Rozdział trzydziesty piąty; Ostatnie słowa.

Długi rozdział więc zapewne pojawią
się jakieś literówki!  🙄

🥀 Valeria 🥀

— Optymizm zdecydowanie masz po matce moja droga.

    Dźwięk głosu Vincenta odbijający się od kamiennych ścian rozbrzmiał niczym echo nieuniknionej porażki. Vitale instynktownie zesztywniał w moich ramionach, a ja odwróciłam się powoli, z trudem, ukrywając wściekłość, która paliła mnie od środka. Vincent stał w progu, ubrany w elegancki, ciemny garnitur, a na jego ustach błąkał się zimny i wyrachowany, uśmiech.
Moje myśli zalało tysiące pytań. Skąd się tu wziął? Gdzie się ukrywał przez ten cały czas? Jak wkupił się w łaski Alessio po tym, jak zaatakował mnie bez jego rzekomej wiedzy? Jednak żadne z ich nie miało teraz znaczenia. Liczyło się, żebyśmy wyszli stąd cało.

    — Czego chcesz? — mój głos zadrżał, ale wzrok nawet na moment nie uciekł od niebieskich chłodnych tęczówek mojego biologicznego ojca.

    Vincent uniósł jedną brew, jakby moje pytanie go rozbawiło, po czym zmniejszył odległość między nami. Przysunęłam się do Vitalego jeszcze mocniej osłaniając jego ciało swoimi plecami na tyle, ile mogłam, kiedy Luciano przystanął zaledwie metr od nas.

    — Mam już wszystko, czego chcę — odpowiedział, po czym spojrzał na swojego bratanka — Prawda Alessio?

    Chłopak skinął głową, choć w tym geście dostrzegłam pewne zawahanie. Zupełnie, jakby obecność Vincent sprawiła, że stał się uważniejszy. Zupełnie, jakby... jakby nie do końca mu ufał.

    — Czyli po prostu nas zabijecie? — moje pytanie sprawiło, że uśmiech Vincenta poszerzył się, a żołądek podszedł mi do gardła.

Jak to możliwe, że w naszych żyłach płynęła ta sama krew? Czy gdyby to on mnie wychowywał też stałabym się tak okrutna?

    — Nie Valerio — pokręcił głową — Nie zabijemy was tak po prostu. Myślę, że możemy nawet spróbować negocjacji.

    Słowo „negocjacje" zabrzmiało jak żart, ale mimo to mój umysł zaczął pracować na pełnych obrotach, próbując pojąć, czego tak naprawdę oczekiwał, co miał na myśli.

    — Naprawdę jestem pod wrażeniem twojej determinacji, Val — kontynuował, sprawiając, że moja dłoń, która nie spoczywała na boku Vitalego zacisnęła się w pięść — Po tym, jak upewniliśmy się, że Vitale jest gotowy zrobić wszystko dla twojego bezpieczeństwa musiałem zobaczyć na własne oczy, jak daleko jesteś gotowa posunąć się ty, by zrobić to samo dla niego.

    Bezwiednie przyciągnęłam do siebie osłabionego Vitalego, którego ledwo wyczuwalny oddech był jedyną rzeczą, która utrzymywała mnie przy zdrowych zmysłach.

    — Czyli chodzi Ci o mnie? — zapytałam, starając się, by mój głos zabrzmiał twardo — To wszystko tylko po to, żeby mnie tu ściągnąć?

    — I tak, i nie — wzruszył ramionami — Do tej pory nie byłem pewny, czy się pojawisz, więc...

    — Ale się pojawiłam — przerwałam mu ostro próbując, chociaż na moment przejąć kontrolę — Więc powiedz, czego ode mnie chcesz.

    Vincent uniósł brew, jakby moje słowa były dla niego jedynie zabawną próbą stawiania oporu.

    — Zacznijmy od tego, czego ty chcesz — rzucił z uśmiechem, który przyprawił mnie o dreszcze.

    Obróciłam się krzyżując spojrzenie z Vitalem, który mimo bólu i wyczerpania wciąż starał się uwolnić z łańcuchów.
Może gdybym dała mu jeszcze trochę czasu udało by mu się to?

    — Nie powinnaś tu przyjeżdżać — wyszeptał, a jego głos złamał się w połowie — Powinnaś dać mi tu zginąć.

    Zacisnęłam usta w wąską linię, kręcąc energicznie głową. Nie mogłam uwierzyć, że to powiedział. Że myślał, iż mogłabym to zrobić. Ujęłam jego twarz w dłonie i nie odwracając wzorku od jego ciemnych tęczówek nawet na moment powiedziałam to czego zażądał Vincent.
    To, co zapewne chciał usłyszeć.

    — Chcę, żebyś go wypuścił.

    Cisza, jaka zapadła po moich słowach sprawiła, że mój wzrok mimowolnie powędrował w stronę Vincenta. Stał teraz jeszcze bliżej. Jego uśmiech nie zniknął, ale w oczach pojawiło się coś nowego.

    — Tylko tyle? — zapytał spokojnym tonem, który przyprawił mnie o kolejny dreszcz — Nie chcesz niczego więcej? Może ochrony? Może gwarancji, że nie będę cię ścigał?

