Rozdział dwudziesty dziewiąty: Tylko głupcy uważają, że miłość ich osłabia.


Mogąc pojawić się literówki!

🥀 Vitale 🥀

         Fala pożądania przepłynęła przeze mnie, rozpalając każdy nerw, gdy Valeria powoli rozpinała moją koszulę, guzik po guziku, a jej smukłe palce muskały moją skórę. Rozbierała mnie z ubrań równie sprawnie co ze zmysłów.
Delikatnym pchnięciem zmusiła bym położył się na łóżku, po czym usiadła na moich biodrach, kładąc dłonie na klatce piersiowej.

   — Nie chcę zrobić Ci krzywdy — szepnąłem, muskając opuszkami palców skórę tuż pod świeżą blizną na jej boku.

   — Nie zrobisz — odparła równie cicho zbliżając swoją twarz do mojej — Już mnie nie boli.

   Uśmiechnąłem się lekko w odpowiedzi, czując, jej oddech na skórze. Mimo że widok tej blizny już za każdym razem będzie mi przypominał o tym, że zawiodłem i dopuściłem do tego, żeby stała się jej krzywda cieszyło mnie, że ona potrafiła tak szybko się pozbierać. Była silna.
    Może i nawet silniejsza ode mnie.

Złapałem ją w pasie, a następnie zatopiłem w jej rozchylonych wargach. Całowanie Valerii stało się moim ulubionym zajęciem. Dopóki nie znałem smaku i dotyku jej ust nie sądziłem, że mógłbym się od czegoś uzależnić. Ale tak się stało. Byłem uzależniony od niej w każdym znaczeniu tego słowa.
Blondynka naparła na moje krocze, sprawiając, że z mojego gardła wydobył się głośny jęk. Tylko ona tak na mnie działa. Z każdą chwilą, gdy nasze ciała ocierały się o siebie, a pocałunki stawały się coraz to zachłanniejsze pragnąłem więcej. Najdelikatniej, jak potrafiłem oplotłem ciało Val i ułożyłem pod sobą, obsypując jej skórę pocałunkami, poczynając od szyj, po obojczyki i piersi, a kończąc tuż przy różowej bliźnie pod jej zebrami. Nie odrywając oczu od jej błękitnych tęczówek znów zbliżyłem swoją twarz do jej.

    — Jesteś piękna Val — szepnąłem, muskając jej usta raz jeszcze — Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem.

Blondynka ujęła moją twarz w dłonie przesuwając kciukami po moich policzkach i wargach, po czym złączyła nasze usta. Uśmiech, w jakim ułożyła swoje malinowe wargi był wart każdego grzechu. Sięgnąłem dłonią pod jej ciało unosząc biodra, a kiedy owinęła nogi wokół mnie wszedłem w nią jednym mocnym pchnięciem. Val odchyliła głowę, łapiąc głośno powietrze, a ja złapałem jej dłonie, splatając nasze palce, wciskając je w materac tuż przy naszych ciałach. Wchodziłem w nią powoli i delikatnie nadal mając na uwadze jej ranę. Mimo jej zapewnieniu, że nie odczuwa już bólu nie zamierzałem ryzykować.
Najważniejsza była dla mnie jej przyjemność.

    Kochaliśmy się powoli i delikatnie, delektując się każdą sekundą, gdy nasze ciała ocierały się o siebie w jednostajnym rytmie. Gdy blondynka zaczęła dochodzić, wcisnęła pięty w moje pośladki i wypięła piersi, przywierając do mojej klatki. Mruknąłem prosto w jej usta, kiedy poczułem każdy cal jej ciała na sobie. Nie przestałem poruszać biodrami, dopóki oboje nie opaliliśmy z sił, łapiąc raptowne oddechy.
    Valeria przylgnęła do mojego boku, a ja przymknąłem oczy, pragnąc by ta chwila trwała całą wieczność. W jej ramionach czułem się, jakby nic nie mogło mnie złamać.

