Część 5
Carter
Wyraźny sprzeciw Stanleya po wstępnym przedstawieniu mojej propozycji biznesowej nie był dla mnie aż tak wielkim zaskoczeniem. Brałem pod uwagę taką ewentualność. Co najbardziej mnie zaskoczyło to jego nad wyraz emocjonalna reakcja. Rozumiem, że ceni sobie prywatność, ale nigdy nie widziałem, aby tak się zachowywał. Znam go całe życie, zawsze był stanowczy, ale także opiekuńczy. Wystarczyło z nim chwilę przebywać, aby przekonać się, że jest to w gruncie rzeczy dobry i szlachetny człowiek. Dzisiaj ujrzałem jego inne oblicze. Niemalże siłą wyrzucił mnie ze swojej posiadłości. I pewnie pod jego naciskiem odszedłbym, ale jego atak przerwał inny, ten zdrowotny. Chłopak, który ewidentnie tu mieszka bądź przychodzi mu pomóc w obejściu, chwycił go pod ramię i natychmiast odprowadził do domu.
Czekałem co będzie dalej. Coś mi podpowiadało, że pomocnik Stanleya nie zostawi tak tej sprawy. Może i jest zakryty od stóp do głów, ale z jego napiętej postawy wyczytałem coś bardzo wyraźnego. Jest zaniepokojony o stan zdrowia doktorka i moja propozycja musiała wydać się dość atrakcyjna, by wpuścić mnie do domu, mimo wyraźnego sprzeciwu właściciela.
Kiedy wchodzę po schodach, chłopak w kominiarce odsuwa się od drzwi, rąbiąc mi tym samym miejsce w przejściu. Jednak, gdy zamykam za dobą drewniane skrzydło, najpierw zauważam mnóstwo zamków umieszczonych we framudze, a gdy tylko odwracam się w stronę mężczyzn, ten zamaskowany celuje do mnie ze strzelby myśliwskiej.
– Wow, spokojnie. Nie musisz do mnie celować, w końcu sam mnie zaprosiłeś, pamiętasz?
Chłopak nie odpowiada, tak naprawdę ani razu nie wypowiedział żadnego słowa, odkąd pojawiłem się u nich. Nie opuszcza lufy, lecz lekko nią potrząsa na bok, na znak, abym wszedł do środka. Postanawiam spełnić wytyczne uzbrojonego gościa. Wkraczam do izby, gdzie znajduje się stół i krzesła, a w kącie dostrzegam oprócz regału z książkami kanapę, na której siedzi Stanley. Ponownie mój widok go zaskakuje, ale złość ewidentnie kieruje w stronę swojego znajomego. Patrzy na niego niepochlebnie, jakby chciał go zbesztać za wpuszczenie mnie do środka.
– Doktorku...
– Kazałem ci odejść, czego nie zrozumiałeś?
– Pozwól mi sobie pomóc, jak ty niegdyś pomogłeś mojej rodzinie.
– Jestem lekarzem, to był mój obowiązek.
– Byłem dzieckiem, kiedy zachorowała moja matka, ale znałem realia. Kiedy nie mogłeś ją wyleczyć i tak nie zostawiłeś jej bez pomocy. Wiem, że to co jej podawałeś było morfiną, a był to niezwykle drogocenny środek. Mogłeś dostać za niego wszystko czego dusza zapragnie, a jednak podawałeś mamie, aby uśmierzyć jej ból. Byliśmy biedni, nie mogliśmy ci nic dać w zamian.
– Po co to wywlekasz?
– Bo chcę, abyś wiedział, że to pamiętam i doceniam twoje starania. A to oznacza, że cię nie zawiodę. Obiecuję.
– W dzisiejszych czasach obietnice przeważnie nie mają pokrycia.
– Dlatego przekonaj się sam, czy będę ci pomocny. Daj mi listę składników, które zawsze załatwiał Kenton. Zdobędę wszystko co potrzebne do stworzenia iluzji. Przyniosę je tutaj, ty zrobisz towar, a ja go rozprowadzę w mieście.
– A co z Kentonem? Mówiłeś, że chce mnie wygryźć z interesu, chyba że kłamałeś i nic mi nie grozi.
– Przecież odesłał cię z kwitkiem. Czy to nie dowodzi moich słów? – pytam staruszka, który przez chwilę tylko mi się przygląda. Musi zdawać sobie sprawę, że Kenton coś kombinuje i nie wyjdzie na tym dobrze.