    — Wypuść go — powtórzyłam twardo, ignorując jego prowokację.

    Uniósł ręce w teatralnym geście poddania.

    — Skoro tylko tego chcesz to dobrze — skinął głową, stając tuż obok Alessio, który od dłuższego czasu jedynie obserwował. Nie miałam pojęcia, skąd u niego taka nagła zmiana, ale jednego byłam pewna. To nie on pociągał tu za sznurki. To od początku był Vincent.

    — Czego chcesz w zamian? — zapytałam, wiedząc, że to, co powie nie będzie propozycją, a ultimatum.

    Vincent wymienił wymowne spojrzenie z Alessio i Adriano, o którego obecności znów zapomniałam, po czym wrócił do mnie.

    — Chcę, żebyś została w Vegas.

      Twarz Vitalego pobladła, a mi zaparło dech w piersi.

    — Nie... — wychrypiał, podnosząc gwałtownie głowę by spojrzeć na Luciano — Nie możesz.

    — Jesteś moją córką, Valerio — Vincent kontynuował nic sobie, nie robiąc ze słów Vitalego — I chcę tylko, żebyś wróciła do rodziny. Bo należysz do niej — skrzyżował ze mną spojrzenie — Należysz do mnie.

    Nie.
   Słowo sprzeciwu wybrzmiało w mojej głowie z taką siłą, że miałam wrażenie, iż wypowiedziałam je na głos. Vincent podszedł bliżej i wyciągnął dłoń w moją stronę. Nie dotknął mnie, ale bliskość tego gestu była niemal namacalna.

— To proste, Valerio. Ty za niego — uśmiechnął się patrząc na Vitalego, jakby sprawiło mu to chorą satysfakcję — Żadnych komplikacji, żadnych pościgów, żadnych kłamstw. Oddasz siebie, a on odzyska życie.

    — To pułapka — syknął Vitale przez zaciśnięte zęby. Jego głos był ledwo słyszalny, ale nie stracił ostrości — Nie wierz mu.

    — Och, Vitale — Vincent parsknął z teatralnym rozbawieniem — Jesteś uparty, ale widzisz, gdzie Cię to zaprowadziło? Nie jesteś teraz na pozycji by dyktować warunki.

    Czułam, jak dłonie zaczynają mi się pocić, a serce walić jak oszalałe. Nie mogłam się na to zgodzić. Ale jednocześnie miałam świadomość, że jeśli odmówię, Vitale zginie. Oboje zginiemy.

    — Wybieraj, Valerio — Vincent przerwał moje myśli. — Nie jestem cierpliwym człowiekiem.

    Przez moment miałam ochotę rzucić się na niego, uderzyć go, zrobić cokolwiek, by wymazać ten jego uśmiech. Ale potem spojrzałam na Alessio. Stojący teraz w cieniu swojego wuja, wyglądał na rozdartego między lojalnością a czymś, co można by nazwać sumieniem. Nagle dostrzegłam w nim – może i naiwnie – nadzieję. Pośród tego całego obłędu i okrucieństwa w oczach, jaki cechował całą ich trójkę dostrzegłam szansę.
    Wiedziałam, że moja zgoda wcale nie będzie oznaczać, że Vitale będzie bezpieczny. Nie ufałam Vincentowi. Nie ufałam, że puści go wolno, więc nie mogłam się zgodzić na jego ofertę. Jedyną opcją, jaką brałam pod uwagę było wyjście stąd razem.

    Odwróciłam się przodem do Vincenta, po czym na miękkich jak z waty nogach zdołałam się podnieść. Starałam się zignorować materiał spodni nasiąknięty krwią Vitalego, który przykleił się do mojej skóry.

    — Mam inną propozycję.

    Vincent zmarszczył brwi, kręcąc głową w wyrazie dezaprobaty.

    — To nie ma znaczni...

    — Nie mówiłam do Ciebie — przerwałam mu, zadzierając wysoko brodę — Mówiłam do Twojego capo — przenosiłam wzrok na Alessio, który na moje słowa, jakby drgnął, wyraźnie zaskoczony moją śmiałością.

    Vincent spojrzał na mnie z mieszanką rozbawienia i irytacji, jakby nie wierzył, że to, co powiedziałam, miało jakiekolwiek znaczenie.

    — Naprawdę myślisz, że masz tu coś do powiedzenia, Valerio? — zapytał, robiąc krok w moją stronę.

Ignorując kolejną jego zaczepkę, skupiłam się na Alessio. W jego spojrzeniu dostrzegłam coś, czego Vincent najwyraźniej nie widział – wahanie.

    — Jesteś jego capo, tak? — spytałam, celowo używając tytułu, który w ich świecie miał ogromne znaczenie— Nie sługą, nie cieniem, tylko kimś, kto decyduje.

    Vincent prychnął, ale Alessio nadal mnie obserwował, wyraźnie, walcząc z czymś wewnętrznie.

    — Nie musisz tego słuchać — powiedział, kierując wzrok na bratanka — To zwykła gra na czas.