      Kiedy po chwili uniosłem powieki i skręciłem głowę by spojrzeć na blondynkę ona już wpatrywała się we mnie z głową podpartą na dłoni.

    — Wszystko w porządku? — zapytałem, obserwując uważnie jej twarz.

    — Tak — skinęła głową, po czym przysunęła się łącząc nasze usta w powolnym pocałunku. Znów przymknąłem na moment oczy, ciesząc się jej bliskością i dotykiem ciepłych warg, aż do momentu, gdy pomiędzy pocałunkami wyszeptała te trzy słowa; — Powinniśmy się pobrać.

  Odsunąłem się delikatnie, mrużąc lekko oczy.

    — Aż tak dobrze było? — zapytałem z lekkim uśmiechem, na co Val przewróciła oczami.

    — Wiesz, co mam na myśli — oparła, kładąc dłoń na mojej piersi — Nasz ślub, a raczej jego brak był początkiem tego chaosu — westchnęła cicho — Powinniśmy go uciszyć, zanim stanie się coś gorszego niż kolejny pożar.

    Patrzyłem na nią przez chwilę bez słowa. Mimo ciągłego nacisku ze strony Pietro, mojego consilgiere, żeby do ślubu doszło jak najszybciej, nawet przez myśl nie przeszło mi, żeby poruszać ten temat. Najważniejsze było dla mnie, żeby Valeria doszła do siebie i była bezpieczna. To, że ludziom nie podobało się to, iż nie została jeszcze moją żoną miałem gdzieś.
    Nie była tu, żeby spełniać kogokolwiek oczekiwania.

    — Jesteś pewna? — spytałem — Nie musisz tego robić...

    — Jestem — skinęła głową, nie dając mi dokończyć myśli, po czym oparła brodę o mój bark — Ale zrobimy to, na nieco innych warunkach dobrze? Tylko najbliższa rodzina i Ci których uznasz za niezbędnych. Wesele z królewskim rozmachem nie jest w moim stylu — uśmiechnęła się krzywo — I myślę, że w obecnej sytuacji też było był nie na miejscu.

    Przechyliłem lekko głowę. Nie do końca, wierzyłem w to, że wystawne przyjęcia nie były w jej stylu, ale rozumiałem i w pełni podzielałem drugi argument. Na przestrzeni ostatnich kilku dni w Katanii doszło do drobnych przewinień, które, mimo że nie były niczym nadzwyczaj niepokojącym to nie powinny mieć miejsca, tam gdzie odpowiadałem za porządek.
Inspektor Chad Smith miał dzięki tym incydentom powód, by pojawiać się w miejscach, których nie powinien i brnąć w swoją samozwańczą misję by zdobyć, cokolwiek co mogłoby zburzyć mój wizerunek szanownego biznesmena.

    — Czyli skromna ceremonia w rezydencji? — dopytałem, chcąc mieć jasność jej wizji.

  Val skinęła głową.

    — Możemy tak zrobić? — zrównała ze mną spojrzenie — Nie chcę, żebyś musiał postępować wbrew zasadom, czy rodzinnej tradycji.

    Uśmiechnąłem się ujmując jej dłoń. Cała nasza relacja od samego początku była wbrew zasadom. Moja miłość do niej; moje oddanie i moja skłonność do poświęcenia dla tego uczucia wszystkiego była wbrew zasadom. Ale to już dawno przestało mieć znacznie.
    Dla mnie nie istniały już żadne zasady.

    — Zrobimy, cokolwiek zechcesz — uniosłem jej dłoń, przyciskając usta do jej wierzchu — Czegokolwiek zapragniesz mia cara.

