Część 4
Alex
Dziadek powrócił późnym popołudniem. Umownie zapukał cztery razy, po czym otworzyłam nasze niesamowicie zabezpieczone wrota. Dłuższą chwilę zajmuje mi otwarcie wszystkich zawiasów i kłódek, ale przynajmniej nikt nie wywarzy naszych drzwi. Okna także są zabezpieczone kratami oraz drewnianymi okiennicami.
Widząc zmarnowanego dziadka, natychmiast zabieram z jego rąk pakunek, po czym chwytam go za ramię i pomagam wejść do środka. Ostatnio jest słabszy i szybciej się męczy, do tego ten uporczywy kaszel, który nie chce odejść. Nie wiem, jak mam go przekonywać o tym, że czas abym to ja zaczęła handlować w mieście. Nie musiałabym bywać tam często, do tego mam kominiarkę i zawsze noszę przy sobie mały notatnik i ołówek. W razie, gdybym kogoś spotkała nieoczekiwanego, udałabym niemowę, aby mój głos nie zdradził płci.
Tuż po tym, jak pomagam dziadkowi usiąść, odkładam torbę na stół i wracam do drzwi, aby je szczelnie zamknąć. Następnie wracam do mojego opiekuna i nalewam mu szklankę wody. Pije łapczywie, a kiedy odkłada z hukiem szklankę na stół, kieruje na mnie swój wzrok i nie ma możliwości, aby nie widział mojej zaciętej miny.
– Nawet nie zaczynaj Alex – mówi ochrypłym od kaszlu głosem. Czyli jednak doskonale wie, co mam zamiar zaraz powiedzieć.
– Dziadku, czas to skończyć. Nie możesz dłużej ciągnąć tego wszystkiego sam.
– Nie ciągnę wszystkiego sam. To ty dbasz o ogród, o kurnik o nasz dom i zbierasz razem ze mną zioła. Robisz, więcej niż ja.
– Ale ty robisz coś, co cię powoli wykańcza. Nie możesz dalej wyruszać do miasta, nie kiedy jesteś chory.
– Potrzebujemy niektórych produktów dziecko – oznajmia już poważniej, po czym sięga po torbę i odsłania przede mną jej zawartość.
Od razu w oczy rzuca mi się kilka opakowań potrzebnych mi przyborów higienicznych. Sięgając po paczkę tamponów, ponownie czuję wyrzuty sumienia. Akurat tego produktu nie brakuje z oczywistych względów, jednak jest niebezpiecznym towarem. Jeśli ktoś zauważyłby dziadka z takimi produktami, łatwo zgadłby naszą tajemnicę.
Dziadek od lat ma umowę z księdzem. On jako jedyny zna prawdę i utrzymuje nas sekret jako dobry duszpasterz. Nadal dla niektórych obowiązuje tajemnica spowiedzi, a kiedy w okresie dojrzewania zaczęłam miesiączkować, dziadek postanowił z niej sprytnie skorzystać. W zamian za przybory higieniczne, które jakimś cudem bezpiecznie załatwia ksiądz, dziadek dostarcz mu syropy na przeziębienia, gorączkę czy też inne infekcje.
Łzy cisną mi się do oczu, gdy patrzę na zmęczonego dziadka.
– Co mi po tych rzeczach, jeśli za chwilę cię stracę – mówi cicho, ale moc moich słów dociera do niego momentalnie.
Wstaje z krzesła i zbliża się do mnie. Następnie przytula mnie do siebie i szepcze słowa pocieszenia.
– Nigdzie się nie wybieram kochanie, to jeszcze nie mój czas.
***
Carter
Muszę przyznać, że śledzenie Stanleya Adamsa było trudniejsze niż z początku zakładałem. W tej gęstwinie lasu, zgubiłem powolnego i zmęczonego dziadka. To zdecydowanie źle wpłynęło na moją samoocenę. Zbyt wielką odległość utrzymywałem, aż w końcu straciłem go z oczu. Nie chciałem by odkrył moją obecność, a teraz nie wiem, w którą stronę powinienem się kierować. Postanowiłem dać sobie jeszcze godzinkę na poszukiwania, zanim zacznie się ściemniać i zupełnie stracę orientację w terenie. Nie chciałbym trafić nocą na dzikie zwierzę, które mogłoby się na mnie rzucić. Już jeden taki przypadek widziałem na własne oczy i starczy mi do końca życia.
