Część 3


Carter

Zaciśnięta pięść przeciwnika zderza się z całą siłą z moim lewym policzkiem. Cios odrzuca mnie na kilka kroków w tył. Mimo oszołomienia słyszę wiwaty zebranych widzów, którzy to raz krzyczą moje imię, to raz Marcusa, mojego rywala. Otrząsam się z chwilowego otępienia, po czym z impetem ruszam na kolesia, który walczy prawie tak zacięcie, jak ja.

Moje uderzenie jest bardziej precyzyjne. Momentalnie krew cieknąca z nosa, zalewa twarz Marcusa. Nie tracę czasu i od razu wyprowadzam kolejny silny cios. Tym razem uderzam w brzuch, tym samym odbierając mu oddech. Upada na kolana, więc jest to dla mnie okazja, aby zakończyć ten krwawy pojedynek. Chwytam za jego nieco dłuższe, czarne włosy, zmuszam by na mnie spojrzał, po czym wyprowadzam prawy sierpowy. Marcus pada nieprzytomny na zabrudzone podłoże, a większość zebranych na sali wiwatuje na cześć mojego niezaprzeczalnego zwycięstwa. Zmęczony, poobijany i spocony jak świnia, kłaniam się teatralnie, po czym podchodzi do mnie gospodarz imprezy, unosi moją prawą dłoń i ogłasza wynik.

– Okrutny Carter po raz kolejny wygrywa! Dzięki swojej sile i wściekłości, nie ma dla niego mocnych!

Zachary Kenton jak prawdziwy wodzirej podburza zebranych do kolejnych okrzyków radości. Następnie klepie mnie po plecach i zbliża się, aby coś mi wyszeptać.

– Przyjdź jutro po wygraną. Teraz lepiej, abyś nie miał jej przy sobie. Znajdą się tutaj łajdacy, którzy są gotów zaatakować cię w drodze powrotnej.

– Myślisz, że nie dałbym im rady? Po takim występie? – pytam zasapany, ale kiedy widzi mój uśmieszek, szybko go odwzajemnia.

– Obijesz mordę każdemu tutaj bez większych problemów, ale gdy atakuje cię kilku naraz, nawet pięść ze stali nie pomoże. Pamiętaj, nie każdy walczy fair play.

Kenton ma absolutną rację, więc przytakuję. Następnie schodzę ze sceny i przebijam się przez ciasny tłum zebrany wokół okręgu, gdzie nadal leży Marcus. Kilku gapiów klepie mnie po plecach, wrażając tym samym szacunek dla mnie. W tle słyszę, jak Kenton mówi o zakładach. Nie ma pieniędzy. Te świstki papierów i mosiężne monety nie mają już znaczenia. Za to jedzenie, narkotyki, alkohol i broń są na wagę złota.

Wchodzę na małe zaplecze pubu, należącego do Kentona. Sięgam po ręcznik i wycieram z gołej klaty pot, brud i krew. Następnie podchodzę do misy z wodą, opłukuję twarz i kiedy się prostuję patrzę na swoje odbicie w brudnym lustrze.

Okrutny Carter – taki przydomek nadał mi Kenton, który dostrzegł mnie pewnego razu podczas ulicznej bijatyki. Nawet nie pamiętam o co wtedy walczyłem i z kim, ale on zapadł mi w pamięci. Wyróżniał się na tle innych właścicieli knajp, które nadal jakoś funkcjonowały w mieście. Nigdy nie zapomnę jego eleganckiego, kremowego garnituru, który aż raził w oczy na tle zniszczonego miasta. Byłem wtedy młodym szczylem, który cieszył się ze zdobytego jedzenia i paczki fajek. Podarował mi jedną w nagrodę za zwycięską bójkę. Marlboro czerwone. Prawie się przez nie udusiłem, ale czułem się jak pan i władca. Zwykły papieros sprawił, że pomyślałem o moich zdolnościach do bicia jak o czymś co mogę wykorzystać, by żyło mi się lepiej. Od tamtego czasu, walczę raz w miesiącu w pubie Kentona i dzięki częstym wygranym mogę chwilami zaznać nieco luksusu.