🥀 Valeria 🥀

         Odkąd poznałam Vitalego wiedziałam, że nieważne jak długo będzie trwała nasza znajomość to zawsze znajdzie się coś, czym będzie mnie potrafił zaskoczyć. Zaczęło się od prostych słów, spojrzeń i gestów, po niepojęte rozsądkiem poczynania i poświęcenia, kończąc na podarunkach, o których nawet nie śniłam, i kiedy myślałam, że już wyczerpał limit swojej pomysłowości pokazał mi jak bardzo się myliłam.
    W ciągu niespełna czterdziestu ośmiu godzin od naszej rozmowy Vitale Sorrentino przygotowała całą ceremonię weselną, właśnie tak jak tego pragnęłam. Bez przepychu. Bez światła fleszy, czy wielkiego rozgłosu. Sala, w której odbyło się nasze przyjęcie zaręczynowe zmieniło się w piękną salę przepełnioną białymi piwoniami i zaledwie pięcioma rzędami krzeseł. W przeciwieństwie do pierwotnych planów, gdzie miało być ponad dwieście osób, teraz było nas niewiele ponad dwadzieścia. Ta kameralność dodawała wszystkiemu intymności, którą naprawdę ceniłam w tym momencie. Bo dopóki Vincent Luciano chodził wolny myśli o tym, że zechce skrzywdzić mnie albo moich bliskich nie znikały.

    Wygładziłam biały materiał, mając dziwne uczucie déjà vu. Vitale zadbał o to, bym miała na sobie niemal dokładnie taką samą suknię, jaką wybrałam za pierwszym razem, bo pamiętał, jak byłam nią zachwycona po pierwszych przymiarkach. Byłam przekonana, że jej odtworzenie wymagało nie lada wysiłku i zasobów, ale on jak zwykle znalazł sposób, by przejść samego siebie. Patrząc na swoje odbicie w lustrze w głowie przewijały mi się obrazy z tamtego dnia, kiedy wszystko poszło nie tak. Nie chciałam o tym myśleć, ale to było silniejsze.
    Moje mroczne myśli przerwało delikatne pukanie do drzwi. Odwróciłam się, spodziewając ujrzeć Vitalego, który szykował się w sypialni naprzeciw, ale zamiast niego napotkałam wzrok jego ojca. Marco stał w progu, z ciepłym, ale poważnym wyrazem twarzy ubrany w ciemny starannie wyprasowany garnitur.

    — Mogę? — zapytał miękkim, spokojnym głosem.

Skinęłam głową.

    — Już czas? — zapytałam, zerkając na zegar.

    Marco podszedł kilka kroków bliżej opierając się o swoją laskę. W ostatnich tygodniach jego stan zdrowia się pogorszył. Prawie już nie towarzyszył nam przy wspólnych posiłkach.

    — Wszyscy już czekają, ale jeśli potrzebujesz jeszcze czasu wystarczy słowo — powiedział bez zastanowienia, posyłając mi spojrzenie pełne troski.

    — Nie — uśmiechnęłam się i po raz ostatni spojrzałam w swoje odbicie — Jestem gotowa.

    — A więc chodźmy — wyciągnął w moją stronę dłoń.

    Skinęłam głową, próbując ukryć te wszystkie emocje, które nagle mnie ogarnęły. Wzięłam głęboki oddech i delikatnie chwyciłam jego ramię, podążając za nim.
    Korytarz rezydencji był pogrążony w całkowitej ciszy, którą wypełniamy jedynie nasze kroki odbijające się echem od marmurowej posadzki. Pan Sorrentino prowadził mnie powoli, a jego dłoń na mojej sprawiała, że moje kroki stawały się coraz pewniejsze.

    — Twój ojciec byłby z Ciebie dumny — powiedział nagle, zatrzymując się w połowie drogi.

    Zastygłam w bezruchu, zaciskając drugą dłoń wokół wiązanki białych piwonii, które przyniosła mi rano Valentina i obróciłam głowę by zrównać spojrzenie z ciemnymi tęczówkami Marco. Wyglądał jakby był pewny swoich słów, jednak nawet to nie sprawiło, że i ja tak się poczułam.
Myśli o tym, co powiedział by Matteo były nieodłączną częścią mojego życia, odkąd go zabrakło, ale nasiliły się znacznie na przestrzeni ostatnich miesięcy.