– Jeśli mówisz prawdę i chce mojej receptury, by samemu produkować narkotyk, to czy nie będzie się na nas mścić.
– Za jakiś czas Kenton usłyszy, że legendarny doktor Adams odszedł do zaświatów. Nie będzie miał na kim się mścić.
– A na tobie? Nie zechce cię ukarać za zdradę? W końcu dla niego pracujesz. A może wysłał cię tutaj, aby odkryć mój sekret.
– Nie pracuję dla niego. Walczę w jego klubie, ale mu nie podlegam. Coś za coś. Przysługa za przysługę. Sam muszę zadbać o siebie. Nie mogę wiecznie walczyć w ringu. Ktoś mnie w końcu zabije.
– Więc pomyślałeś o innej ścieżce kariery...
– Można tak to ująć. Więc jak będzie? Dasz mi kredyt zaufania?
Stanley po raz kolejny podczas naszej rozmowy w milczeniu zastanawia się nad moimi słowami. Nie przypuszczałem, że jest tak nieufny. Nie taki obraz tego człowieka miałem w głowie. Czekając na odpowiedź, która może odmienić mój los, zerkam na chłopaka, który nadal celuje we mnie ze strzelby.
– Nie patrz na niego – odzywa się niespodziewanie staruszek.
– Dlaczego? Kim jest ten chłopak?
– To mój wnuk.
– Wnuk? – pytam zaskoczony. Patrzę ponownie na Stanleya, który wstaje z kanapy. – Nie wiedziałem, że masz dziecko, a co dopiero wnuka.
– Miałem dziecko, córkę. Nie żyje, a teraz pozostał mi tylko Alex.
Patrzę na chłopaka, który w końcu zyskał dla mnie imię.
– Alex, nazywam się Carter Prescott – mówię spokojnie, po czym robię krok w jego stronę. Momentalnie cofa się do tyłu, a jego ręce zaczynają drżeć. – Już się znamy, więc może opuść broń zanim zdarzy się wypadek. – Chłopak potrząsa przecząco głową, co nie jest dla mnie korzystne. – Posłuchaj, widzę, że jesteś zdenerwowany, ręce ci się trzęsą i prawdę mówiąc obawiam się, że zaraz niespodziewanie wystrzelisz, a pocisk z takiej strzelby na tak bliską odległość rozszarpie moje bebechy. Chciałbym jeszcze pożyć.
Chłopak ani drgnie. To znaczy nie opuszcza broni, ponieważ ręce nadal lekko drgają. Zaczynam poważnie martwić się o to co może się stać, jeśli wykonam jakiś niespodziewany ruch. W końcu wpadki chodzą po ludziach, a ja nie należę do tych co się urodzonych w czepku.
– Alex, odłóż broń – mówi Stanley, a gdy chłopak spełnia prośbę, odczuwam ulgę, że już nie jestem na linii strzału.
Staruszek ponownie zaczyna kaszleć i jestem pierwszy, który dociera do niego i pomaga mu z powrotem usiąść na kanapie. Kiedy nieco się odsuwam, patrzę mu w oczy. Widzę w nich bezradność, pomieszaną ze złością.
– Alex podaj dziadkowi coś do picia – mówię, cały czas obserwując Stanleya.
Podchodzę do krzesła, stojącego tuż przy stole i siadam na nim. Po kilku minutach, nadal zamaskowany chłopak podaje dziadkowi kubek z parującym od ciepła naparem. Z dalszą rozmową postanawiam chwilę poczekać, niech doktorem odpocznie. Ku memu zaskoczeniu, obok mnie na stole pojawia się także kubek z herbatą. Patrzę zaskoczony na chłopaka, który widząc moje zaskoczenie, od razu odchodzi i przysiada na drewnianych schodach, prowadzących jak mniemam na poddasze.
– Dziękuję. Dzisiaj jeszcze nie miałem okazji wypić nic ciepłego.
Biorę pierwszy łyk, który sprawia, że czuję dosłownie błogość. To najlepsza herbata jaką w życiu piłem. Ba, to najlepsze co w ogóle piłem. I w taki sposób, przypomina mi się, że w wewnętrznej kieszeni kurtki nadal spoczywa moją flaszka z whisky. Odkładam kubek, po czym wyciągam Jacka i kładę go na stole.
– Dostałem to za ostatnią walkę. To oryginalny Jack Daniels, prawie unikat.