Zakładam koszulkę, następnie skórzaną kurtkę i wychodzę z tego przybytku tylnym wyjściem. Pogoda jak to jesienią jest zmienna. Rankiem było nawet w miarę ciepło, a teraz pizga zimny wiatr. Szczelniej okrywam się połami kurtki, po czym ruszam w stronę mojego domu. Ba, domu. To za dużo powiedziane. Małe mieszkanie na trzecim piętrze w prawie opustoszałym bloku ciężko nazwać domem. Odkąd rodzice nie żyją, jestem sam. I tak mi dobrze, radzę sobie, zawsze miałem dryg do interesów. Cwaniaczek, tak można byłoby mnie nazwać.

Naprzeciwko idzie płynnym krokiem tak zwana fałszywa uciecha. Mimo chłodu, ubrana jest w krótką spódniczkę i obcisły sweter. Makijaż jak zwykle jest przesady, wręcz karykaturalny. Włosy także nie wyglądają imponująco. Dlaczego ta uciecha jest fałszywa? Z bardzo prostej przyczyny. Pod tą kiepską stylizacją, ukrywa się facet, który zarabia na życie imitując kobietę. Stało się to dość popularne ze względu na brak żeńskiego towarzystwa. Jednak ja nigdy nie skorzystałem z usług. Nie mam zamiaru udawać, że mam w ramionach kobietę, to nie dla mnie.

Tylko kilka razy miałem okazję dotykać i kochać się z kobietą. Nazywali ją Madame Rose. Jedna z ostatnich kurtyzan, które za dobrą opłatą przyjmowały spragnionych mężczyzn. Miały oczywiście opiekunów, którzy pilnowali ich bezpieczeństwa. Były jak boginie. Słyszałem wiele opowieści na temat domów publicznych, gdzie porywane kobiety były odurzane narkotykami i zmuszane do prostytucji. Ale takich praktyk nie uznawali w miejscu, gdzie pracowała Madame Rose. Była ode mnie starsza, ale nadzwyczaj piękna i mądra. Moja pierwsza wizyta w jej buduarze była dla mnie kurewsko stresująca. Nie miałem praktyki w obcowaniu z kobietami, nie w takim świecie się narodziłem. Jednak jej delikatność, jej doświadczenie sprawiło, że zakochałem się w niej i wszystkie troski znikały, kiedy spędzaliśmy ze sobą czas. Dzisiaj, jako trzydziestolatek, wiem, że to nie była miłość. Byłem zafascynowany, zauroczony i cóż, napalony. Nie warto mylić tych uczuć z czymś tak ważnym jak miłość. Cóż, pewnie i tak nigdy jej nie zaznam, w końcu ludzkość wymiera.

– Witaj Carter, jak mija twój dzień? – pyta Lori, fałszywa uciecha.

– Wygrałem walkę, więc dopiero jutro będę świętować.

– Znowu wygrałeś? Jesteś jak czołg, taranujący wszystko co stanie ci na drodze – mówi z podziwem, po czym klepie mnie iście delikatnie po ramieniu.

– Kiedyś w końcu przegram, latka lecą.

– Nie przesadzaj, jesteś młody i silny. Jeszcze długo będziesz wygrywać.

Zawsze mnie bawi fakt, że Lori, a niegdyś Lorenz, mój kolega z podwórka, próbuje brzmieć jak prawdziwa kobieta. Gdybym go nie znał, mógłbym się nawet na chwilę dać oszukać. Nie oceniam jego wyboru kariery czy też sposobu na przeżycie. Lubię Lori tak samo jak lubiłem Lorenza. Wiem, że mogę na nią liczyć w trudnym momencie. Po jednej walce, dodam przegranej, byłam w totalnej rozsypce. Myślałem, że umrę na wskutek obrażeń wewnętrznych. Mój ojciec nie żył już od dwóch lat i byłem już sam. Tylko Lori mi pomogła. Zaopiekowała się mną. A przede wszystkim wezwała lekarza, by mnie zbadał.

