Część 68
Carter
Wejście przez okno do komisariatu było łatwiejsze niż się spodziewałem. A wszystko dzięki koszom na śmieci, które były ustawione wzdłuż tylnej ściany budynku. Na szczęście Bard, jedyny strażnik, który znajdował się na posterunku, nie spostrzegł mojej obecności. Zajęty pracą przy dyżurce, nie zauważył ani nie usłyszał intruza, który ma zamiar przeszukać gabinet White'a. Właśnie skradam się do owego pomieszczenia. Gdy chwytam za klamkę i na nią naciskam, czuję radość, gdy drzwi okazują się otwarte. Wchodzę do pomieszczenia i zaczynam szperać w jego biurku.
Nie wiem, jak długo zajmuje mi przeglądanie jego rzeczy, ale dotychczas nie znajduję nic co wskazywałoby na machlojki Noah. Może mylimy się co do niego? Może razem z Sadarem wpadamy w paranoję? Może nasze wychowanie w świecie, gdzie nie można nikomu ufać, sprawiło, że wszystkich podejrzewamy o niecne czyny?
Podchodzę do sporej, dwuskrzydłowej szafki, która przylega do ściany po prawej stronie. Otwieram ją i ku memu rozczarowaniu, znajduję tam tylko ubrania, a konkretnie uniformy.
Gdy już mam zamiar ją zamknąć, słyszę jakiś hałas dobiegający z korytarza. Rozpoznaję głos Millera, który staje się z każdą sekundą coraz wyraźniejszy.
Pewny, że zmierza w stronę gabinetu, w którym się znajduję, pozostaje mi tylko jedno wyjście. Wchodzę do szafy i zakrywam się rzeczami powieszonymi na wieszakach. Następnie zamykam drewniane skrzydła, ale nie do końca. Pozostawiam małą uchyloną szparę, aby móc zobaczyć co się będzie działo.
Tak jak przypuszczałem, do gabinetu wchodzi Miller i od razu podchodzi do biurka, aby postawić na nim lampę solarną i w pomieszczeniu robi się jaśniej. Tuż za nim wchodzi Clark w asyście Brada i jeszcze jednego strażnika.
– Siadaj Clark – mówi stanowczym głosem Miller. Starzec wykonuje polecenie bez słowa. Wygląda jakby był zniechęcony do wszystkiego. Jakby stracił ostatnią nadzieję i już nic go nie obchodziło. Zerkam na Brada, który patrzy na niego współczująco. Wtedy ponownie odzywa się Miller. – Brad, możesz zakończyć służbę. Od tej chwili sobie poradzimy.
– Mój dyżur trwa do rana.
– Nie ma takiej potrzeby. To polecenie komendanta.
– Dlaczego przyprowadziliście Clarka tutaj, a nie do celi, gdzie będzie czekał do świtu?
– Zaprowadzimy go do celi, ale White chce z nim porozmawiać na spokojnie. Jeszcze raz wytłumaczyć błąd, jakiego się dopuścił ten człowiek.
Brad przytakuje, choć wygląda na niezbyt przekonanego. Spogląda jeszcze raz na Clarka.
– Mam nadzieję, że znajdziesz w sobie spokój i miejsce dobre do życia. Nie poddawaj się Clark – mówi do strapionego człowieka, po czym wychodzi z gabinetu z opuszczoną głową. Drugi strażnik wychodzi tuż za nim.
Clark siedzi na krześle z rękoma zakutymi w kajdanki. Po chwili na stole, tuż przed nim Miller kładzie szklankę z wodą.
– Napij się.
Starzec nie reaguje, nie chwyta za szklankę, nie okazuje żadnego zainteresowania. Kilka minut później do gabinetu wchodzi White. Wtedy Clark powraca do rzeczywistości. Jego spojrzenie jest ostre jak brzytwa, a usta zaciska w wąską linię. Komendant powolnym krokiem podchodzi do małego stolika, który odgradza go od więźnia. Następnie opiera dłonie na nim i pochylony patrzy wprost na wściekłego Clarka.