    Alessio przez chwilę spoglądał na Vincenta, jakby rozważał jego słowa, po czym wymienił spojrzenie z bratem, i w końcu powoli skinął głową, zwracając się w moją stronę.

    — Mów — powiedział spokojnie, bez śladu emocji, ale ja zauważyłam błysk zainteresowania w jego oczach.

    Przełknęłam ciężko ślinę, decydując się na coś, co z tyłu głowy uważałam za sensowne. Musiałam chociaż spróbować.

    — Pamiętam, że zależało Ci na Marquis — zaczęłam, utrzymując kontakt wzrokowy z mężczyzną — Jak wiesz, nie tylko klub należy do mnie, ale i od jakieś czasu cały budynek. Więc jeśli puścisz nas wolno będzie Twój. Bez żadnych zobowiązań.

    Alessio uniósł brew, a jego usta wykrzywiły się w delikatnym uśmiechu. Wyglądał na wyraźnie zaintrygowanego, podczas gdy Vincent zacisnął szczękę, a rysy jego twarzy wyraźnie się zmieniły. Był zirytowany.

    — Alessio — powiedział ostro, nie kryjąc frustracji — Dostaniemy go, kiedy ona tu zostanie.

    — Naprawdę w to wierzysz? — zapytałam zwracając się do obojgu — Nawet jeśli bym się zgodziła to ta decyzja rozpęta wojnę. Myślicie, że Vitale nie będzie próbował mnie uwolnić? Pomyśl... — zrobiłam krok w stronę Alessio, nie spuszczając z niego wzroku — Ta decyzja pociągnie za sobą setki niewinnych ofiar. A co zyskasz w zamian? Co osiągniesz, zatrzymując mnie tutaj?

    Vincent zmarszczył brwi, zaciskając usta w cienką linię.

    — Mogę też go zabić, żeby mieć pewność, że niczego nie spróbuję — odparł beznamiętnie Alessio patrząc na Vitalego.

    — Masz rację. Możesz — skinęłam głową, starając się by mój głos nadal brzmiał pewnie — Ale Vitale ma braci. I tak, jak ty ma setki ludzi, którzy oddadzą za niego życie. Naprawdę chcesz iść na wojnę? Myślisz, że jestem tego warta? Że twoi ludzie uznają, że warto za mnie ginąć? — moje pytania sprawiły, że wzrok Alessio uciekł w kierunku brata. Wahał się. Widziałam to — Właśnie tego chce Vincent — mówiłam dalej wykorzystując chwilę jego słabości — Chce, żebyś stał się jego kukiełką. Jego narzędziem do władzy.

    Alessio nie odpowiedział nic, ale w jego oczach, które jeszcze chwilę temu wydawały się zimne i bezlitosne, pojawiło się coś, co mogłam określić tylko jako niepewność.
    Vincent, chyba również w końcu to dostrzegł i przybliżył się o krok, niemal, stając między nami.

    — Ty nie chcesz tej wojny, Alessio — włożyłam w te słowa całą pewność siebie, jaką potrafiłam z siebie wykrzesać i wpatrywałam się w niego, czekając. Czekając, aż to, co powiedziałam, przebije się przez jego myśli — Nikt z nas jej nie chce.

Milczenie, które wypełniło przestrzeń między nami, zostało przerwane gniewnym warknięciem Vincenta. Złapał Alessia za ramiona i potrząsnął nim, jakby próbował wyrwać go z transu.

    — Posłuchaj mnie — jego głos był ostrzejszy, niż, kiedykolwiek wcześniej, ale w tej ostrości kryła się nuta desperacji, która zdradzała więcej, niż pewnie chciałby pokazać — Valeria chce namieszać Ci w głowie. Nie słuchaj jej. Co ona wie o naszym świecie? Wszyscy moi ludzie pójdą za Tobą bez mrugnięcia okiem.

    Alessio spojrzał na niego z uniesioną brwią.

    — Twoi ludzie? — powtórzył

    — Twoi. Twoi ludzie Alessio — poprawiał się szybko wyraźnie podburzony.

    Cofnęłam się o krok zerkając przez ramię w stronę Vitalego, który jakby domyślając się o co chciałabym go zapytać skinął głową zapewniając mnie, że jeszcze wytrzyma.
Wróciłam spojrzeniem do Alessio, którzy wpatrywał się w wuja z czymś, co mogło być początkiem wątpliwości, a może nawet gniewu. Z każdą sekundą napięcie między nimi narastało, jakby powietrze w pokoju stawało się gęste od emocji. Nawet Adriano w pełnym momencie podszedł bliżej, jakby gotowy do interwencji. To był ten moment. Moment wielkiej wygranej lub okropnej porażki.

    — To on zabił waszego ojca.

      Kiedy tylko te słowa odbiły się od kamiennych ścian wszystko zadziało się zbyt szybko bym mogła zareagować.
Vincent odwrócił się w mgnieniu oka, a jego twarz przybrała wyraz czystego, nieokiełznanego gniewu. W pomieszczeniu zapanowała cisza tak głęboka, że słyszałam jedynie przyśpieszony oddech Vitalego za swoimi plecami.
    Całe moje ciało, kazało mi się cofnąć, ale tego nie zrobiłam. Stałam twardo z uniesioną brodą patrząc na swojego ojca. Ojca, który okazał się najgorszym człowiekiem jakiego znałam.