Gdy już mam się poddać, dostrzegam ślady na mało widocznej ścieżce. Muszą należeć do Stanleya, wątpię, by ktoś jeszcze mieszkał w tym zapomnianym przez Boga miejscu. Kilkanaście metrów dalej zauważam małą polanę, a po jej prawej stronie drewnianą chatkę. Zadowolony, że w końcu udało mi się namierzyć doktorka, idę w uśmiechem na twarzy. Przyglądam się domu, który wygląda bliska jak dobrze zabezpieczona twierdza, jak małe więzienie w środku lasu. Omijam chatkę, po czym moim oczom ukazuje się owy staruszek siedzący na ławeczce tuż przy ścianie budynku. Moje kolejne kroki dają mi widok na większa przestrzeń za domkiem. I ku memu zaskoczeniu, okazuje się, że Stanley nie jest sam. Postać ubrana w ciemne, szerokie ciuchy wbija szpadel w ziemię i wykopuje warzywa. Co najbardziej mnie zaskakuje, to fakt, że jego towarzysz na głowie ma kominiarkę. Co prawda powietrze jest coraz chłodniejsze, ale nie aż tak by stosować już taką osłonę.
Powoli zbliżam się do nich, a dźwięk następowania na suche gałązki, przyciąga uwagę mężczyzny, który skrupulatnie zajmuje się jesiennymi wykopkami. Gdy tylko mnie dostrzega, zatrzymuje swoje ruchy, prostuje się i wygląda jakby miał już zostać w takiej pozycji do końca swojego życia. Totalnie znieruchomiał. Jego postawa za to przyciąga uwagę Stanleya. Obraca się w moją stronę i on również jest w totalnym szoku widząc mnie na swojej posesji. Kolejny mój krok naprzód sprawia, że w staruszka wstępują jakby nowe pokłady siły. W miarę swoich możliwości, jak najszybciej wstaje z ławki, po czym rusza w moją stronę.
– Co tutaj robisz?! – pyta wściekły i przez chwilę mam wrażenie, że nie tylko ma zamiar do mnie podejść, ale także mi przywalić. Unoszę dłonie do góry na znak poddania się. Może to go uspokoi.
– Doktorku, spokojnie, tylko się przechadzałem – kłamię jak z nut, ale Stanley nie daje się nabrać, co od razu mi wytyka.
– Nie kłam chłopcze, śledziłeś mnie?
– Odrobinę... – mówię ostrożnie, a gdy widzę, że zaraz staruszek zaprotestuje, postanawiam go zapewnić o swoich dobrych intencjach. – Martwiłem się o ciebie, byłeś w kiepskim stanie, chciałem się upewnić, że bezpiecznie dotarłeś do domu.
– Mam w to uwierzyć? Może jestem stary, ale nie jestem naiwny.
– Dlaczego nie miałbym się martwić? Jesteś naszym doktorkiem. Musimy dbać o takich ludzi jak ty.
– Czego chcesz? – pyta twardo, po czym na mojej twarzy zaczynają spadać krople deszczu.
– Może wejdziemy do środka i porozmawiamy, mam dla ciebie ciekawą propozycję.
– Nie jestem zainteresowany, masz natychmiast odejść i zapomnieć o tym miejscu!
– Doktorku...
– Pomogłem sprowadzić cię na ten świat, leczyłem twoją matkę i masz u mnie większy dług niż sobie to wyobrażasz, zrobisz tak jak ci powiedziałem Prescott. Odejdziesz i zapomnisz, gdzie mieszkam.
Doktorek ma rację. To on odebrał poród, to on przychodził prawie codziennie, gdy moja matka zachorowała na gruźlicę. I choć nie udało jej się ostatecznie ocalić, wiem, że Stanley zrobił wszystko co w jego mocy, aby jej pomóc. Mam u niego dług, większy niż inne uzbierane w całym moim życiu, ale nie po to go śledziłem, aby teraz nawet nie przedstawić mu mojej propozycji.
– Nie mam złych intencji, przysięgam. Wpadłem na pewien pomysł, który sprawi, że nam obu lepiej będzie się żyło, zwłaszcza tobie, doktorku.