– Co się z tobą stało Clark? Taki szanowany, lubiany przez wszystkich. Rozumiem twoje cierpienie po stracie córki, ale oskarżać mnie o taką zbrodnię? Bez żadnych podstaw? Nigdy nie skrzywdziłbym Brie ani innej kobiety. Na litość boską, mam córkę w jej wieku. Co ci przyszło do głowy?
– Po co udajesz? Przyznaj się, twój przydupas przecież cię nie wyda – mówi niskim i zbolałym głosem Clark.
– Nie mam do czego się przyznawać. Nic nie zrobiłem. To ty chciałeś mnie zabić i tego ci nie podaruję. Próbowałeś podważyć moje słowo, zniszczyć moją nieskalaną opinię wśród mieszkańców, gdy tak naprawdę robię wszystko by to miejsce było bezpieczne. Nie zasłużyłem sobie na to wszystko.
– Zabiłeś moją Brie!
– Nie zabiłem jej! – krzyczy również Noah, po czym wzburzony odchodzi od stolika. Bierze głęboki wdech, po czym odwraca się w stronę Millera. – Przynieś moją torbę – wydaje komendę, po czym strażnik wychodzi wykonać polecenie.
White ponownie podchodzi do skazańca.
– Nie ufasz mu – oznajmia Clark, na co Noah robi zdezorientowaną minę. – Jest twoją prawą ręką, ale nie chcesz przy nim rozmawiać. Nikomu nie ufasz prawda? Nikomu nie powierzasz swoich mrocznych tajemnic.
White odsuwa wolne krzesło i siada dokładnie naprzeciwko Clarka. Zakłada nogę na nogę i z powagą przygląda się swojemu rozmówcy.
– Brie była jedyną przyjaciółką Elizabeth. To ona po wielu latach powoli wyciągała ją z otępienia. Ze świata, w którym się zamknęła. Twoja córka była dobrą dziewczyną. Odważną, szczerą i bardzo życzliwą. Była także niezwykle piękna. Z pewnością wielu chłopaków oglądało się za nią i w końcu któryś by zdobył jej serce. Miała by męża, dzieci... – mówi, a Clark zaciska usta jeszcze mocniej, jakby nie mógł znieść tego, że Noah o niej wspomina. – Popełniła błąd oddalając się od grupy. To ją zgubiło. Sprowadziło na nią tragedią.
– Przestań kłamać, to ty ją zabiłeś.
– Skąd ten pomysł Clark? Dlaczego mnie oskarżasz? Bo nie pozwoliłem ci wymierzyć sprawiedliwości na tym obcokrajowcu?
– Już wcześniej miałem swoje podejrzenia. Brie się ciebie obawiała.
– To bzdury, przychodziła do mojego domu.
– W ostatnim czasie wracała od Elizabeth zamyślona, strapiona. Zapytałem co się dzieje. Nie była sobą.
– I powiedziała, że coś zrobiłem? To absurd.
– Nic o tobie nie wspomniała, ale zacząłem ją obserwować. Gdy byłeś w pobliżu, nie była tak rozmowna jak niegdyś. Więc i na ciebie miałem oko. Przyglądałeś się jej uważnie, gdy myślałeś, że nikt nie zwróci na to uwagi. Wodziłeś za nią wzrokiem White. Nie jak ojciec jej przyjaciółki, lecz jak mężczyzna, który jest zachwycony kobietą.
– Jak już powiedziałem, Brie była obdarzona niezwykłą urodą. Przyciągała wzrok wszystkich – mówi spokojnie Noah, po czym ciężko wzdycha i wstaje z krzesła, by zacząć spacerować po gabinecie. – Miała pełne usta, nieskazitelną skórę, wspaniałe kobiece kształty. Była ponętna a zarazem biła z niej niewinność. Zabójcza mieszanka dla zdrowego faceta. Nie mogłem się oprzeć Clark, nie kiedy miałem ją na wyłączność...