– Dobra, dobra, nie mam czasu na ploteczki. Mam spotkanie z bardzo ważnym klientem i nie mogę się spóźnić.

– Rozumiem – mówię, po czym Lori uśmiecha się serdecznie i odchodzi. Odwracam się jednak w jej stronę i zatrzymuję słowami – Lori?

– Tak?

– Uważaj na siebie.

– Nie martw się, ja zawsze uważam na siebie.

Lori zawadiacko puszcza oczko, po czym wraca do swojego płynnego spaceru. Ja również ruszam w stronę domu, czas na zasłużony odpoczynek.

***

Następnego dnia

Nadszedł czas, aby odebrać swoją wywalczoną w pocie czoła i płynącej krwi nagrodę. Wchodzę do pubu Kentona, gdzie za dnia można spotkać tylko barmana oraz kilku stałych bywalców, którzy totalnie uzależnili się od alkoholu bądź innych środków odurzających. Witam się z Milo, barczystym barmanem, który wyciera szklanki za ladą, po czym ruszam w stronę gabinetu właściciela.

Pukając do drzwi, lekko je uchylam, nie będąc świadom, iż były niedomknięte. Ku mojemu zaskoczeniu oprócz Kentona, w gabinecie stoi lekko zgarbiony mężczyzna. Oczy właściciela od razu kierują się na mnie.

– Mój złoty chłopak! Okrutny Carter! – wita się z szerokim uśmiechem, po czym omija swoje biurko i rusza w moją stronę.

– Jeśli przeszkadzam, wrócę później.

– Nie, nie. My już skończyliśmy, prawda panie Adams?

Staruszek w końcu odwraca się w moją stronę. Nie widziałem Stanleya tylko od kilku tygodni, ale mam wrażenie, że przez ten krótki czas zmienił się nie do poznania. Niesamowicie zgarbiony, wychudzony i zdecydowanie mizerny.

– Doktorek? – dopytuję, nadal zaskoczony jego kiepskim wyglądem.

– Młody Prescott, jak się miewasz?

I choć obdarza mnie uśmiechem, nie wygląda na człowieka, któremu towarzyszy dobry humor. Czyżby rozmowa z Kentonem nie poszła po jego myśli? Wiem, że od jakiegoś czasu sprzedaje mu iluzję, najbardziej chodliwy towar w mieście. Okazało się, że oprócz leczenia ludzi, jest także świetnym chemikiem. Byłem zaskoczony, kiedy dowiedziałem się, iż on stoi za stworzeniem tego narkotyku. Zawsze uważałem go za porządnego faceta, a takim cholernie mało w ostatnim czasie. Aby była jasność, nadal uważam go za porządnego, ale rozumiem, jak życie potrafi dać w kość, jak coraz ciężej przychodzi zdobycie wszelakich produktów.

– Wszystko w porządku.

– To dobrze, chłopcze, to dobrze...

Stanley zerka na świstek papieru, który wygląda jakby ciążył mu niesamowicie w dłoni.

– No dobrze, Adams, my już skończyliśmy. Przyjdź, jak będziesz miał dla mnie towar, a ty Carter wchodź do środka, czas się rozliczyć.

Staruszek otwiera usta, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale widząc nieustępliwą minę Kentona, postanawia jednak tego nie robić. Wychodzi z gabinetu, a ja odprowadzam go wzrokiem, aż do końca korytarza.

– No dalej, wchodź Carter, nie traćmy czasu.

Zamykam za sobą drzwi i podchodzę do biurka. Kenton znika za drzwiami małego przedsionka, gdzie trzyma swój sejf. Raz widziałem, jak pijany wyciągał z niego fanty. W dzisiejszych czasach można powiedzieć, że jest bogatym mieszkańcem zniszczonego świata.

Po kilku minutach wraca do pomieszczenia i kładzie moją wygraną na biurko, tuż przede mną. Sięgam po pistolet pneumatyczny i oglądam go skrupulatnie.

– Glock 19, w magazynku masz maksymalną ilość naboi.