– Próbowałem go na studiach. Wieki temu.
Uśmiecham się słysząc słowa Stanleya. To jeden z nielicznych, którzy pamiętają czasy sprzed wojen i chorób, sprzed ludzkiej apokalipsy. Uwielbiałem słuchać opowieści ojca, który miał okazję doświadczyć szczęśliwego dzieciństwa. Były jak bajki, jak niedoścignione marzenia. Wielka szkoda, że te czasy już nie wrócą. Może być tylko gorzej. I tak zapewne będzie.
– Herbata jest wyśmienita. To róże? – pytam chłopaka, który wpatruje się we mnie w totalnej ciszy.
– Jest niemową – odpowiada za niego Stanley. Patrzę to raz na niego, to raz na chłopaka. Patrząc na jego wątłą posturę i niski wzrost śmiem twierdzić, że to jeszcze nastolatek. Chyba już rozumiem co tutaj się dzieje.
– Posłuchaj doktorku, teraz widzę, że masz wiele do stracenia. Chronisz wnuka przed światem zewnętrznym i chwała ci za to, bo jest przed czym chronić. Dlatego zgódź się na moją propozycję i będziecie mogli w spokoju żyć sobie na tym padole.
Stanley popija herbatę, po czym zerka na Alexa. Dostrzegam bitwę, jaką toczy ze sobą, ale czy nie daję mu właśnie idealnego rozwiązania? Czy nie widzi, jak bardzo mogę ułatwić im życie.
– Zgadzam się. Na próbę.
– Tylko o to proszę. Zobaczysz, nie pożałujesz – mówię, następnie dopijam napar, bo szkoda go marnować, po czym wstaję z krzesła i podchodzę do staruszka. Wyciągam w jego stronę dłoń i czekam na przypieczętowanie umowy.
Stanley ujmuje moją rękę i mocno nią potrząsa, jakby chciał udowodnić mi, że nie jest z nim tak źle i muszę mieć się na baczności. Następnie proszę go o listę, którą odrzucił tego dnia Kenton. Wyciąga zawiniątko z kieszeni swoich spodni, po czym wręcza mi go. Czytam nazwy składników i już wiem do kogo zgłoszę się po nie.
Zanim wyjdę, podchodzę także do Alexa i także wyciągam w jego stronę dłoń.
Alex
Co on robi? Dlaczego do mnie podchodzi?!
Patrzę jak idiotka na wyciągniętą dłoń i nie wiem, jak się zachować. To znaczy, wiem czego oczekuje. Znam zasady witania się, ale nigdy z nikim tego momentu nie dzieliłam. Byłam tylko ja i dziadek. A teraz pojawił się on i wszystko wskazuje na to, że stanie się częścią naszego życia.
– No dalej, zwarliśmy umowę i to dzięki tobie – mówi z krzywym uśmieszkiem. Pasuje mu.
Powoli podnoszę swoją dłoń i ujmuję jego rękę. Jego uścisk jest mocny, konkretny, męski jak mniemam. Prawie miażdży mi dłoń, ale nie mogę się odezwać i go upomnieć.
Kiedy nasz kontakt się kończy, wcale się nie odsuwa, tylko stoi nade mną jak jakiś kat.
– Po co kominiarka w domu? – pyta o oczywistą rzecz. Ciężko wzdycham i pierwszy raz odczuwam tak wielki dyskomfort nie mogąc się odezwać, by coś wyjaśnić. Słowa rozbrzmiewają w mojej głowie, ale przy nim nigdy nie znajdą swojego ujścia. I wtedy zdaję sobie z czegoś sprawę. Nie trzeba wypowiadać na głos słowa, aby je przekazać. Wyciągam z kieszeni kurtki notes i długopis. Piszę szybko, po czym podaję mu notes.
Prescott czyta na głos...
– „Miałem wypadek, poparzenie, nie lubię pokazywać twarzy"
Po przeczytaniu patrzy na mnie jakby z żalem, ale szybko to maskuje zwykłym przytaknięciem głowy i gdy już ma odejść, po zaspokojeniu swojej ciekawości, zatrzymuje swój wzrok na moich nowych butach.
– To dla ciebie były te nike? – pyta z uśmiechem. – No proszę, zagadka się rozwiązała. To ja je załatwiłem dla doktorka. Numer pasuje?