Komendant spogląda z uśmiechem na zrozpaczonego starca, który słysząc przyznanie się do zbrodni, wstaje z krzesła i rusza w stronę złoczyńcy, mimo iż nadal ma związane ręce. White bez problemu odpycha napastnika i uderza boleśnie pięścią w jego brzuch. Ten ugina się wpół, po czym prowadzony przez Noah siada ponownie na swoim krześle. Ten przytrzymuje kołnierz jego kurtki i pochylony kontynuuje swoje wyznanie.
– Walczyła jak lwica. Było tyle w niej ognia, ale nie miała ze mną szans. Jak mówiłem wcześniej, była odważna, a to oznaczało, że po wszystkim opowie w Edenie co się wydarzyło między nami. Opowie do czego ją zmusiłem. Wtedy zrozumiałem, że muszę odebrać jej życie, by moje mogło trwać. Nie planowałem tego Clark, ale się stało. Nie cofnę czasu. Gdybyś tylko siedział cicho, gdybyś porzucił swoje wątpliwości, mógłbyś dalej żyć w Edenie. A teraz, zostaniesz sam. Spełniłem twoje żądania, teraz znasz prawdę co się stało z twoją córką.
– Ty chory zwyrodnialcy! Jesteś bestialskim tworem samego diabła! Jak mogłeś?! Jak mogłeś to zrobić?! Moje Brie, moja córeczka... – szlocha Clark, na co Noah uśmiecha się delikatnie. Następnie odsuwa się od zrozpaczonego ojca i podchodzi do drzwi. – Jeśli nadal będziesz mnie oskarżać przy Millerze, obiecuję ci, że tuż po przekroczeniu bram Edenu, zabiję cię. Zabiję każdego, kto zagrozi mojej pozycji.
Zaciskam w dłonie w pięści, chcąc wyjść z szafy i załatwić tego gnoja, ale potem myślę o Alex. O tym, że i ja mogę zostać oskarżony o kłamstwa i w efekcie wyrzucony z Edenu. Wtedy Alex zostałaby sama. Mieszkańcy nie uwierzyli Clarkowi, którego znali od lat, który był poważany i lubiany. Więc czemu mieliby uwierzyć moje słowa? W słowa przybysza, który zakradł się do gabinetu komendanta. Nie, muszę znaleźć inne rozwiązanie...Muszę inaczej załatwić Noah...
Do gabinetu wchodzi Miller z małą torbą podróżną, o którą prosił Noah.
– Komisariat jest pusty, jesteśmy tylko my – mówi do szefa, po czym wręcza mu torbą. Jednak jego mina wskazuje na zwątpienie co do dalszych poczynań. – Czy to jest konieczne? Jest już stary i o świcie i tak wyrzucimy go z Edenu.
– Miller, gdyby ktoś próbował cię zabić, nie chciałbyś go ukarać? Poza tym, chyba nie chcesz, aby ten wariat kręcił się wokół Edenu? Twoja żona pewnie chciałaby pomagać w zbiorach jak co roku, więc pomyśl o jej bezpieczeństwie.
– Rozumiem, ale jednak, to trochę drastyczne...
– Już to robiliśmy w przeszłości z najeźdźcami. Czyż efekt nie był dobry? Czy ktoś wrócił? Nie Miller, bo skutecznie odstraszyliśmy bandytów, nawet nie musieliśmy wszystkich zabijać. – Miller przytakuje niepewnie na słowa swojego komendanta. Pierwszy raz widzę go takiego zdezorientowanego, jakby nie chciał w tym brać udziału. – Przytrzymaj go przyjacielu. Ja wykonam to zadanie, do mnie należy ukaranie Clarka. To moje sumienie będzie obciążone, nie twoje, to nie twoja decyzja.