   — Nie jestem tego taka pewna — odezwałam się cicho nie wiedząc, dlaczego po prostu nie skinęłam głową i nie odpowiedziałam uśmiechem na jego słowa.

  Marco spojrzał na mnie poważnie, a jego dłoń zacisnęła się na mojej mocniej niż wcześniej.

  — Znałem Matteo. Może nawet nieco lepiej niż ty Valerio i wierz mi, że byłby z Ciebie ogromnie dumny — mówiąc to nawet na ułamek sekundy nie odwrócił spojrzenia — Stałaś się silną kobietą, która potrafi sprostać każdemu wyzwaniu. Widziałem, jak radzisz sobie z trudnościami, które los stawia na twojej drodze i jak nieustannie walczysz o swoje miejsce w tym świecie. Matteo podziwiał w ludziach najbardziej właśnie te cechy — podkreślił, po czym uniósł dłoń i odsunął kosmyk moich włosów z twarzy — Więc nie musisz mieć wątpliwości co do tego, czy byłby dumny, bo odpowiedź brzmi; tak.

    Zamrugałam szybko, próbując powstrzymać łzy, które nie wiadomo, czemu napłynęły mi do oczu. Marco miał rację. Znał mojego ojca bardziej niż ja, więc te słowa nie były tylko słowami. Były szczere.

    — Dziękuję — odpowiedziałam cicho, starając się ukryć drżenie w głosie.

    — To ja dziękuję, że zrobiłaś dla mojego syna to, co zrobiła moja żona dla mnie lata temu — uśmiechnął się tajemniczo, po czym, nie dodając nic więcej ruszył przed siebie, co również uczyniłam.

    Oczywiście, chciałam zapytać, co kryło się za tymi słowami, ale zanim zdążyłam, chociaż otworzyć usta stanęliśmy w progu otwartych dwuskrzydłowych drzwi sali balowej. Szmer rozmów ucichł na nasz widok, a grająca w tle melodia skrzypiec rozbrzmiała znacznie głośniej.
    Subtelne światło świec ozdabiających pomieszczenie dodawało wnętrzu ciepła i intymności, a eleganckie, kryształowe żyrandole odbijały blask płomieni, rzucając delikatne refleksy na ściany i sufit. Przesunęłam wzrokiem po miękkich płatkach kwiatów rozsypanych pod moimi stopami, po czym, czując na sobie wzrok wszystkich w sali uniosłam spojrzenie. Mimo kilkunastu wpatrzonych w moją osobę par oczu to spojrzenie tych dobrze mi znajomych ciemnych tęczówek przyciągnęło moje niczym magnes.
    Vitale stał w odległości kilkunastu kroków ode mnie przy wysokim łuku z białych piwonii w idealnie skrojonym garniturze, który podkreślał jego sylwetkę. Ku mojemu zdziwieniu nie był dziś w czerni. Jego trzyczęściowy garnitur miał kolor jasnego beżu, wyróżniając się na tle zebranych tu dziś mężczyzn. Gdy tylko zbliżałam się do niego z każdym kolejnym krokiem nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że patrzył na mnie z coraz większym zachwytem.
  Jakby widział mnie po raz pierwszy.

    Wyciągnął dłoń w moją stronę, gdy tylko puściłam ramię pana Sorrentino i powolnym ruchem ustawił mnie tuż przed sobą nadal nie puszczając mojej dłoni.

    — Pięknie wyglądasz — szepnął, a jego usta rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu, który zarezerwowany był tylko dla mnie.

    — Dziękuję — odpowiedziałam równie cicho, nie odrywając wzroku od jego oczu nawet na chwilę.