Przytakuję w odpowiedzi, na co jeszcze raz obdarza mnie uśmiechem. To takie dziwne, rozmawiając a jednocześnie nie wypowiadając żadnego słowa. I to z człowiekiem, którego widzę pierwszy raz. Czuję jednocześnie strach, a zarazem narastającą ciekawość. Ciekawość na temat tego, jak wygląda jego życie, co myśli, co czuje. Jest nowością dla mnie. Jest kimś niespodziewanym.
Carter rusza w stronę drzwi, ale zatrzymuje go pytanie dziadka.
– Zostawiłeś swoją wygraną.
Zarówno Carter jak i ja, patrzymy na pełną butelkę, która stoi na stole.
– Zostawiam ją tobie doktorku jako zadatek na naszą wspólną pracę. Przy okazji możesz powspominać lata młodości. Z pewnością są bezcenne.
Dziadek przytakuje, po czym Carter Prescott opuszcza nasz dom.
Tyle mam pytań do dziadka, nie tylko o jego znajomość z tym człowiekiem. Chciałabym się dowiedzieć w jakie tarapaty wpadł robiąc interesy w mieście. Ale kiedy widzę, jak ciężko oddycha, postanawiam dać mu chwilę wytchnienia. Rankiem także możemy porozmawiać. Nic nas teraz nie goni.
***
Kilka dni później
Carter
Załatwienie wszystkich potrzebnych produktów, aby stworzyć iluzję nie było takie proste. Ale udało mi się, a przede wszystkich Kenton nie dowiedział się o tym. Na szczęście znam to całe towarzystwo wzajemnej adoracji i wiem, jak przekonać ich do utrzymania moich zakupów w tajemnicy. Rączka rączkę myje. Dodatkowe, darmowe działki są dobrą zachętą na to, aby udawali, że nic nie wiedzą. Iluzję nie będę sprzedawać w naszym mieście, aż taki głupi nie jestem. Stanley zrobi większą partię i wyruszę do innego miasta, aby upłynnić cały towar w kilka dni. Będzie to kłopotliwe, ale dam radę. Najważniejsze, aby być nie tylko cwanym, ale i także ostrożnym. Nie ma co się wychylać.
Zarzucam plecak z potrzebnymi chemikaliami na ramię, po czym wychodzę ze swojego mieszkania. Idąc główną ulicą, zauważam Lori, wychodzącą ze swojej kamienicy. Kiwam jej na powitanie i mam już iść dalej, kiedy zauważam, że ma rękę w temblaku. Nie mam czasu na pogaduchy, czeka mnie długa droga do chatki w lesie, ale nie potrafię przejść obojętnie. Przechodzę na drugą stronę i bez słowa podchodzę do przyjaciółki.
– Hej Carter, co słychać? – pyta z uśmiechem, ale wiem, że próbuje coś ukryć. Rozpoznaję, kiedy ktoś jest szczery, taką mam zdolność.
– Co ci się stało w rękę?
– Tak bez przywitania...
– Lori, nie pierdol, kto ci to zrobił?
– To drobnostka, przewróciłam się o własne nogi, łajza ze mnie.
– Dobra, jak chcesz, nie mów – odchodzę zły, bo cóż, nie lubię, jak ktoś próbuje zrobić ze mnie głupka. I tak przy następnej okazji powie mi co się stało. Wystarczy, że napije się drinka i cały żal, który dusi w sobie wypłynie prosto na mnie. Odchodząc słyszę, jak mamrocze pod nosem.
– Jebany przyjemniaczek.
Uśmiecham się słysząc jej określenie, ale ona już tego nie widzi.
Dobre cztery godziny zajmuje mi dotarcie do chatki Stanleya i jak się okazało Alexa. Teraz rozumiem, dlaczego staruszek zawsze wybiera się rowerem. Cholera, jeśli mamy współpracować, też muszę załatwić sobie transport. Może uda mi się zdobyć motocykl, bo na samochód nie mam co liczyć. Od lat stacje paliw są opróżnione, ale niektórzy mają pochowane złoża. To nieliczni i nie należę niestety do nich. Nie ten pułap społeczeństwa, nie ta kasta.
Kolejny raz prawie zgubiłem się w złowieszczym lesie. Muszę przyznać, że Adamsowie skuteczni ukryli się przed światem zewnętrznym. Pewnie mało kto wie o istnieniu tego domku, który zdecydowanie wymaga remontu. Może, jeśli nasza współpraca pójdzie dobrze, zajmę się nim latem. Taka pomoc za mały zapas herbaty, którą wspominam od kilku dni.