    — Co ty powiedziałaś? — zmrużył oczy, a jego głos stał się nienaturalnie niski.

    — Prawdę. To ty zabiłeś Loren... — nie zdążyłam nawet dokończyć, gdy jego dłoń zacisnęła się na moim gardle i przyszpilił mnie do kamiennej powierzchni ściany.

    Krzyk Vitalego i głośny wręcz ogłuszający szczęk łańcuchów, bym jednym co doszło do mnie po tym, jak uderzenie sprawiło, że powietrze uszło z moich płuc.

    — Jak śmiesz... — w jego oczach płonęła czysta furia.

    Unosiłam dłonie starając się odepchnął od siebie Vincenta, ale to na nic się zdało. Był silny. Nie miałam szans z żadnym z mężczyzn w tym pomieszczeniu. Nie fizycznie.
Nie próbując nawet walczyć spojrzałam na Alessia, który zamarł w miejscu, a jego twarz stężała. Był okrutny i nieobliczalny, ale nie chciał wojny. Czułam to. Widziałam to w jego oczach.

    — Puść ją — jego głos był cichy, ale wyraźnie pełen napięcia.

    Vincent zignorował go, nadal wpatrując się we mnie z mordem w oczach.

    — Ona kłamie.

    Uśmiechnęłam się słabo.

    — Wiesz, że mówię prawdę — wycharczałam, zbierając resztki powietrza, by wydusić z siebie te słowa.

    Alessio ruszył naprzód.

    — Powiedziałem, żebyś ją puścił — warknął, chwytając Vincenta za ramię i odciągając go ode mnie jednym mocnym ruchem.

Zsunęłam się po ścianie, łapczywie łapiąc powietrze, a moje dłonie zderzyły się z chłodnym, mokrym betonem. Przez kilka sekund świat wokół mnie zawirował. Świadomość wróciła dopiero, gdy poczułam na sobie czyjeś dłonie. Gwałtownie otworzyłam oczy, gotowa odepchnąć intruza, ale zanim zdążyłam zareagować, dotarło do mnie, że to nie był ktoś obcy. Vitale owinął ramiona wokół mojego ciała, przyciągając mnie do swojej piersi. Przymocowane do sufitu łańcuchy, które jeszcze przed chwilą go krępowały, leżały teraz na ziemi tuż przy naszych stopach.
Jak?

    — Zabije go — wychrypiał, ujmując bok mojej twarzy w dłoń — Przysięgam, że go kurwa zabije.

    Wiedziałam, że nie żartuje. W jego oczach był taki gniew, taka dzika determinacja, że nie miałam wątpliwości, że był gotów to zrobić. Ale całe jego ciało, drżało z wyczerpania, a ryzyko było zbyt wielkie.
Złapałam jego twarz w dłonie i na moment przyłożyłam swoje czoło do jego kręcąc głową.

    — Dajmy im pozabijać się nawzajem — szepnęłam przenosząc spojrzenie na Vincenta i Alessia, którzy zdawali się zapomnień o nas.

    — Uspokój się — Vincent zagrzmiał, unosząc dłonie w kierunku bratanka — Naprawdę w to wierzysz? Wierzysz, że stoję za śmiercią własnego brata? Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem?

    — Wszystko, co zrobiłeś, zrobiłeś dla siebie — odparował Alessio robiąc niespokojnie krok w tył.

    W pomieszczeniu zapadła ciężka cisza. Adriano, który dotąd stał z boku, zrobił krok w stronę Vincenta, jakby i on zaczynał rozumieć, że będzie musiał wybrać którąś ze stron. Jego ruch był jednak błędem. W jednej chwili Vincet chwycił młodszego z braci Luciano i przyciągnął go do siebie, wyciągając pistolet zza paska.

    — Nie pozwolę Ci zniszczyć tego, co możemy osiągnąć chłopcze... — przyłożył lufę pod brodę Adriano — Więc wybieraj. Albo grzecznie wykończysz wielkiego Vitalego Sorrentino i zadbasz o to, żeby moja córka została grzecznie w domu, albo będziesz świadkiem śmierci swojego brata.

    Zacisnęłam dłonie na materiale koszuli Vitalego patrząc na rozgrywającą się przed nami scenę. Alessio nie pozostał dłużny Vincentowi i już po chwili wyciągnął spluwę i wymierzył ją w jego stronę.

    — Puść go.

    — Puszczę jak zrobisz co powiedziałem — warknął Vincent, wbijając pistolet mocniej w skórę Adriano.

    — Jestem twoim capo! — Alessio podniósł głos.

    — Jesteś tylko dzieciakiem — rzucił z pogardą — Jesteś synem swojego ojca. A on... — przez ułamek sekundy milczał, jakby delektował się kolejnymi słowami, po czym jego usta wykrzywiły mu się w przerażającym uśmiechu — A on był słaby.