– Nie wiem o czym mówisz i mnie to nie interesuje.
– Pewnie, przecież jesteś w znakomitej kondycji i to nie ciebie widziałem, jak prawie się dusisz od kaszlu. Krew także nie była twoja, wszystko jest w porządku prawda? Interesy z Kentonem też idą świetnie, w końcu to taki przyjemny facet, zero gangsterki.
Moje słowa przykuwają nie tylko zainteresowanie ich adresata, ale także chłopaka, który momentalnie upuszcza zardzewiały szpadel i rusza w naszą stronę. Stanley tym razem odwraca się w jego stronę i zatrzymuje ostrymi słowami.
– Ani kroku dalej!
Chłopak ciężko dyszy, jakby właśnie przebył maraton. Wykonuje polecenie, zatrzymuje się w miejscu, ale mam wrażenie, że kosztuje go to więcej niż można sobie wyobrazić.
– A tak w ogóle to kto to? – pytam z ciekawości.
– A co cię to obchodzi? Nie mieszaj się do mojego życia!
– Jeśli się nie wmieszam, to będziesz dalej przychodzić do miasta, aż w końcu wykitujesz doktorku. Współpracuj ze mną, a już nie będziesz musiał tego robić. Ja wszystko załatwię, a ty będziesz tylko tworzyć w zaciszu domu swoją magię.
– O czym ty mówisz?
– Mówię o iluzji. Oboje możemy zrobić z niej większy pożytek. Ty będziesz oszczędzać siły i zdrowie, a ja będę twoim pośrednikiem i chłopcem od biegania. Znam ludzi w mieście, którzy mają wszystko potrzebne do produkcji. Ta kartka, który miałeś w dłoni w gabinecie Kentona? To lista chemikaliów prawda? – pytam, ale nie uzyskuję odpowiedzi, więc kontynuuję mój monolog. – Kenton chce cię usunąć z biznesu. Od lat załatwia twoje listy produktów, ty robisz towar, a on potem nim handluje. Nie chce dłużej z tobą współpracować, dlatego odmówił prowiantu. Chce twojej receptury, będzie cię mamić, a ty w końcu się zgodzisz ją zdradzić, aby nie zostać z niczym. Ale tak właśnie się stanie, zostaniesz z niczym, nie będziesz już potrzebny. Znajdzie sobie innego chemika, który będzie dostarczać mu iluzję. Twoją iluzję.
Alex
Nie mogę nadal uwierzyć w to co się właśnie wydarzyło. Po tym jak dziadek odpoczął po powrocie z miasta, postanowiłam zając się ogródkiem. To już czas najwyższy, aby poczynić pierwsze przygotowania do zimy. Warzywa w końcu same się nie wykopią, a dziadkowi z pewnością nie pozwolę kolejny raz się przemęczać.
Postanowił mi towarzyszyć, jak zawsze z resztą. Mówi, że to chęć przebywania z wnusią, ale ja wiem, że on mnie zwyczajnie pilnuje. Nie tego, że ktoś mnie od razu zaatakuje, lecz mojej młodzieńczej ciekawości. Przyznaję, że miałam kiedyś poważny zamiar udania się do miasta w tajemnicy przed dziadkiem, ale uznałam, że nie będę mu więcej przysparzać problemów. Nie zasługiwał na to.
I proszę, problemy przybyły same do nas. Kiedy ujrzałam mężczyznę, zmierzającego w naszą stronę, zdębiałam. Nie spodziewałam się nikogo ujrzeć, zwłaszcza kogoś takiego. Jest wysoki, postawny i nawet przystojny, mimo lekko opuchniętego policzka i pękniętej, dolnej wargi.
Lecz nie ważne jak atrakcyjnie wygląda, wiem co może oznaczać jego obecność w naszym zaciszu. Jest zagrożeniem i podobnie myśli dziadek, zważywszy na jego bojową postawę. Jednak wsłuchując się w ich rozmowę, szybko okazuje się, iż panowie się dobrze znają. Więc dlaczego dziadek tak bardzo jest zdenerwowany? Przecież nie raz rozmawialiśmy o takiej ewentualności. Może i nikt nie wie, gdzie mieszkamy, ale nie sposób przewidzieć pojawienia się nieświadomego naszego istnienia przechodnia. Już jeden wędrowiec gościł w naszych progach. Wtedy dziadek przedstawiłby mnie jako swojego wnuka, a kominiarka i moje milczenie miały być sposobem, aby nikt nas nie zdemaskował. Aby mnie nie zdemaskował.