– Czyli?

– Trzydzieści trzy.

Broń chowam z tyłu za pasek spodni, a następnie przysłaniam go kurtką. Nie ma sensu chwalić się takim cackiem. Nie każdego stać na gnata, a chętnych jest sporo. Każdy próbuje chronić się najlepiej jak potrafi, a nawet najlepszy nóż, nie zastąpi broni palnej. Zadowolony z nowego sprzętu, zerkam na drugą część wygranej. Chwytam za szyjkę sporej wielkości butelki z brunatnym trunkiem. Naklejka firmowa jest prawie zdarta ze starości, ale uśmiecham się, gdy widzę napis Jack Daniels.

– Mam nadzieję, że alkohol zgadza się z nazwą.

– Spokojnie, to nienaruszona butelka. Prawdziwy skarb wśród domowej roboty bimbrów.

– Już nie mogę się doczekać, aż skosztuję.

– Na zdrowie Carter, zasłużyłeś – mówi, po czym klepie mnie po policzku. Nie lubię, gdy to robi, zawsze mam wrażenie, że tym samym pokazuje mi jak wiele mu zawdzięczam. Owszem, w jakimś sensie uratował mnie, ale nadal to ja mam obitą mordę podczas jego rozrywkowych wieczorów. On też na mnie sporo zarobił, myślę, że jesteśmy kwita.

Kenton wraca na swoje miejsce za biurkiem, po czym odpala cygaro. Jak już wspominałem, dziany gość.

– Czego chciał doktorek? – pytam zaciekawiony.

– Interesy z nim są coraz trudniejsze. Coraz mniej towaru, a coraz więcej potrzeb, które mam zaspokoić.

Iluzja to hit, chyba z niej nie zrezygnujesz?

– Nie mam zamiaru, ale czas postawić na moje warunki.

– To znaczy?

– Powiedziałem mu, że ma sam załatwić składniki.

– Wątpię by miał takie znajomości. Stanley jest lekarzem, okej robi dragi, ale nie jest przestępcą. Nie ma układów z chłopakami.

– Wiem.

– Więc dlaczego postawiłeś mi taki warunek? Bez składników nie będzie towaru.

– Starzec nie chce zdradzić swojej receptury, a czymże jest receptura bez składników?

– Tylko przepisem.

– No właśnie.

– Ale składniki bez receptury są tylko składnikami.

Moje słowa nie wywołują na twarzy Kentona uśmiechu, wręcz przeciwnie, wygląda na zirytowanego.

– Dlatego nieco go przyduszę. Za chwilę będzie błagać mnie o pomoc, a wtedy zapytam o proporcje.

– Jeśli to zrobi, nie będzie ci potrzebny. Nie strzeli sobie w kolano.

– Czasy są ciężkie Carter, będzie musiał wybrać mniejsze zło.

Nie podoba mi się sposób w jaki chce ograć Stanleya. Pamiętam, jak doktorek uratował mu życie, gdy niezadowolony i nieobliczalny klient pubu, dźgnął go nożem w pierś. Facet został od razu zastrzelony przez goryli Kentona, ale nie byli w stanie pomóc swojemu szefowi. Nikt z nas nie miał wiedzy, aby go wyleczyć. Dopiero pojawienie się Stanleya odmieniło jego los. Wyciągnął kulę, oczyścił ranę i ją zaszył, tym samym ochraniając Kentona przed wykrwawieniem. Chyba już zapomniał, ile mu zawdzięcza.

Żegnam się, po czym postanawiam opuścić pub. Chowam flaszkę za poły kurtki, a następnie wychodzę z tego zapomnianego przez Boga przybytku. Prawdę mówiąc mam dosyć walk, mam dosyć pracy dla Kentona. Mam dopiero trzydzieści lat, ale czuję, że moja szybkość i wytrzymałość z każdym rokiem jest mniejsza. Nadal wygrywam, nadal triumfuję, ale jak długo? Co potem? Jak się utrzymam? Za co zdobędę broń i jedzenie? Nie, nie mogę dłużej ciągnąć tych walk. Czas pomyśleć o nowym sposobie życia.