Pukam do drzwi, po czym czekam cierpliwie, aż mi otworzą. Trwa to dłużej niż powinno, więc zaczynam się zastanawiać, czy nadal Stanley i Alex zamieszkują ten przybytek. A co, jeśli po mojej wizycie postanowili się ulotnić? W końcu odkryłem ich małą tajemnicę, naruszyłem ich świat i mogli poszukać innego miejsca do zamieszkania, gdzie nikt nie będzie im przeszkadzać.
W końcu słyszę pierwszy dźwięk otwieranego zamka. Potem następnego i jeszcze kolejnego. Jezu, mają lepszy system zabezpieczenia niż pub Kentona. Kiedy drzwi lekko się uchylają, najpierw widzę długą lufę strzelby.
– Będę za każdym razem tak miło witany? – pytam z ironią, ale tak naprawdę to całe zajście nawet mnie rozbawiło.
Po chwili drzwi otwierają się szerzej, a strzelba opada wzdłuż tułowia Alexa. Ponownie jego twarz jest zakryta kominiarką, a dłonie są zakryte postrzępionymi rękawiczkami. Czy całe jego ciało jest pokryte bliznami po poparzeniach? Cholera, co mu się stało?
Wpuszcza mnie do środka, po czym obaj idziemy do izby, gdzie Stanley zajada obiad przy stole. Dostrzegam także prawie pusty talerz, który zapewne należy do Alexa. W domku roznosi się przyjemny zapach duszonego mięsa, a w moim brzuchu momentalnie zaczyna burczeć.
Siadam przy stole, po czym kładę na nim plecak.
– Witaj Stanley. Zgodnie z umową, mam wszystko co potrzebujesz.
– Udało ci się załatwić to w tak krótkim czasie?
– O tak, mam swoje sposoby i zalety dobrego handlowca. Nie tylko umiem bić po mordzie.
– Może to i dobrze, że skończysz z tymi walkami. To niebezpieczne.
– W dzisiejszych czasach wszystko jest niebezpieczne.
Nagle przede mną na stole pojawia się kartka. Podnoszę ja do góry i czytam.
„Jesteś głodny?"
Obracam głowę i patrzę na Alexa, który czeka na moją odpowiedź.
– Kurwa, nawet nie masz pojęcia jak bardzo.
– Nie przeklinaj – upomina mnie staruszek, co mnie szczerze rozbawia. Jeśli myśli, że może nauczyć mnie jeszcze dobrych manier, to jest cholernie naiwny.
Chwilę później otrzymuję talerz wypełniony aromatycznym gulaszem. W lesie zapewne znajduje się zwierzyna, która jak mniemam zostaje nieładnie potraktowana strzelbą. Ale oprócz mięsa czuć zioła i to one sprawiają, że to danie jest po prostu zajebiście dobre.
Zajadam ze smakiem i łapczywie, z pośpiechem. Nie dlatego, że czas mnie goni, lecz dlatego, że nie da się spokojnie jeść takich pyszności, kiedy w mieście brakuje podstawowych produktów żywności. A kiedy już są, nie odznaczają się super świeżością.
Kiedy mój brzuch jest napełniony, wygodniej rozsiadam się na krześle i wracam do interesów.
– Jak długo zajmie ci zrobienie podwójnej porcji iluzji?
– Podwójnej?
– Chcę sprzedawać ją w sąsiednim mieście, a to oznacza, że trochę mi to zajmie czasu. Dlatego lepiej zrobić jeden większy rzut, to bardziej produktywne.
– W takim razie daj mi tydzień.
– Załatwione. W tym czasie uszykuj także listę rzeczy, które są wam potrzebne.
Momentalnie przy stole siada Alex z notesem i zaczyna w nim coś pisać. Dziadek zerka, po czym mówi mu, aby dopisał naftę i kilka pudełek zapałek.