Miller przez chwilę patrzy na więźnia, który zalewa się łzami. Zapewne strażnik myśli, że to z rozpaczy, iż zostaje wyrzucony z Edenu. Nie ma pojęcia, że właśnie przyznano mu rację, że w tym samym pomieszczeniu jest morderca jego córki, który nigdy nie zostanie osądzony za swoje zbrodnie. Chciałbym mu powiedzieć, że się myli. Znajdę sposób, aby zniszczyć Noah. By dotkliwie zapłacił za wszystko co uczynił.
Miller w końcu podchodzi do Clarka. To samo robi Noah, który kładzie na stolik torbę. Po chwili wyciąga z niej grubą deskę, która nie ma nawet pół metra. Umieszcza ją na stoliku bliżej pojmanego. Wtedy Miller zmusza Clarka, aby umieścił na niej swoje dłonie. Czuję w sobie coraz większy niepokój, moje serce łomocze jak szalone i staram się, aby mój ciężki oddech nie był dla nich słyszalny.
Kiedy Noah wyciąga kolejne przedmioty potrzebne jak to nazwał do ukarania Clarka, zamieram...
– Zaknebluj go, nie chcemy by ktoś usłyszał jego krzyki – oznajmia Noah, po czym Miller wykonuje polecenie. Wpycha siłą do ust Clarka szmatkę. – Teraz trzymaj go mocno, ma nie drgnąć.
W moich oczach pojawiają się łzy, gdy widzę, jak Noah przykłada pierwszy gwóźdź do dłoni Clarka. Następnie uderza młotkiem, wbijając metalowy przedmiot w ciało nieszczęśnika. Potem przychodzi czas na kolejną rękę. Patrzę na okaleczone dłonie i nie widzę już Clarka, lecz Stanleya, dziadka Alex, który nosił w tym samym miejscu blizny po spotkaniu złoczyńcy, który zgwałcił jego córkę. Który z biologicznego punktu widzenia, jest ojcem Alex...
Starzec traci przytomność, więc Noah chowa młotek i zwraca się do Millera.
– Niedługo się ocknie, wtedy zaprowadź go do celi. Przed świtem uwolnimy go z tych gwoździ, chyba że sam to zrobi. Potem obaj wyprowadzimy go z Edenu, zanim ktokolwiek go zobaczy.
– Co ze strażnikami z wież? Nie zauważą, że jest okaleczony?
– Z takiej wysokości? Nic nie dostrzegą, wszystko zamaskujemy. Nie martw się Miller, za parę godzin będzie po wszystkim i już nigdy nie zobaczymy Clarka. A teraz muszę wyjść, a ty go pilnuj.
Alex
Carter od dłuższego czasu nie wraca i zaczynam się poważnie martwić. Postanowiłam sprawdzić, czy może jest u Sadara, ale nikt nie otworzył mi drzwi, więc wróciłam do siebie. Nie wiem co się dzieje, co takiego robią, ale skoro dzisiejszego wieczoru miał być osądzony Clark, zakładam, że przyglądają się tej sprawie. Ale dlaczego nie ma ich tak długo?
Z rozmyślań, wytrąca mnie dźwięk pukania do drzwi. Podchodzę prędko, z nadzieją, że może to Sadar, ale gdy otwieram, nie on stoi przede mną.
– Dobry wieczór Alex.
– Dobry wieczór.
– Czy zastałem Cartera? Chciałem z nim porozmawiać.
– Nie...wyszedł na spacer, nie wiem za ile wróci...
– Czy mogę poczekać na niego? Mam ważną sprawę. Oczywiście o ile to nie problem.
Nie jestem pewna, czy powinnam go wpuszczać, ale nie chcę wzbudzać podejrzeń, dlatego się zgadzam.
– To żaden problem komendancie, proszę wejść.
– Dziękuję Alex – odpowiada, po czym z uśmiechem wchodzi do środka.
Zaskoczeni? Noah...azen...
Podejrzewaliście coś?
To nie wszystkie tajemnice...
W weekend wpadnie bonusik!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top