    — Zabiłeś go prawda? — głos Alessia zadrżał, tak samo jak dłoń, w której dzierżył pistolet,

    Luciano uśmiechnął się jeszcze szerzej, odsłaniając zęby w uśmiechu, który mógłby przyprawić o ciarki każdego.

    — To nic osobistego — wzruszył ramionami — To była konieczność. A więc jak? Postąpisz słusznie, czy będziesz zmywać dziś z ziemi krew swojego brata?

    W tej jednej chwili coś w spojrzeniu Alessia się zmieniło. To nie była tylko złość. To była chłodna przerażająca kalkulacja. Czułam to. Czułam, jak atmosfera w pomieszczeniu się zmienia, a napięcie wisi na krawędzi eksplozji. Alessio nie zamierzał już dłużej prosić ani grozić.
W kilku długich krokach zmniejszył odległość między nami, a uderzenie kolbą w skroń Sorrentino rozległo się głuchym trzaskiem, który zmieszał się z moim krzykiem. Capo camorry chwycił mnie mocno za ramię, unosząc gwałtownie i przyciągając do siebie. Zimny metal lufy pistoletu na mojej skroni sprawił, że zamarłam.

    — Tak chcesz się bawić? — głos Alessia wypełnił całą przestrzeń, odbijając się echem od ścian — Albo puścisz mojego brata, albo ją zabije. A wiem, że zależy Ci na niej żywej.

    Serce waliło mi jak oszalałe, a oddech przyśpieszył tak bardzo, że przez moment miałam wrażenie, że zaraz stracę przytomność. Nie tak to miało wyglądać.

    — Nie musimy kończyć tego w taki sposób. Pomyśl, Alessio — ton głosu Vincenta stał się bardziej ugodowy, niemal perswazyjny — Dzięki niej zawrzemy sojusz z Bratwą. Będziesz mieć siłę, jakiej twój ojciec nigdy nie potrafił zdobyć.

Bratwa? O czym on mówił?

    — Puść mojego brata — odpowiedział Alessio lodowato, nie poruszając się ani o milimetr — Wtedy pogadamy.

Vincent milczał przez dłuższą chwilę, ale w końcu przystanął na żądanie Alessia.

    — Dobrze — cofnął lufę spod brody Adriano, ale wciąż trzymał broń w gotowości — Puszczę go, ale liczę, że wybierzesz rozsądnie, chłopcze — wskazał ruchem głowy Vitalego, który z cichym syknięciem podnosił się z betonu — Udowodnij, że jesteś gotów na coś większego. Zrób to dla siebie, dla rodziny.... dla nas wszystkich — rozłożył ręce, robiąc krok w naszym kierunku – Bądź wielki.

– Będę – zapewnił go Alessio – Ale na pewno nie dzięki tobie.

Zanim Vincent zdążył zareagować, Alessio pchnął mnie na ziemię wręcz pod jego stopy. Przeszyła mnie fala bólu, gdy tylko moje ciało zderzyło się z twardym betonem i ponownie na krótką chwilę wszystko stało się rozmyte, a dźwięki zdawały się dobiegać, jakby zza grubej ściany. Ból sprawił, że nie mogłam się poruszyć, choć każda cząstka mojego ciała, błagała o to, by to zrobić.
    Vitale. Vitale mnie potrzebował.

        Podpierając się na drżących dłoniach uniosłam głowę, a widok, jaki zastałam przed oczami sprawił, że omal nie zadławiłam się powietrzem. Alessio stał kilka kroków ode mnie z lufą wymierzoną w stronę klęczącego na ziemi mężczyzny.

    — Ostatnie słowa Sorrentino? — zapytał. Jego głos był zimny i nieubłagany.

    Vitale z trudem uniósł głowę, podpierając się dłońmi o zimny beton i odnalazł moje spojrzenie. W jego oczach dostrzegłem coś, co przeraziło mnie bardziej niż przystawiona jeszcze przed chwilą do mojej skórni lufa — pogodzenie się z losem.

    — Zamknij oczy Val.

    Pokręciłam głową, nie będąc w stanie pogodzić się z tym, co zaraz miało nadejść. Nie spędziliśmy ze sobą wystarczająco czasu. Potrzebowaliśmy go więcej. Znacznie więcej.

    — Nie...— zdołałam wyszeptać, choć mój głos był ledwo słyszalny, a drżące ciało, odmawiało mi posłuszeństwa.

    Kąciki ust Vitalego drgnęły, unosząc się w niemal
niedostrzegalnym uśmiechu, jakby chciał w ostatniej chwili nadać temu wszystkiemu absurdalny cień spokoju. W tle wciąż przebijał się podniesiony głos Vincenta, ale jego słowa były tylko przytłumionym szumem. Nie miały znaczenia. Nie liczyło się nic prócz tego, że właśnie patrzyłam jak Alessio kładzie palec na spuście i przykłada lufę do skroni Vitalego.
    Na dosłownie kilka sekund, w ciągu których nie zdążyłam nawet wziąć oddechu zapadła przeraźliwa cisza, a potem... potem rozległ się huk wystrzału.