    Miałam wrażenie, że nie mogłam patrzeć na nikogo innego niż on, gdy tylko przekroczyłam próg sali. Mimo że byłam znacznie spokojniejsza niż przedtem do dopiero teraz doszła do mnie powaga tej sytuacji. Ślub. Według niektórych tu zebranych to przysięga, która miała połączyć nas na całe życie. Dla nas, jednak był to jeden z warunków umowy.
Chociaż, czy ta ona naprawdę jeszcze obowiązywała?
Czy po tym wszystkim, co się stało w ciągu ostatnich pięciu miesięcy tym, co trzymało mnie na Sycylii była umowa?

    — Gotowi? — pytanie ze strony urzędnika, który stanął tuż przy naszym boku w dopasowanym ciemnym garniturze sprawiło, że oderwałam wzrok od Vital ego na ułamek sekundy.

    Skinęłam głową, gdy poczułam lekki uścisk dłoni, na swoich, po czym ponownie zrównałam spojrzenie z brązowymi tęczówkami Vitalego. Dopiero teraz mogłam szczerze powiedzieć na pytanie.
      Bo cokolwiek miało się wydarzyć przy nim zawsze byłam gotowa.

    Ceremonia rozpoczęła się już po chwili. Każdy następny gest i ruch był skrupulatnie zaplanowany, od najmniejszego skinienia głową po głębsze spojrzenie pełne zaufania i oddania. Vitale i ja wymieniliśmy przysięgi, obiecując sobie nawzajem miłość, szacunek i wsparcie w każdej chwili. Ku mojemu zaskoczeniu słowa powtarzane za urzędnikiem nie sprawiły mi żadnego kłopotu. Przysięga związku dopóki śmierć nas nie rozłączy przeszła mi przez gardło tak lekko, jakbym mówiła o planach na jutrzejszy dzień. Czy kłamstwo weszło mi w nawyk aż tak dobrze? A może w głębi duszy wiedziałam, że wcale nie skłamałam? Że żadna z moich obietnic złożonych, tamtego dnia nie była fałszywa.

      Gdy wymienialiśmy obrączki, a Vitale pochylił się, by mnie pocałować serce zabiło mi mocniej. Ujęłam jego policzek, czując na wargach jego ciepłe usta, a moją pierś wypełniła ta jedyna w swoim rodzaju mieszanka emocji: radość, ulgę, ale też lekki niepokój. Dopiero kiedy gromkie oklaski rozbrzmiały wokół nas przypominałam sobie, że nie jesteśmy jedynymi ludźmi na sali. A szkoda.
    Kolejne kilkanaście minut spędziliśmy na przyjmowaniu gratulacji, wymianie szczerych uśmiechów oraz uścisków, by następnie przejść do sali bankietowej, gdzie stoły uginały się pod ciężarem wyszukanej zastawy, a kryształowe kieliszki błyszczały w blasku żyrandoli. Wszystko było idealne, niemal bajkowe.

    Nim się obejrzałam Vitale poprowadził mnie na sam środek parkietu, a goście ustawili się wokół nas w kręgu. Otworzyłam szerzej oczy, bo zupełnie zapomniałam o tym elemencie tego dnia. Nadal nie mogłam wyjść z podziwu, że zaplanował to wszystko w tak krótkim czasie.

    — Czy mogę prosić o pierwszy taniec z żoną? — zapytał, unosząc kąciki ust raz jeszcze.

    Sama nie mogłam powstrzymać uśmiechu pchającego mi się na usta. Przysunęłam się do Vitalego obejmując go, gdy melodia „Te amo" Umberto Tozzi wypełniła przestrzeń wokół nas. Zaczęliśmy poruszać się w rytm powolnej melodii, nie zwracając uwagi na nikogo innego.
   W pewnym momencie Vitale spojrzał mi głęboko w oczy, jakby chciał znaleźć odpowiedź na pytania, które sam sobie zadawał. Jego spojrzenie nadal było pełne skruchy, a ja czułam, jakby chciał przeprosić za wszystko, co się wydarzyło za pierwszym razem, gdy miałam zostać jego żoną.

