Część 1
UKRYTA TOŻSAMOŚĆ
Eden #1
Wstęp
Niesamowite, jak wspomnienia potrafią nagle pojawić się w umyśle człowieka, nawet podczas wykonywania prozaicznych czynności. Po prostu się pojawiają, jak nieoczekiwany prezent. Mężczyzna z uśmiechem myśli o swych latach młodzieńczych. O studiach medycznych, które były jego marzeniem. O tym, jak idąc na zajęcia kupował na prędkości kawę na wynos, aby być przez cały dzień skupionym i energicznym. O tym, jak w weekendowe wieczory wychodził z kumplami do pobliskiego pubu na piwo, ponieważ na lepsze trunki nie było ich stać. Jak poznał swoją ukochaną Muriel, która w zawrotnym tempie zdobyła jego serce i całą uwagę. Nie stać było go na zapraszanie swojej dziewczyny do lepszych restauracji, więc często wybierali się do McDonalda, bądź sam szykował kolację w swoim pokoju w akademiku, gdy chciał jej zaimponować. I choć najczęściej był to tylko makaron z serem, dla żadnego z nich nie był to problem. Byli razem szczęśliwi i tylko to się liczyło. Myślał także o ich skromnym ślubie, a potem o oczekiwaniu na dziecko. O tym, jak ugięły się pod nim kolana, gdy po raz pierwszy podczas badania usłyszał bicie serca swojej jeszcze nienarodzonej córeczki. O tym, jak bardzo był szczęśliwy i jak po latach dotarło do niego, jak wiele otrzymał dobrego od życia. I wszystko nagle się skończyło. Nie skończył rezydentury w szpitalu, gdy świat zaczynał się rozpadać. Gdy wszystko zostało wywrócone do góry nogami.
Stanley jak co dzień spaceruje po lesie w pobliżu swojego drewnianego domku w poszukiwaniu ziół, które przysłużą się do stworzenia tak potrzebnych w dzisiejszych czasach lekarstw. Jako młody chłopak nie spodziewał się, że nastaną tak ciężkie czasy dla całej ludzkości. Wojny, epidemie i wszechogarniający chaos przyczynił się do destabilizacji całego świata. Coś takiego jak bezpieczeństwo i prawo przestało istnieć. Każdy musiał liczyć tylko na siebie, a ten kto posiadał rodzinę, martwić się, aby nic złego się nie wydarzyło, aby nikt nie ucierpiał. Ludzie stali się okrutni, bezwzględni i nieprzewidywalni. Dlatego po śmierci swojej ukochanej żony Muriel, postanowił wynieść się z miasta na prowincję. Tutaj miał namiastkę normalności, namiastkę poczucia bezpieczeństwa.
Sam wyremontował opuszczone gospodarstwo. Zadbał o ogród i trzodę. Z dobrze zapowiadającego się lekarza, stał się rolnikiem, który co dzień sprawdza swoją dubeltówkę, przed wyjściem na zewnątrz. Za młodych lat nigdy nie przypuszczał, że będzie zmuszony nauczyć się strzelać, bronić życia przed lichwiarzami i bandziorami. Chciał leczyć ludzi, pomagać im, ratować życie a nie je odbierać. Lecz wszystko się zmieniło. W przeciągu dwudziestu lat wszystko co wiedział, wszystko co znał, wszystko co brał za pewnik, wywróciło się do góry nogami.
Tak więc, w pocie czoła stworzył dom, który miał być schronieniem nie tylko dla niego, ale i dla Belle, jego dorastającej córki. Była już pełnoletnia, ale nadal czuł, że musi ją strzec. Tylko ona mu pozostała, tylko on jej pozostał.
Belle była piękną dziewczyną, pogodną i pełną nadziei na lepsze jutro. Wierzyła, że jeszcze ich los się odmieni. Stanley jako ojciec pragnął dla niej wszystkiego co najlepsze, jednak on tracił wiarę w ludzkość. Nie widział korzystniejszej przyszłości dla swojego jedynego dziecka. Jednak nie mówił jej o tym, nie chciał niszczyć jej ducha walki.