Myślałem, że dadzą mi listę przy następnym spotkaniu, ale widocznie mają większe zapotrzebowania niż mi się zdawało. Pewnie chwilę to zajmie, więc wstaję z krzesła, po czym podchodzę do regału z książkami. Nie interesują mnie książki. Choć umiem czytać, nigdy nie znajdywałem uciechy w zgłębianiu się wymyślonych historyjek sprzed wielu lat. Moją uwagę przykuwa mały, prostokątny przedmiot. Sięgam po niego i od razu wiem co to za zabytek. Walkman. Wkładam słuchawkę do ucha i naciskam na przycisk, jednak nic się nie dzieje. Kaseta z muzyką jest włożona, ale sprzęt nie działa. Pewnie baterie są zużyte. Odkładam przedmiot na miejsce i ponownie coś mnie interesuje. Tym razem chwytam za złożony w kilka warstw papier. W tle słyszę, jak Stanley dyktuje kolejne produkty, co zaczyna mnie nieco martwić. Jeszcze trochę i będę musiał pożyczyć od niego wózek na ich zamówienie.
Rozwijam papier, a przed moimi oczami ukazuje się mapa Stanów Zjednoczonych. Nie pamiętam, kiedy ostatnio trzymałem ją w rękach. Chyba jako dziecko, gdy tata uczył mnie geografii i historii. Zamierzchłe czasy. Widzę nagle nazwę, którą już wcześniej słyszałem.
– Eden? – pytam, po czym patrzę na moich wspólników.
Alex natychmiast w staje z krzesła i podchodzi do mnie z notatnikiem. Pisze coś szybko, po czym podaje mi, abym przeczytał.
„Słyszałeś o Edenie?"
– Tak, w powieściach biblijnych – odpowiadam, co ewidentnie nie cieszy Alexa. Z oczywistych względów nie widzę wyrazu jego twarzy, ale kiedy jego ramiona opadają i lekko się garbi, zdaję sobie sprawę, że moja odpowiedź była dla niego rozczarowująca. Już ma odchodzić, gdy nagle wypalam. – Chyba, że pytasz o to legendarne miasto, gdzie podobno istnieje prawo i żyją szczęśliwi ludzie.
Chłopak szybko przytakuje, wręcz prawie podskakuje ze szczęścia. Więc w to młody wierzy. Ciekawe.
– Obawiam się, że to tylko legenda, którą stworzyli zdesperowani. Ludzie, którzy muszą w coś wierzyć, aby nie zwariować.
Szybko otrzymuję kolejną notkę.
„A jeśli to prawda?"
– Jeśli to prawda, dlaczego nikt tam nie idzie? Alex pomyśl, kto nie chciałby mieszkać w takim miejscu?
„Nikt nie wierzy, dlatego nie idą"
– A ty wierzysz?
„Tak!"
Uśmiecham się widząc twierdzącą odpowiedź chłopaka. Cóż jest młody i nie doświadczył życia tak jak ja i inni. Egzystuje w swojej bezpiecznej bańce, stworzonej przez troskliwego dziadka. Nic dziwnego, że jest marzycielem.
– A ty wierzysz Stanley? Wierzysz w Eden? – pytam, po czym podchodzę do niego z mapą. Staruszek tylko wzrusza ramionami, nawet nie patrząc na rycinę w moich dłoniach.
Nagle papier zostaje wyrwany z moich dłoń przez Alex. Składa starannie mapę, po czym chowa ją do kieszeni kolejnej za dużej jak dla niego bluzy i ponownie siada na schodkach. Jest zły. Pytanie tylko czy na mnie, czy na reakcję dziadka.
Siadam ponownie przy stole, po czym Stanley podaje mi listę sprawunków. Chowam ją do kieszeni i zerkam na obrażonego chłopaka.
– Dobrze jest w coś wierzyć – mówię, aby nieco załagodzić sprawę.
– Nie zaczynaj tego tematu Prescott.
– Jak sobie życzysz doktorku – zgadzam się, po czym patrzę mu w oczy. Kusi mnie, aby zadać kolejne pytanie, bo cóż, jestem wścibski i lubię wiedzieć z kim mam do czynienia. – Jego matka zmarła, a co z ojcem?
To pytanie wywołuje falę emocji na twarzy Stanleya. Jest nie tylko zaskoczony, ale także przerażony. Szybko jednak otrząsa się i mówi beznamiętnie.
– Choróbsko go dopadło, zanim Alex się narodził. Gruźlica.
Zerkam na chłopaka, który jest wpatrzony w dziadka jak w obrazek. Jakby czekał na rozwinięcie jego wypowiedzi. Postanawiam mu trochę pomóc.
– Jak miał na imię? Może go znałem.
– Wątpię, byłeś wtedy małym dzieckiem.
– Ale jak się nazywał?
– Andrew...cholera już nie pamiętam, jak brzmiało jego nazwisko. Jakieś francuskie.