    — Przepraszam — powiedział nagle, zwiększając uścisk dłoni na mojej talii.

    — Za co? — przechyliłam głowę.

    — Że wszystko się tak potoczyło — odpowiedział niemal od razu, spuszczając na moment wzrok.

   Pokręciłam głową, przesuwając dłoń z jego ramienia na kark.

— Nie przepraszaj — omiotłam wzrokiem przyglądających nam się ludzi, których mogłam nazwać teraz swoją rodziną i znów na niego spojrzałam — Nie wyobrażam sobie już niczego innego Vitale. Nie żałuję niczego, co doprowadziło mnie do tego miejsca. Co doprowadziło mnie do Ciebie.

    Vitale nic nie odpowiedział. Ujął tył mojej głowy i wpił się w moje usta. Odgłosy braw i zachwytów dookoła nas były ledwie słyszalne w porównaniu z biciem mojego serca, które przyspieszyło pod wpływem tego pocałunku. Świat zdawał się zatrzymać, a jedyne, co się liczyło, to nasza bliskość.
     Gdy tylko oderwaliśmy się od siebie, Vitale spojrzał na mnie z czułością, a ja zaśmiałam się cicho dotykając jego zaczerwienionych od mojej szminki warg.

    — Nie powinieneś czasem być powściągliwy w okazywaniu emocji jako capo? — szepnęłam, zerkając w stronę przyglądających nam się starszych mężczyzn — Niektórzy mogą uznać to jako oznaka słabości prawda?

    — Tylko głupcy uważają, że miłość ich osłabia Val — znów mnie pocałował — A ja nigdy nie byłem jednym z nich. I nigdy nie będę.

***

    Ostatnie dni grudnia, minęły tak szybko, że nim się obejrzałam na kartce kalendarza pojawiała się połowa stycznia. Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy w rodzinnym gronie w rezydencji. Do tej pory nigdy nie doświadczyłam takiej domowej atmosfery w tym czasie. Święta kojarzyły mi się z cichym, nieco nawet melancholijnym czasem, który nie zawsze spędzałam w towarzystwie ojca czy Thomasa. Wyjątkiem były ostatnie święta, ale wtedy Matteo zbliżał się już do stanu, gdzie nawet chemia nie była w stanie pomóc, a morfina uśmierzyć bólu, więc ani trochę nie czułam magii świąt. W tym roku było jednak inaczej. Czas spędzony z Vitalem i jego rodziną były pełne radości, śmiechu i bliskości. Podczas kolacji wigilijnej, Valentina obwieściła wszystkim, że spodziewa się dziecka, ja w końcu mogłam zrzucić z siebie ciężar tej tajemnicy. Radość, która wybuchła wtedy w pokoju, była niemal namacalna. Wbrew jej wątpliwością wiadomość o dziecku była jak światełko nadziei w tych trudnych dla nas czasach.  
     Sylwestra za to spędziliśmy w rezydencji, ciesząc się swoim towarzystwem. Przy dźwiękach fajerwerków, które rozświetlały nocne niebo, życzyliśmy sobie wszystkiego najlepszego na nadchodzący rok, mając nadzieję, że przyniesie on przede wszystkim więcej spokoju. Stan Marco z każdym dniem się pogarszał, co sprawiało, że chwile spędzone razem nabierały jeszcze większej wartości. Mimo że Vitale nie chciał, aby, ktokolwiek wiedział, jak ciężko mu się pogodzić z tym, że w każdej może stracić ojca nie potrafił tego ukryć przede mną.