Oczywiście dziewczyna wiedziała jakie realia panują, a po śmierci matki, która ciężko chorowała i której Stanley nie potrafił pomóc, rozumiała, dlaczego zamieszkali z dala od społeczeństwa. Tylko ojciec wyruszał do pobliskiego miasta, aby zdobyć potrzebne rzeczy, których niestety nie był w stanie zapewnić na gospodarstwie. Brak elektryczności zmusił ludzi do powrotu do lamp naftowych oraz świec. Także inne materiały były na wagę złota, jeśli miało się w domu rosnące dziecko. W zamian za nie, sprzedawał leki własnego wyrobu. Nie tylko te na bazie ziół, ale także wszelkiego rodzaju tabletki, które tworzył w swoim małym laboratorium w piwnicy.
Raz w tygodniu udzielał także porad lekarskich dla mieszkańców pobliskiego miasta. W centrum, w dawniejszym szpitalu badał chorych i cierpiących. Jego lekarstwa nie tylko miały leczyć, miały także uśnieżyć nieznośny ból. Ktoś mógłby nazwać go dilerem nowych czasów, ale on wiedział, że tylko w taki sposób jest w stanie pomóc niektórym zrozpaczonym ludziom.
Z każdym następnym roku jego działalności w szpitalu zauważał coś bardzo niepokojącego. Coraz mniej odwiedzały go kobiety z dziećmi. W powodu braku mediów i innych przekazów informacyjnych, nikt nie wiedział co się dzieje. Rządy sprawujące władzę upadły, zapanowała anarchia i miastami od dawana rządziły gangi. Kobiet ubywało, a przyczyną mógł być tylko nowy wirus, który atakował zwłaszcza żeńską część populacji. Stanley zrozumiał, że taki stan rzeczy jest jeszcze gorszy od największego spustoszenia na ziemi. Kiedy nie ma kobiet, nie ma potomstwa. Kiedy nie ma potomstwa, nie ma nowego pokolenia, które mogłoby przywrócił ład i porządek na świecie. Odmienić straszną rzeczywistość, w którym przyszło im żyć. Od zrozpaczonych pacjentów nasłuchał się przeraźliwych opowieści, w których kobiety były porywane przez przestępców dla własnych uciech bądź sprzedawane niektórym bogatym mężczyznom. Okrucieństwo nie miało już granic.
Jeden z jego pacjentów, jego dawny kolega z dzieciństwa zapytał pewnego dnia o Belle. Tylko nieliczni wiedzieli o jego córce, nie zwierzał się obcym ludziom, ale to z pozoru niewinne pytanie zmroziło mu krew w żyłach. Wiedział, że jego znajomy jest uzależniony od środków odurzających i nie myślał trzeźwo. Brakowało mu pieniędzy bądź też wartościowych rzeczy na wymianę u prawdziwych dilerów narkotykowych. Bywał zdesperowany, a taki stan jest niebezpieczny.
Stanley zrozumiał, że Belle w tych czasach była nad wyraz wartościowa. Niejeden mężczyzna potraktowałby ją jak swoją własność. Jak zabawkę, która umilałaby czas w łóżku. Pierwszy raz tak bardzo się przestraszył, gdy umierała jego żona. Cierpienie spowodowane utratą ukochanej osoby mieszało się ze strachem co dalej się stanie z ich małą dziewczynką. Czy uda mu się ją uchronić? Czy zdoła ją wychować na dobrą osobę? Czy zapewni jej wszystko co potrzebuje?