Idąc uliczką, zauważam Stanleya, który prowadzi swój rower. Na jego końcu jest umocowany mały wózek, który służy mu do transportowania różnych rzeczy. Obserwuję, jak chwiejnym krokiem rusza na przód. Nagle zatrzymuje się, po czym zasłania dłonią buzie i mogę z daleka usłyszeć, jak kasła.

Twórca iluzji powinien w dzisiejszych czasach być na piedestale, zważywszy na to, jak wielkie jest zapotrzebowanie. Ludzie popadli w totalną rozpacz. Narkotyki uśmierzają ich ból, nie tylko fizyczny. Świadomość, że ludzkość może za chwilę wyginąć jest dość depresyjna. Nie ma już o czym marzyć, o co walczyć. Plany? Przyszłość? Nie, to już nie większego znaczenia, nie ma sensu. Pozostała tylko nieciekawa egzystencja, czekanie na nieubłagalny koniec.

Staruszek jeszcze bardziej się schyla, umęczony uporczywym kaszlem. Prędkim krokiem podchodzę do niego i klepię w plecy.

– Wszystko w porządku doktorku?

– Tak...tak, już mi lepiej – mówi, po czym odsuwa wcześniej nie zauważoną przeze mnie chusteczkę. Od razu zauważam na niej krew.

– Chyba nie jest w porządku.

– Nic mi nie jest, poradzę sobie.

– Na pewno nie potrzebujesz pomocy? Nie masz tam swoich syropków? – pytam z uśmiechem, po czym zerkam na pudło umieszczone w wózku.

– Syropy nie pomogą na wszystko niestety.

Jego głos jest markotny, jakby dzielny doktorek stracił siły nie tylko fizyczne, ale i te duchowe.

– Gdzie zmierzasz?

– Do księdza Ormana. Mam dla niego lekarstwa na przeziębienia. Jest coraz zimniej, czas przeziębień zaraz się rozpocznie.

– Tak, pogoda za chwilę nie będzie nas oszczędzać. Może odprowadzę cię...

– Nie ma takiej potrzeby – mówi szybko, po czym uśmiecha się, choć jest to zdecydowanie wymuszony gest.

Przytakuję, po czym zerkam na jego stare, sfatygowane obuwie.

– Myślałem, że następnym razem, gdy cię zobaczę, będziesz miał na sobie nike, które załatwiłem sprzed dwóch miesięcy.

– A tak, jeszcze raz dziękuję za buty. Jednak były one prezentem dla kogoś.

– Nie ma za co dziękować. Już dawno nie jadłem tak dobrych i świeżych warzyw. Mieszkanie za miastem ma swoje plusy.

– Ma plusy i minusy. Podróże do miasta są dla mnie coraz trudniejsze, a zimą nie wiem co pocznę.

– Tak... – mówię przeciągle, jednocześnie zastanawiając się co mogę zrobić, aby ułatwić mu życie, a przy okazji i swoje.

– Muszę już iść Carter, dbaj o siebie.

– Wzajemnie doktorku, wzajemnie.

Staruszek odchodzi, a ja zaczynam w głowie rozmyślać plan, który pomoże nam obu ustawić się życiu. Przynajmniej na jakiś czas.

Już mam wracać do siebie, gdy zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. Stanley jest w coraz gorszej kondycji, sam przyznał, że wizyty w mieście są dla niego ciążeniem. A co, jeśli nie zobaczę go już więcej? Mogę nie mieć okazji, aby złożyć mu propozycji współpracy. Im tym tokiem myślenia, postanawiam go śledzić. Nie tylko do kościoła, gdzie ewidentnie robi interesy. Mam zamiar odprowadzić go także do domu. Tak, by mnie zobaczył. Nikt nie wie, gdzie dokładnie zaszył się Adams, strzeże swojej tajemnicy pewnie ze względów bezpieczeństwa, ale czas poznać jego sekret. Inaczej, nasze ścieżki mogą już się nie zetknąć, a to by była wielka szkoda. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top