🥀Vitale 🥀

      Świadomość, że przyjdzie mi umrzeć w takiej obskurnej piwnicy, jak ta w rezydencji rodziny Luciano była ze mną od zawsze. I chociaż nigdy nie myślałem o tym, jak miałoby to wyglądać, to zawsze czułem, że nadejdzie moment, kiedy nie będę miał już wyboru. Czułem to w kościach, w każdym oddechu, który brałem zbyt szybko, jakby coś nieuchronnego miało nadejść. Jednak przez te kilka sekund, kiedy czułem zimny metal lufy przy mojej skórze, moje myśli zaczęły szaleć. Przypomniałem sobie wszystkie te dobre chwile; wszystko, co było przed tym i uświadomiłem sobie coś przerażającego. Do tej pory nie bałem się śmierci, bo nie oczekiwałem niczego od przyszłości, ale niedawno to się zmieniło. Zmieniło się w momencie, gdy spotkałem Valerię; gdy po raz pierwszy spojrzałem w jej błękitne oczy i ujrzałem w nich wszystko to czego nawet nie wiedziałem, że potrzebowałem. Miałem swoją przyszłość; miałem ją z nią.
    Teraz jednak przyszłość wydała się nieosiągalna, więc byłam wdzięczny, że chociaż w tej ostatniej chwili mogłem na nią patrzeć. Łudziłem się, że to mi wystarczy, żeby poczuć, że moje życie miało jakimkolwiek sens, ale tak nie było. Bo nic nie mogło równać się z wizją życia z nią; budzenia się każdego dnia i zasypiania obok niej. Patrzyłem na jej zasłane łzami tęczówki, wyobrażając sobie wszystkie te nieprzeżyte dni, które miały nadejść, gdyby sprawy potoczyły się inaczej. Gdyby Alessio postanowił nie naciskać na spustu.
    Huk wystrzału zmieszał się z przeraźliwym krzykiem Valerii. A więc tak wyglądał koniec? Odruchowo zamknąłem oczy, myśląc o tym, że poczuję ból, że to uczucie przeniknie przez moje ciało, po czym nastanie ciemność, ale nic takiego się nie stało.

    Minęło kilka długich sekund, aż w końcu uchyliłem powieki i kilka kolejnych, zanim doszło do mnie, co się stało.
Alessio, nadal stał nade mną, z pistoletem w dłoni, ale lufa nie była już wymierzona w moją stronę. Była nakierowana na Vincenta, a raczej na jego bezwładne ciało, które spoczywało u stóp młodszego z braci. Chłodne niebieskie oczy wpatrywały się we mnie, ale nie było w nich już życia. Był martwy. Z rany wlotowej na czole sączyła się gęsta krew. Vincent Luciano był martwy, a jego władza, która zdecydowanie zbyt długo dominowała w naszym świecie, zgasła w mgnieniu oka.

    — Powinienem zrobić to już dawno — słowa Alessio sprawiły, że oprzytomniałem. Wciągnąłem gwałtownie powietrze, a moje ciało przeszył ostry ból, zmuszając mnie do walki o każdy oddech. Przypływ słabości, niemal zwalił z nóg, ale zacisnąłem zęby, zmuszając się do utrzymania równowagi.

         Walcząc z zawrotami głowy przeniosłem spojrzenie na Valerię. Klęczała kilka metrów ode mnie, wpatrując się w ciało Vincenta, które leżało tuż obok niej z szeroko uchylonymi ustami.
Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, coś w jej oczach pękło. W jednej chwili zerwała się na nogi. Jej ruch był gwałtowny, niemal niekontrolowany, jakby instynkt przejął nad nią władzę. Zanurzyła się w moich ramionach, a jej dłonie od razu zaczęły sunąć po moich ramionach, twarzy, piersi, jakby musiała upewnić się, że naprawdę tu jestem.

    — O mój Boże... o mój Boże... — powtarzała drżącym głosem, zaciskając palce na mojej przesiąkniętej krwią koszuli.

    — Nic mi nie jest — wyszeptałem, kładąc dłoń na tyle jej głowy, przyciągając ją bliżej, mocniej — Nic mi nie jest — przycisnąłem

    Ukryła twarz w zagłębieniu mojej szyi. Jej łzy spływały po mojej skórze, a ciepło jej oddechu mieszało się z chłodem przesiąkniętej krwią koszuli, którą miałem na sobie. Chciałem powiedzieć coś jeszcze, ale nie czułem jeszcze ulgi ani triumfu. Alessio wciąż stał z pistoletem w dłoni tuż obok nas. Nie puszczając Valerii nawet na chwilę przenosiłem spojrzenie na niego, a on, jakby to wyczuł i również obrócił się w moją stronę.

    — Czy twoja oferta nadal jest aktualna? — jego głos zadrżał, ale pozostał niezłamany.

    Uchyliłem usta, ale zaraz później je zamknąłem, zdając sobie sprawę, że pytanie to nie było skierowane do mnie. Valeria poderwała głowę, szybkim ruchem dłoni otarła łzy z twarzy i odwróciła się w kierunku mężczyzny. Skinęła głową, nie wahając się nawet przez moment.

    — Tak. Marquis jest twój.