Pytanie o Belle zmieniło wszystko w postawie Stanleya. Coraz rzadziej wyruszał do miasta, coraz mniej przyjmował pacjentów, aż w końcu przestał leczyć. Za każdym razem, gdy wracał do domu, oglądał się za siebie w obawie, że ktoś może ich śledzić. Wpadał w panikę, gdy nie zastawał Belle w domu tuż po jego powrocie. Często kłócił się z córką, która pragnęła wychodzić z domu, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Która chciała pomóc ojcu w obejściu, która uwielbiała pielęgnować ogródek. Która nie była niczemu winna, a jednak niebezpieczeństwo nad nią czyhało.
Starał się jej wytłumaczyć co może ją spotkać, ale jednocześnie pragnął zachować w niej tę iskrę nadziei. Tylko ona przynosiła mu szczęście, tylko dla niej żył.
Po zebraniu wszystkich potrzebnych roślin leczniczych, postanowił wrócić do domu. Belle miała przygotować obiad i sama myśl o ciepłym posiłku sprawiała, że burczało mu w brzuchu. Żyli skromnie, ale dawali radę. Musieli stać się samowystarczalni a podróże do miasta ograniczyć do minimum.
Wchodząc po drewnianych schodach od tarasu, ściąga z ranienia strzelbę i cztery razy puka do drzwi. To ich umówiony sygnał. Mało kto zapukałby aż cztery raz, więc Belle będzie wiedziała, iż to ojciec czeka po drugiej stronie.
Po kilku sekundach w progu drzwiach staje Belle z nietęgą miną. Stanley już ma się zapytać co się dzieje, gdy zza jej pleców wyłania się rosły mężczyzna. Ojciec upuszcza kosz z ziołami i odruchowo sięga po broń, ale zatrzymuje go nóż przyłożony do gardła jego córki.
Tyle lat udało mu się wszystkich zwodzić, tyle lat nikogo nie było na farmie. Był taki ostrożny, taki uważny. A teraz jego najgorszy koszmar się spełnia.
– Wejdź do środka i odłóż broń przy drzwiach.
Bandzior parząc prosto w oczy Stanleya, praktycznie wyszeptał te słowa tuż przy głowie Belle, po czym powąchał jej kasztanowe włosy. Dziewczyna zadrżała, a po policzkach spływały łzy rozpaczy.
Ojciec nie mógł w tej chwili nic zrobić, nie kiedy ostrze ociera się o jej krtań. Wykonał polecenie napastnika. Wszedł powoli do chatki, po czym oparł broń o ścianę tuż przy wejściu.
Obcy nadal jednak trzymał blisko siebie Belle, jakby nie chciał jej puszczać, jakby już uznał ją za swoją. Po chwili wyciągnął z kieszeni kurtki polowej broń palną i odsunął się nóż. Zrobił kilka kroków wstecz, jednocześnie celując w Stanleya.
– Weź co potrzebujesz i zostaw nas w spokoju.
Bandzior słysząc propozycję gospodarza, spojrzał wymownie na dziewczynę, która jak sparaliżowana stała nieruchomo na środku izby.
– Potrzebuję wielu rzeczy – odpowiada, dalej skanując postać kobiety.
– To jeszcze dziecko.
– Nie wygląda na dziecko.
– Błagam...
– To twoja córka?
– Tak.
– Jest piękna – mówi, po czym okrąża dziewczynę i wskazuje na kuchenkę, gdzie zupa się gotuje. Zjadłbym coś, jestem cholernie głodny.
Belle zerka na ojca, który przytakuje, dając jej tym samym znak, aby postępowała zgodnie ze wskazówkami przybysza. Następnie dziewczyna powoli rusza w stronę kuchenki. Każdy jej ruch obserwuje uzbrojony człowiek, który wtargnął do ich domu. Jemu natomiast przygląda się Stanley. Dopiero teraz może mu się dobrze przyjrzeć. Jego ubranie jest ciemne, wręcz maskujące. Na głowie ma czapkę z daszkiem, a gdy lekko ją odchyla kolbą pistoletu, okazuje się, że jest młodszy niż by się Stanley tego spodziewał. Na oko, mógłby być blisko trzydziestki, za to na pewno jest młodszy od niego, a to oznacza, że jest szybszy i może silniejszy. Ocenianie swoich szans Stanley podjął automatycznie, gdy tylko pojawiło się bardzo realne zagrożenie. Nie o siebie się martwił, lecz o dziewiętnastoletnią córkę, która jest w tej chwili w centrum zainteresowania nieznajomego.