Staruszek mówiąc o ojcu Alexa nie patrzy mi w oczy, a tym bardziej nie patrzy na wnuka, który aż wstał ze schodów. Kiedy Stanley postanawia zakończyć nasze biznesowe spotkanie, chłopak biegiem pokonuje schody na poddasze. Oj coś mi się wydaje, że wyczuwam rodzinne dramaty.
Stanley wychodzi ze mną z chatki, po czym odwraca się do mnie twarzą.
– Nie rozmawiaj z nim o Edenie. Nie zachęcaj go, to nic dobrego nie przyniesie.
– Kiedy dorośnie, może wybrać się w podróż i samemu przekonać się o jego istnieniu. A nuż ma rację, a to my się mylimy?
– Tak i po drodze zginie przez oszalałych mężczyzn...
Stanley kończy swoją wypowiedź i nagle jego twarz blednie. Jakby powiedział coś złego, a przecież nie powiedział.
– Twoje obawy są zrozumiałem. Chłopak jest młody i wątły, pewnie bić się także nie potrafi?
– Nie, jest bezbronny.
– Tak myślałem. Cóż, kiedyś podejmie sam decyzję i nie będziesz mógł go powstrzymać.
– Nie zrobi nic przeciwko mnie, to dobry chłopak.
– Nie twierdzę, że nie jest dobry. Chodziło mi bardziej o czyjeś przekonania, o chęci zdobycia czegoś dla siebie. Młodość ma swoje prawa i nawet ten cały chaos nas otaczający tego nie zmieni.
Stanley wygląda na zmartwionego moimi słowami, ale powiedziałem mu prawdę. Nie da się kogoś zatrzymać na siłę, nawet jeśli kierują nami dobre intencje. Chłopak ma prawo do własnych decyzji, a co za tym idzie do popełniania błędów.
– Mimo wszystko mam nadzieję, że porzuci ten pomysł.
– A co z historyjką o jego ojcu?
Ponownie zaskakuję doktorka. Jeszcze trochę i zafunduję mu zawał serca tylko za pomocą rozmowy.
– Historyjką? Nic, nie ma co opowiadać.
– Błagam, nie potrafisz kłamać i od razu widać, że chłopak nie uzyskał od ciebie żadnych informacji na temat rodziciela.
– Nie wiem o czym mówisz.
– Tak? Andrew? Nosił imię, jak mój ojciec? Gruźlica? Jak choroba, która zaatakowała moja matkę?
– Wielu ludzi chorowało Prescott, a imię nie ma jednego właściciela.
– Z całym szacunkiem, ale bzdury pierdolisz doktorku. Na poczekaniu wymyślałeś odpowiedzi i dodatkowo inspirowałeś się mną. Niezbyt to mądre, ale nie każdy potrafi kłamać na zawołanie. – Stanley nerwowo rozgląda się na boki, więc postanawiam go uspokoić. – Spokojnie, Alex się nie zorientował, nic nie wie o moim życiu. Więc jak to było?
– To niezbyt ciekawa historia – mówi posępnie, a w jego oczach dostrzegam łzy.
– Chyba domyślam się kim był i co zrobił twojej córce. Słyszałem o takich zdarzeniach. Pamiętam, jak matkę także próbowano...sam wiesz. Na szczęście ojciec dobrze się bił. Mam to po nim.
– Co za parszywy świat, co za parszywi ludzie...Nie mogłem jej pomóc, mojej Belle...nie mogłem... – mówi zamyślony, po czym unosi do góry swoje dłonie. Już wcześniej zauważyłem identyczne, małe blizny na śródręczach, ale nigdy nie pomyślałem, aby zapytać skąd się wzięły. – Przybił mnie do stołu ten skurwysyn, a potem skrzywdził moją córkę.
– Co się z nim stało?
– Wykorzystał Belle, zaspokoił swoje chore żądze i odszedł. Każdego następnego dnia bałem się, że wróci po więcej. Albo że kogoś ze sobą przyprowadzi.
– Dlaczego po tym się nie wynieśliście.
– Taki miałem plan, ale Belle ciężko znosiła ciążę, a do tego zachorowała na depresję. Przez pierwsze miesiące nie wychodziła ze swojego pokoju. Nie wiedziałem, jak zniesie podróż, jak zniesie przeprowadzkę.
– A potem urodził się Alex – mówię oznajmująco.
– I zmarła Belle.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top