    Coś w mojej piersi zacisnęło się boleśnie, gdy doszło do mnie, że właśnie oddawała coś, na co jej ojciec pracował całe życie. Miejsce, pełne wspomnień, historii i cieni przeszłości. Miejsce, gdzie dorastała. Miejsce, które nosiło w sobie ślad Matteo.
    Alessio skinął głową, ale jego spojrzenie dalej pozostało chłodne. Przeniósł wzrok na ciało Vincenta, leżące nieruchomo na zimnym betonie, a potem znów spojrzał na nas.

    — Chcę też zapewnienia, że żaden z waszych ludzi nie postawi stopy na mojej ziemi.

    — Masz je — odpowiedziała, owijając ramiona wokół mojego ciała, jakby już miała mnie nigdy nie puścić.

    — Twoja żona mówi również w Twoim imieniu? — zapytał, przenosząc spojrzenie na mnie.

    — Tak — odpowiedziałem z całą stanowczością, na jaką było mnie stać.

            Słysząc słowa potwierdzenia Alessio schował broń.

    — Macie czas do wschodu słońca, by opuścić Vegas.

***

Szpital w Portland nie był miejscem, w którym chciałem spędzić ostatni tydzień, ale Valeria nie dopuszczała do siebie żadnego słowa sprzeciwu. Chociaż to co zrobiła dla mnie w Vegas odebrało mi prawo do jakiekolwiek kwestionowania jej rozkazów. Siedziała przy moim łóżku niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę, a jej dłonie nieustannie szukały kontaktu z moją skórą — czy to chwytając moją dłoń, czy delikatnie, poprawiając opatrunki na moim ciele. A było ich sporo.
    Pierwsze trzy dni w szpitalu pamiętam, jak przez mgłę odurzony taką dawką leków przeciwbólowych, która powalił by konia. Dopiero piątego dnia zacząłem odzyskiwać pełną świadomość. Ból był nie do zniesienia, ale przyzwyczaiłem się do niego na tyle, by nie zwracać na niego większej uwagi. Skupiałem się na Val. Na jej obecności przy mnie na sposobie, w jaki jej palce delikatnie wędrowały po mojej skórze, jakby próbowała wymazać każdą ranę, każdy siniak, który przypominał nam o minionych dniach. Nie spała prawie wcale, a kiedy w końcu zmęczenie wygrywało, przysypiała z głową opartą o brzeg mojego łóżka, tak jak teraz. Wyciągnąłem dłoń w jej kierunku i przesunąłem delikatnie palcami po jej policzku.

    — Powinnaś się porządnie wyspać — wyszeptałem, widząc, jak uchyla lekko powieki — Na łóżku.

    Zamiast odpowiedzieć od razu, przysunęła się bliżej i, wtuliła twarz w moją dłoń.

    — Wyśpię się, jak wrócimy do domu.

    Westchnąłem i spojrzałem na nią z troską. Na moment zapanowała cisza, przerywana jedynie odgłosami dochodzącymi z korytarza. Nie miałem pojęcia, ile czasu jeszcze zechcą trzymać mnie w tym szpitalu, ale miałem nadzieję, że wkrótce pozwolą mi wyjść. Każdy dzień spędzony tutaj ciągnął się w nieskończoność, a świadomość, że Valeria męczyła się bardziej niż ja, nie dawała mi spokoju. Chciałem wrócić do normalności — o ile można było nazwać to, co nas otaczało, normalnością. Śmierć Vincenta zmieniła wiele rzeczy.

    — Nie porozmawialiśmy jeszcze o tym wszystkim — przesunąłem dłoń z jej policzka na dłoń.

    — Porozmawiamy — skinęła głową — Jak tylko wrócimy do domu.

    Uchyliłem usta, ale zanim zdążyłem, cokolwiek odpowiedzieć drzwi do sali otworzyły się z cichym skrzyknięciem, a w ich progu stanął Michael.

    — Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — zatrzymał się na chwilę, jakby, upewniając, że wejście do środka nie naruszy jakiegoś niewidzialnego porządku — Ale nie chciał dać mi spokoju dopóki nie zgodziłem się go puścić do was.

    Wraz z tymi słowami zza jego pleców wyłoniła się sylwetka naszego najmłodszego brata. Federico zachwiał się, gdy tylko zrobił krok w przód, przez co Michael złapał go za ramię. Fede zacisnął szczękę, ale nie odepchnął pomocy.
        Kątem oka dostrzegłem, jak Valeria podnosi się z krzesła, po czym delikatnie, kładąc dłoń na moim ramieniu nachyla się nade mną, muskając moje usta. Ten krótki pocałunek sprawił, że kąciki moich ust drgnęły.

    — Zostawię was.

    Skinąłem lekko głową, a ona ruszyła w kierunku drzwi. Zanim zniknęła za nimi razem z Michaelem, przystanęła przy Federico i przesunęła dłonią po jego ramieniu, jakby chcą mu bezgłośnie przekazać, że wszystko było w porządku. Gdy tylko drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem Federico zrobił kilka chwiejnych kroków w moim kierunku. Przypływ złości przetoczył się przez moje ciało, kiedy dostrzegłem szramę, która przecinała jego policzek i kilka mniejszych ran, po których na pewno poznaną blizny.