W końcu uwaga mężczyzny skupia się na pogrążonym w strachu ojcu. Wskazuje bronią na krzesło tuż przy drewnianym stole jadalnym. Stanley zaciska dłonie w pięści, walcząc ze sobą, aby nie chwycić za strzelbę, która znajduje się niecałe dwa metry za nim. Mógłby zaryzykować i uratować córkę oraz siebie z opresji. Jednak czy udałoby mu się to? Czy nie ryzykuje zbyt wiele? Co, jeśli nieznajomy jest gotowy zabić ich oboje, tu i teraz? W głowie Stanleya pojawiło się kolejne pytanie, nie mniej makabryczne. A jeśli zabije tylko jego, a Belle oszczędzi? Oszczędzi, cóż za nietrafione słowo. Mężczyzna ewidentnie nie należy do szlachetnych ludzi, nie widać w nim ani odrobinę honoru i dobry intencji. Jak drapieżca osaczy swoją ofiarę, aby na końcu móc napawać się miażdżącym zwycięstwem. Ofiarą niestety stałaby się Belle, a na to nie mógł pozwolić.
Podchodzi do wyznaczonego miejsca i siada na starym krześle, które już dawno domagało się renowacji. Nieznajomy również siada przy stole, tuż naprzeciw właściciela całego przybytku. Obaj mierzą się spojrzeniami, nie wypowiadając przy tym żadnego słowa. Czasami sytuacja nie wymaga wyjaśnienia, jest klarowna i prosta. Nieważne w jakim celu przybył do ich posiadłości, ważne jest to, co tutaj zastał i co go najbardziej zainteresowało. Nawet jeśli szukał tylko schronienia przed coraz zimniejszymi nocami, czy też pożywienia po wielu dniach głodowania, te wszystkie możliwe powody jego pojawienia tutaj z pewnością wyblakły w momencie ujrzenia młodej, pięknej kobiety. Taki właśnie jest teraz świat. Brutalny i niesprawiedliwy. Wygrywa silniejszy, sprytniejszy i mniej wrażliwy. I choć Stanley byłby w stanie zabić w obronie najbliższej mu osoby, nie on w tej chwili ma na muszce obiekt zagrożenia.
Po kilku minutach nieznajomy upomina się o jedzenie. Belle w popłochu, kładzie na stole talerz z gorącą zupą warzywną, tuż przed nieproszonym gościem. Następnie każe usiąść jej obok siebie. Kolejny raz spogląda pytająco na ojca, który tym razem nie jest w stanie przytaknąć. Decyzję o zajęciu miejsca podejmuje za dziewczynę samozwańczy dyktator sytuacji. Wolną dłonią chwyta ją za ramię i zmusza do zajęcia miejsca na sąsiednim krześle. Puszcza ramię, po czym tą samą dłonią dotyka jej rozpuszczonych, pofalowanych włosów. Belle nie wypowiada żadnego słowa, tylko w przeraźliwej ciszy patrzy na ojca. W jego oczach widzi to samo przerażenie, które ogarnęło ją w momencie wtargnięcia nieznajomego. Przerażenia, które nadal włada jej ciałem i umysłem.