Skoro już ten cały Prescott pojawił się i widział mnie, to czy nie powinniśmy uruchomić nasz plan awaryjny. Dziadek zachowuje się nieadekwatnie do sytuacji, przyciąga jego uwagę, bardziej niż by przedstawił mnie jako wnuka.
Nie mogę się odezwać, więc ciężko mi przywrócić dziadka do porządku, aby w końcu się uspokoił i nie odkrywał wszystkich kart. Muszę czekać, mogę tylko obserwować rozwój wydarzeń.
Mężczyzna zaczyna mówić o współpracy z dziadkiem, a gdy słyszę z jakimi problemami w mieście się mierzy, prawie nie wytrzymuję i się odzywam. Kim jest ten cały Kenton? I o jakiej krwi mówi przybysz? Dziadek momentalnie nakazuje mi zostać na swoim miejscu, przez co czuję się jak w potrzasku.
Prescott dalej namawia na współpracę i brzmi racjonalnie, zważywszy na stan zdrowia dziadka. Ten jednak jest nieustępliwy w swej niechęci. Nie ma zamiaru wpuszczać go do domu. A powodem takiego stanu rzeczy jestem ja. Wyłącznie ja. Gdyby mnie nie było, dziadek mógłby przyjąć jego ofertę i tym samym odpocząć. To by było rozwiązanie idealne.
– Powtórzę ostatni raz Prescott, więc słuchaj uważnie. Nie jestem zainteresowany współpracą.
Kamienna twarz młodego mężczyzny nie wyraża żadnych emocji, ale nie sądzę by był zadowolony z decyzji dziadka. Jednak przytakuje, po czym robi krok w tył. Następnie swój wzrok kieruje na mnie, co ponownie mnie zaskakuje.
– Może ty przemówisz mu do rozumu? Stanley długo tak nie ujedzie.
– Wynoś się! – krzyczy wzburzony dziadek, ale nie robi to żadnego wrażenia na mężczyźnie. Nie odrywa ode mnie swojego spojrzenia. Stoi nieruchomo ze schowanymi dłońmi w kieszeniach skórzanej kurtki, a krople deszczu coraz bardziej pokrywają nas, stojących na otwartej przestrzeni.
Nasz mały konkurs na utrzymanie spojrzenia przerywa kolejny atak kaszlu dziadka. Momentalnie podchodzę do niego i biorę go pod ramię. Następnie prowadzę nas w stronę chatki. Dziadek próbuje jeszcze wykrzyczeć do Prescotta, aby natychmiast odszedł, ale gardłowe charczenie sprawia, że słowa brzmią niekształtnie.
Pomagam dziadkowi wspiąć się po schodach tarasowych, po czym otwieram drzwi. Obracam głowę, by spojrzeć na człowieka, który odprowadza nas wzrokiem. Deszcz coraz mocniej pada, a jego wcześniej lekko sterczące włosy, opadają pod wpływem ciężaru wody. Prowadzę dziadka do kanapy, aby mógł wygodnie odpocząć. Gdy tylko siada, nakazuje mi szybko zamknąć drzwi. Prędkim krokiem podchodzę do nich, chwytam za klamkę i ponownie patrzę na mężczyznę. Nie poruszył się nawet o krok. Nie zbliża się do chatki, ale także się od niej nie oddala. Czy on ma zamiar tak po prosto stać?
Coraz częstszy dźwięk kaszlu dziadka i jego pogarszający się stan zdrowia zmusza mnie do podjęcia trudnej decyzji. Mojej własnej, pierwszej decyzji. Stanley Adams pewnie mnie zamorduję, ale nie mam chyba innego wyboru. Czas, abym to ja się nim zaopiekowała, nawet jeśli sobie tego nie życzy. Unoszę więc dłoń, pokrytą rękawiczką z wyciętymi palcami i macham do przybysza. Mój znak odczytuje prawidłowo. Rusza w moją stronę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top