    — Siadaj — wskazałem na krzesło, które wcześniej zajmowała Val — Nie wyglądasz najlepiej — rzuciłem, starając się nadać mojemu głosowi lekki ton.

    Fede uśmiechnął się słabo i opadł na krzesło, jakby tylko czekał na te słowa

    — Nie wyglądam najlepiej? — rzucił, krzywiąc się lekko — Widziałeś siebie?

    Zaśmiałem się krótko, przez co nieprzyjemny ból przetoczył się przez moją klatkę. Federico oparł łokcie na kolanach i spuścił głowę, jakby szukał w podłodze odpowiednich słów. Jego ramiona były napięte, a ręce nerwowo zaciskały się w pięści.

    — Fede — nachyliłem się w jego kierunku — Żyjesz?

    — Żyję — mruknął — Ale nie wiem dlaczego.

    Zacisnąłem dłoń na jego ramieniu dobrze, znając ten ton. Gorycz, poczucie winy i ból, które odbijały się w jego głosie, były mi, aż nazbyt znajome. Wiedziałem, co czuje. Sam przeżywałem to nieraz, próbując zrozumieć, dlaczego to mnie oszczędzono, kiedy inni nie mieli tyle szczęścia.

    — Spójrz na mnie.

    Fede uniósł głowę, powoli, jakby każdy centymetr tego ruchu wymagał od niego niewyobrażalnego wysiłku. W jego oczach odbijała się mieszanka emocji — wstyd, żal, gniew na samego siebie, a przede wszystkim coś, co wyglądało na niemal dziecięce zagubienie; ciężar, który wydawał się zbyt wielki, by uniósł go samodzielnie.

    — Popełniłeś błąd, straciłeś na chwilę czujność...— mój głos był cichy, ale stanowczy — Ale wyszliśmy z tego cali. I to jest najważniejsze.

    Jego szczęka drgnęła.

    — Mam tak po prostu zaakceptować to, co się stało? — zapytał, patrząc na mnie spod lekko przymrużonych powiek.

    — Czasami trzeba przełknąć dumę Fede— odpowiedziałem spokojnie, choć wiedziałem, że to nie będzie łatwe — Kiedy odebrałem tamten telefon od Alessio nawet przez myśl mi nie przeszło to, że zawiodłeś Fede. Myślałem tylko o tym, jak Cię stamtąd wyciągnąć i co mogłem zrobić by temu zapobiec. Wiem, że przed wyjazdem wymagałem od Ciebie wielu rzeczy. Rzeczy, którym sam się wymigiwałem w twoim wieku... — urwałem, dając mu chwilę. Widząc, jak milczy, a jego dłonie poruszają się coraz szybciej postanowiłem dodać coś, co uważałem, że chociaż trochę poprawi mu humor; — Jeśli naprawdę zależy Ci na tej dziewczynie mogę...

    — Nie — jego głos przeciął moje słowa gwałtownie. Poderwał głowę, a jego spojrzenie spotkało moje z taką intensywnością, że zamilkłem — Nie musisz się tym przejmować.

    Uniosłem brew.

    — Jesteś pewny? — upewniłem się przyglądając mu się uważnie.

    — Tak — odpowiedział szybko, niemal zbyt szybko. Skinął głową, ale zaciskał szczękę, jakby sam siebie próbował przekonać — Ja i Fallon....to nie miało prawa się udać.

    — Skoro tak uważasz.

    — Tak będzie lepiej — tym razem jego głos był cichszy, jakby wypowiadał te słowa bardziej do siebie niż do mnie.

    — Dobrze — skinąłem głową, po czym po dłuższej chwili przyglądania mu zdecydowałem się na jeszcze jedno pytanie. Może nawet, te które powinienem zadać jako pierwsze — Potrzebujesz czegoś?

    Fede spojrzał na mnie, a jego wzrok na moment zmiękł.

    — Mogę...— zawahał się — Mogę wrócić na jakiś czas do domu? — zapytał w końcu, nieśmiało, niemal szeptem — Nie wiem, czy Santo przyjmie mnie z powrotem, gdy dowie się o szczegółach mojego wyjazdu do Vegas.

    Przyciągnąłem go do siebie.

    — Możesz wrócić, na ile chcesz — powiedziałem, poklepując go lekko po plecach, po czym spuściłem wzrok i skrzywiłem się, zerkając na szpitalną koszulę, w którą mnie wpakowali — A sprawą z Santo zajmę się, jak tylko założę coś, co sięga dalej niż do pośladków.

    Fede zaśmiał się cicho, choć jego śmiech zabrzmiał bardziej, jak ulga niż rozbawienie.

    — Będziesz potrafił to naprawić?

    Skinąłem głową, uśmiechając się, a mój wzrok mimowolnie powędrował w kierunku szklanej szyby w drzwiach, za którą w towarzystwie naszych starszych braci stała Valeria.

    — Naprawimy to razem — odpowiedziałem z przekonaniem — Jak rodzina.

XX

❤️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top