Była świadoma, jakie niebezpieczeństwo czyha na zewnątrz. Wiedziała, że pewnego dnia ich spokój może zostać zakłócony. Rozmawiała z ojcem o każdej możliwości, jaka może nastąpić. Tłumaczył jej, jak teraz funkcjonuje świat, jak sprawy się mają w większych miastach, jak bardzo jest zagrożona, tylko dlatego, że jest kobietą. Ale dopiero dzisiaj zrozumiała w pełni znaczenie tych wszystkich przestróg, które starał się jej wpoić ojciec. Nigdy nie miała chłopaka, nigdy nikogo nie pocałowała, albowiem dorastała w czasach, gdy wszystko wywróciło się do góry nogami. Ukryci na małej farmie byli odizolowani od reszty społeczeństwa i w pewnym sensie było to zbawienie, jak i utrapienie.
– Jak masz na imię?
Pytanie zmusza ją do oderwania wzroku od ojca. Decyduje się spojrzeć prosto w oczy mężczyźnie, który postanowił ich terroryzować.
– Belle.
Jej głos jest tak cichy, że mężczyzna ledwo słyszy odpowiedź na zadane przez niego pytanie.
– Belle? – dopytuje po chwili. Kiedy dziewczyna przytakuje, na jego twarzy wypływa uśmiech. – Piękne imię dla pięknej kobiety. – Odsuwa dłoń od jej włosów, po czym ponownie skupia uwagę na jej ojcu. – Szukałem coś do zjedzenia, może nawet coś mocniejszego do wypicia. Zaglądałem przez okna, ale wszystkie zasłoniliście. To mnie zastanowiło, ale potem stwierdziłem, że w końcu nastały niebezpieczne czasy i każdy stara się jak może, aby uchronić swój majątek, nawet jeśli jest wątły – oznajmia szyderczo wymachując bronią, jednocześnie pokazując skromną izbę. – Jak widzicie, podróżuję sam, więc postanowiłem się wycofać, w obawie, że mieszka tu kilku mężczyzn. Nie ma co się oszukiwać, nie miałbym wtedy większych szans, choć nie brakuje mi waleczności. Już miałem odejść, ale wtedy usłyszałem śpiew. Od tak dawna nie doświadczyłem tego pięknego zjawiska. Tak cudownie było usłyszeć kobiecy, delikatny głos. Jakiś czas temu był w mieście burdel, ale kobiety tam urzędujące były tak nafaszerowane narkotykami, że niewiele dźwięków z siebie wydobywały.
Stanley słuchając tłumaczenia nieznajomego, coraz bardziej pogrążał się w agresji, która opanowywała jego ciało. Pod stołem zaciskał pięści tak mocne, że miał wrażenie, jakby skóra na dłoniach miała zaraz popękać. Wiedział do czego zmierza napastnik, wiedział, że chce Belle i nic nie stanie mu na drodze. Jako ojciec nie mógł na to pozwolić. Choćby miał zginąć, zrobi to dla swojego dziecka.
Kiedy nieznajomy ponownie spogląda na przerażoną dziewczynę, Stanley postanawia wykorzystać sytuację. Wstaje z krzesła, chwyta za talerz z gorącą zupą i wylewa ją na jego twarz. Krzyk bólu roznosi się nagle po całej chatce, a potem słychać tylko komendę ojca skierowaną do córki.
– Uciekaj Belle, uciekaj!
Dziewczyna podrywa się z miejsca, a mężczyzna, który siedział tuż obok niej, ściera w pośpiechu resztki zupy z twarzy. Skóra momentalnie stała się czerwona, para unosi się nad jego głową. Stanley od razu rzuca się na niego i obaj padają na skrzypiącą od starości podłogę. Napastnik jednak nadal mocno trzyma broń w prawej dłoni. Niefortunnie lufa pistoletu zostaje skierowana w lewe udo Stanleya, a kiedy naciska na spust w pierwszym momencie nic nie czuje. Dopiero po chwili nieznośny ból rozprzestrzenia się po całym jego ciele. Napastnik dodatkowo uderza go pięścią w twarz. Gospodarz upada na bok, ale mimo cierpienia próbuje jeszcze sięgnąć po złoczyńcę i tym samym dać córce więcej czasu na ucieczkę. Nie udaje mu się go powstrzymać. Zamroczony widzi, jak dopada od tyłu Belle, po czym chwyta w garść jej włosy i uderza twarzą w drzwi. Kobieta upada nieprzytomna na podłogę, tuż przy jego stopach.
