30
Siedzę na podłodze i zastanawiam się co zrobić. Niestety żaden dobry pomysł nie przychodzi mi obecnie do głowy. Może gdybym nie była w ciąży to byłoby mi łatwiej się z nim rozprawić, ale teraz nie mogę ryzykować bezpieczeństwa mojej małej.
Nagle słyszę jak zamek się przekręca i przez drzwi wchodzi Louis. Ma ze sobą talerz z kanapkami i ciemny kubek.
— Czemu nie siedzisz na łóżku? — pyta. Ja jednak nawet na niego nie spoglądam. Wiem, że nie znosi jak się go ignoruje, niech jednak wie, że nie pochwalam jego zachowania. — Takie zachowanie nic ci nie da.
Odstawia jedzenie na mały stolik.
— Ale zjeść to musisz, jak nie dla siebie to — wskazuje na mój brzuch. Prycham na jego słowa. Jakim prawem interesuje się moim dzieckiem? — Przecież my kiedyś też będziemy mieli dziecko. Jak zajdziesz w ciążę ze mną to na pewno zapomnisz o tym. A twoje dziecko i tak zostanie w rodzinie.
Nie, tego to już za wiele. Spoglądam na niego z wściekłością.
— Skąd można wiedzieć co tej wariatce strzeli do głowy?
— Oboje znamy Briana i wiemy, że on nie pozwoli zrobić krzywdy swojemu dziecku, tyle lat się tobą opiekował i popełnił tylko jeden błąd — wiem, że według niego tym błędem jest wydanie mnie za Nialla. Owszem nie odbyło się to tak jak powinno, ale przynajmniej wyszło mi to na dobre.
Podchodzi do mnie, a następnie wyciąga do mnie rękę. Niechętnie ją chwytam i wstaje. Samej na pewno by mi nie poszło tak sprawnie.
— Kocham cię — kolejny raz mi to wyznaje. Ja już mam jednak dość tych bezsensownych słów. Jakby tak było to by przynajmniej pozwolił mi zachować dziecko.
— Idź już, bo nie mogę na ciebie patrzeć — mówię wkładając w to tyle jadu ile tylko mam w sobie. A jestem teraz przepełniona złością.
Louis nic mi nie odpowiada tylko spełnia moją prośbę. Zostaję sama i walczę z ogromną ochotą by rzucić tym jedzeniem, które mi przyniósł o ścianę, ale się przed tym powstrzymuje. Już zrobiłam się głodna.
***
Po kilku godzinach spokoju znowu ktoś otwiera do mnie drzwi. Ogarnia mnie potworny lęk, że ktoś po mnie przyszedł by zabrać moje dziecko. Owijam sobie rękę wokół mojego brzucha.
Znowu wchodzi do mnie Louis, a ja zaczynam żałować, że zamiast go irytować to wcześniej nie błagałam go o litość. Przecież walczę tu o moje dziecko, w takim wypadku nie ma miejsca na dumę.
— Co chcesz? — pytam, bo on uparcie się nie odzywa, a ja nie mogę znieść tej ciszy. Chce wiedzieć co się stanie.
— Naprawdę aż tak ci zależy na tym dziecku?
— Oczywiście — odpowiadam szybko. — Noszę ją w brzuchu przez tyle miesięcy, czuję jej ruchy. Ona jest moja i nie mogę jej oddać. Serce mi pęknie. Jeśli pozwolisz mi ją zabrać to mnie tym zabijesz.
Przymyka na chwilę oczy, a ja widzę jak ze sobą walczy. Jest pełen wątpliwości.
Niepewnie do niego podchodzę, bo nie chce go spłoszyć.
— Po tym wszystkim co zrobiłaś powinienem chcieć ci dać nauczkę. Zostawiłaś mnie.
— No to mnie ukarz, ale nie w taki sposób. Nie zabieraj mi mojego dziecka — proszę.
Łapie mnie za dłonie i spogląda mi prosto w oczy.
— Nie specjalnie mi zależy na Laurze, więc może pozwolę ci zatrzymać to dziecko. Musisz mi jednak przysiąc, że raz na zawsze zapomnisz o Horanie. Dla ciebie będę się liczył tylko ja. A dziewczynka będzie nasza.
Nie chcę tego mówić, ale nie mam innego wyjścia.
— Przysięgam — staram się brzmieć jak najbardziej prawdziwie chociaż dobrze wiem, że nigdy się nie poddam.
Liczę na waszą opinię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top