataku śmiechu i zawołał:
- Jesteś świetny! spaliłeś całą knajpę! A ja się przejmowałem, że będę musiał płacić za okno!
- To nie jest śmieszne - odparł Griffith i spojrzał na kota, potem na pozostałości swojej pięknej długiej brody, to znowu na kota, po czym również wybuchnął gromkim śmiechem.
- Myślisz, że ogień przedostanie się przez portal - zapytał kot ocierając łezki z kociego policzka
- Prawdopodobnie - stwierdził Griffith - Ale wyjście znajduje się w opuszczonej kaplicy cmentarnej. Nie powinno być większych szkód - stwierdził spoglądając jak druidzi posiadający dar wody usiłują zapanować nad żywiołem.
- Och byłbym zapomniał. Amber się zgodziła - zamruczał kot zadowolony z dobrych wiadomości. Griffith kiwnął głową przyjmując wiadomość z uśmiechem na ustach.
- Co teraz? - spytał Fylgia.
Griffith ostatni raz spojrzał na płonącą knajpę którą teraz gasiło kilku druidów wypuszczając ze swych dłoni strumienie wody.
- Wiesz... Chyba jednak od dziś rzucam palenie - zaśmiał się cicho i zniknął wraz z Salomonem w ciemnościach.
<:3)~<:3)~<:3)~<:3)~<:3)~<:3)~<:3)~<:3)~
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top