Napastnik ze wściekłość krzyczy na całe gardło, po czym obraca się w stronę rannego Stanleya. Ten z całych sił próbuje wstać i jeszcze raz podjąć próbę walki ze złoczyńcą. Jednak postrzał zrobił swoje, a utrata krwi momentalnie go osłabia. Nieznajomy podchodzi prędkim krokiem do Stanleya i przez chwilę się szamoczą. W końcu Stanley kolejny raz zostaje z całej siły uderzony w szczękę i upada na podłogę. Obraz przed jego oczami się zamazuje, po chwili nastaje ciemność.
***
Stanley nie wiedział, ile czasu był nieświadomy. Kiedy otworzył oczy, pierwsze co zobaczył, to resztki jedzenia na drewnianym stole. Po obróceniu głowy w prawą stronę ujrzał swoją dłoń, także położoną na stole. Im dłużej na nią patrzył, tym więcej świadomości do niego wracało. Nie mógł nią poruszyć z bardzo prostego powodu. Była utwierdzona do podłoża poprzez gwóźdź sporej wielkości. Ból przyszedł z opóźnieniem, ale za to z wielką mocą. To samo pieczenie poczuł u drugiej dłoni, więc obrócił głowę i ujrzał ten sam widok. Ona także była przybita bestialsko do stołu, przy którym z Belle zasiadali do posiłków każdego dnia. Przy którym rysowała, gdy była jeszcze małą dziewczynką, przy którym uczył ją czytać i pisać, przy którym toczyło się całe życie.
– Belle...
Jego głos był ochrypnięty, ale także zbolały na myśl o tym co ją spotkało albo co nadal trwa. Stanley unosi się, po czym zerka na schody prowadzące na poddasze, gdzie znajduje się pokój Belle. On sypiał na kanapie w izbie, a swojej córce podarował sypialnię, aby miała chwilę prywatności, którą potrzebuje każda nastolatka.
– Belle...
Tylko cisza mu odpowiada, tylko jego ciężki oddech i szalone bicie serca wypełniało izbę. Nie mógł się teraz poddać. Póki żyje, musiał walczyć, dla niej. Znów spojrzał na przybite dłonie po czym nabrał głęboko do płuc powietrza i uniósł je do góry. Gardłowy krzyk pomieszany z płaczem rozniósł się po pomieszczeniu. Nawet rana na nodze nie była tak dotkliwa jak zranione dłonie. Krwi było niesamowicie dużo, a ciało ocierające się o metalowe trzony piekło niemiłosiernie. W końcu udaje mi się uwolnić ręce, choć gwoździe nadal w nich tkwią. Drżącą, prawą dłonią chwyta za główkę trzonka, po czym uwalnia lewą rękę z metalowego bolca. Daje sobie kilka sekund odpoczynku, po czym dokładnie to samo robi z prawą dłonią.
Pobity, zraniony w wielu miejscach i pogrążony w rozpaczy rusza w stronę schodów. Upada na pierwszych stopniach. Zmęczony i osłabiony nie jest w stanie dotrzeć na górę. Kiedy kusi go, aby na chwilę zamknąć oczy i dać sobie dłuższą chwilę oddechu, słyszy cichy płacz. Zna ten głos, w końcu należy do jego dziecka. Może i jest już dorosła, ale dla niego zawsze będzie dzieckiem. Zawsze będzie ją osłaniać.
Stanley ponownie wstaje i tym razem udaje mu się pokonać resztę stopni. Opiera się o framugę drzwi, które są lekko uchylone. Nie ma przy sobie broni, nie ma sił do walki, ale nie zostawi ją samą z tym popaprańcem. Nawet jeśli posłuży jako narzędzie do odwrócenia uwagi, być może Belle otrzyma kolejny raz szansę na ucieczkę. Kiedy popycha skrzydło drzwi, zastaje w pokoju tylko córkę. Skulona w pomiętej pościeli, trzyma się za brzuch i płacze.
– Belle...
Kiedy dziewczyna słyszy głos ojca, otwiera oczy i patrzy na niego, jak nigdy wcześniej. Jakby zgasło w niej światełko, jakby już nigdy nie miała być sobą.
Stanley podchodzi do łóżka i ostrożnie na nim siada. Dostrzega krew na pościeli, co jest jednoznaczne z tym co uczynił jej ten zwyrodnialec.
– Tato...
Dziewczyna unosi się, po czym rzuca się w ramiona ojca. Oboje płaczą, oboje zostali skrzywdzeni i miało być już to nieodwracalne.
– Tak mi przykro kochanie, tak bardzo cię przepraszam...
***
Dziewięć miesięcy później
Stanley jak co dzień spaceruje po lesie w poszukiwaniu ziół. Tym razem poszukuje coś uśmierzającego ból. I coś co nie zaszkodzi kobiecie w ciąży. Kiedy wraca do domu, jak zawsze puka cztery razy. Czeka, aż drzwi się otworzą i ujrzy swoją córkę. I choć minęło sporo czasu, za każdym razem te kilka sekund oczekiwania jest dla niego katorgą. Już zawsze miał widzieć mężczyznę, który wykorzystał. A owoc jego krzywdy miał zaraz się narodzić.
Belle otwiera drzwi z tym samym, obojętnym wyrazem twarzy. Już nie uśmiecha się tak często, już nie ma śladu po beztroskiej dziewczynie, która nadal wierzyła w lepsze jutro. On od dawna w to nie wierzył, ale to co ich spotkało kilka miesięcy temu sprawiło, że oboje zostali naznaczeni cierpieniem.
– Jak się czujesz Belle? – pyta, po czym wchodzi do środka i powiesza strzelbę na haczyk tuż przy wejściu. Szczelnie zamyka za sobą wzmocnione drzwi, po czym wchodzi w głąb izby.
– Boli mnie, chyba to już...
Momentalnie odwraca się w stronę córki, która pociera dłońmi swój zaokrąglony brzuch.
– Odeszły ci wody?
– Jeszcze nie, ale czuję skurcze. Boję się tato.
Stanley prędko podchodzi do dziewczyny i pociera dłońmi jej drżące ramiona.
– Wszystko będzie dobrze, będę przy tobie, dasz radę kochanie.
– Nie jestem gotowa, nie mogę...
– Będzie dobrze, poradzimy sobie. Odbierałem już poród.
– Lata temu! I to w szpitalu, gdzie miałeś więcej przyrządów...
– Młody Prescott urodził się zdrowy i silny, z Twoim dzieckiem będzie tak samo. Kochanie do porodu nie są potrzebne żadne przyrządy. Kiedyś kobiety rodziły w domach, bez opieki lekarskiej, teraz też sobie poradzimy.
Stanley próbował mówić spokojnie, ale pewnie. Chciał ją wesprzeć, choć sam cholernie się denerwował. Bał się komplikacji, które przecież często występowały podczas porodów. Nie mógł jednak okazywać przy niej słabości. Nie wtedy, gdy potrzebowała wsparcie, a tylko on mógł jej go ofiarować.
***
W nocy Belle zaczęła rodzić. Krzyki kobiety roznosiły się po całej chatce. Pot spływał jej po czole, gdy Stanley odbierał poród.
– Jeszcze raz Belle, przyj jeszcze raz, już widzę główkę!
– Już nie mogę, już nie mam sił...
– Musisz Belle, musisz przeć!
Ponownie krzyk rozbrzmiewa w sypialni, a po chwili w dłoniach Stanleya spoczywa małe dziecko. Belle opada na poduszkę, ale gdy słyszy dziecięcy płacz, otwiera oczy i patrzy na swojego ojca, który wpatruje się w niemowlę.
– Wszystko z nim w porządku? – pyta cicho.
Stanley przecina pępowinę, zabezpiecza rankę, po czym owija noworodka w czysty ręcznik. Następnie sprawdza czy jego drogi oddechowe są drożne, ale gdy ponownie płacze, wie, że jest silne i zdrowe.
Z niepewnością podchodzi z noworodkiem do wyczerpanej kobiety i podaje jej dziecko. Belle nie cieszyła się z ciąży i nie miał jej to za złe. Rozumiał, jak wielkie brzemię dzierży, jak wstrętne wspomnienia mogą zniszczyć tak cudowny stan. Bał się, jak zareaguje jego córka, gdy w końcu dziecko przyjdzie na świat. Nie wiedział, czy będzie chciała je zatrzymać, a on nie wyobrażał sobie, aby mógł je komuś oddać.
Trzymając w ramionach dziecko, Belle nie uśmiechała się, tylko patrzyła na siną i pomarszczoną buźkę niemowlaka. Tyle skrajnych uczuć kotłowało się w Stanleyu, ale mógł jedynie czekać na reakcję córki.
Kilka sekund później dziewczyna kieruje swój wzrok na ojca.
– Nie sądziłam, że mogę je pokochać. Nie po tym, jak zostało spłodzone.
– Belle...
– Kocham je. Kocham moje dziecko. Nieważne co się stało, nie będę już o tym myśleć. Mam dla kogo żyć.
Po tych słowach łzy spływają po jej policzkach. Ponownie skupia swoją uwagę na niemowlęciu, które w ramionach matki uspokaja się.
Stanleya momentalnie zalewa fala ulgi. Podejrzewał, że tak właśnie się stanie. Znał swoją córkę, wiedział, że ma dobre serce, ale pragnął usłyszeć takie słowa. Patrzy na Belle z miłością, z taką samą jaką ona obdarza teraz swoje dziecko.
– Alex, będziesz mieć na imię Alex.
Głos Belle był coraz cichszy. Stanley uznał to za oznakę zmęczenia po kilkugodzinnym porodzie, ale gdy widzi, jak zamyka oczy, a jej twarz robi się blada, zdaje sobie sprawę, że coś jest nie tak. Wyciąga z jej rąk niemowlę i kładzie je do małej kołyski, którą sam zrobił kilka miesięcy temu. Następnie wraca do córki i sprawdza jej stan. Na pościeli pojawia się coraz więcej krwi, zbyt dużo krwi.
Strach wnika do umysłu Stanleya jak nieproszony i niechciany gość. Przez następne trzydzieści minut stara się zatamować krwawienie, ale na próżno. Jego dziecko umiera. Tuż po tym jak ofiarowała światu nowe życie.
Zrozpaczony krzyczy z całych sił, tym samym wybudzając niemowlę. Przez dłużą chwilę nie podchodzi do kołyski, tylko klęczy przy łóżku i trzyma córkę za dłoń.
W końcu wstaje z podłogi i zbliża się do maleństwa, które nadal płacze. Szczelnie owija dziecko i unosi je do góry. Przysuwa je do swojej piersi i całuje główkę, pokrytą brązowymi włoskami.
– Już dobrze Alex, już dobrze. Dziadek jest przy tobie. – Odsuwa się nieco, aby spojrzeć na twarz maleństwa. Nie otworzyło jeszcze oczu, ale usteczka układa w słodką podkówkę, jakby chciało się uśmiechnąć. – Poradzimy sobie. Tym razem będę mądrzejszy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top