    Kolejnym co sprawiło, że wiele niewypowiedzianych obaw i pytań przebiło się przez fasadę naszego spokojnego życia był wyjazd Federico do Chicago. Mimo że chyba wszyscy przeciągaliśmy ten moment on musiał w końcu nastać. Vincent zdawał się zapaść pod ziemię. Według Alexandra, który nadal sprawował pieczę nad Inferno nie pojawił się w Vegas od przeszło kilku tygodni, a to wcale nie wróżyło niczego dobrego. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy czy cokolwiek wróżyło.

    — Zaraz spóźnię się na lot Val — mruknął Fede, próbując wyswobodzić się z mojego ucisku.

   — Lecisz prywatnym samolotem cwaniaku — odparłam, patrząc na niego karcąco, ale uśmiechając się przy tym.

    Wiedziałam, że nie może się spóźnić, ale chciałam jak najdłużej zatrzymać go przy sobie. Przez ten szalony rok Fede stał się dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałam, a to oznaczyło, że jego wyjazd naprawdę był dla mnie trudny.
    Tym bardziej, że miałam świadomość, iż poniekąd to właśnie z mojej winy musiał to zrobić.

    — Dobrze, dobrze, już cię puszczam — westchnęłam po chwili, choć wcale nie chciałam tego robić.

    — Będę tęsknić Val — powiedział cicho, a jego warga lekko zadrżała.

    Wiedziałam, że dla niego to wszystko również było niesamowicie trudne. Miał zaledwie dziewiętnaście lat, jego ojciec w każdej chwili mógł odjeść, a on zmuszony był wyjechać na inny kontynent.
       Gdybym tylko mogła to jakość naprawić...

    — Masz dzwonić i pisać tak często, jak się da. I jak tylko będzie okazja, przylecieć na Sycylię jasne? — zapytałam, wcelowując w niego palcem.

  Fede zaśmiał się krótko, po czym skinął głową.

    — Tak jest — zasalutował, na co przewróciłam oczami.

    — Dbaj o siebie, Fede — powiedziałam jeszcze, starając się zapanować nad głosem.

    — Ty też, Val. I dbaj o mojego brata. On potrzebuje cię bardziej niż ty jego — powiedział znacznie ciszej, patrząc mi prosto w oczy.

    — Zawsze — odpowiedziałam z pełnym przekonaniem, po czym odsunęłam się od niego.

    Fede podszedł do Vitalego, który na czas naszego pożegnania odsunął się o kilka korków, dając nam przestrzeń. Vi chwycił młodszego brata za ramiona, po czym przytulił go krótko, ale mocno. Dobrze było ich widzieć w takich relacjach, po ostatnich burzliwych konfrontacjach związanych z umową z capo oddziału w Chicago Santo. Vitale szepnął coś mu na ucho, po czym Federico odsunął się, kiwając głową, jakby to miało wyrazić wszystko, czego nie chciał powiedzieć na głos.

    — Dam radę — powiedział cicho, jakby to miało dodać nam wszystkim sił.

    — Zawsze dajesz — odpowiedział Vitale klepiąc go po ramieniu, a jego głos zabrzmiał pewniej niż jego spojrzenie.

      Już po chwili patrzyłam, jak Federico odchodzi do samochodu, który miał go zawieźć na lotnisko. Objęłam się ramionami, starając zapanować nad drżeniem, ale chłodny powiew styczniowego poranka tego nie ułatwiał. Federico pożegnał się ze wszystkimi już wczorajszego wieczora, więc tylko nasza dwójka patrzyła, jak odjeżdża. Kiedy samochód
zniknął za zakrętem, Vitale objął mnie ramieniem, przyciągając do siebie.

    — Poradzi sobie — zapewnił mnie.

    — Wiem — skinęłam głową — A ty sobie poradzisz? — zapytałam, krzyżując z nim spojrzenie.

    Vitale nosił w sobie ciężar odpowiedzialności, który często odbijał się w jego zmęczonych oczach, tak jak w tym momencie, ale zamiast mu się poddać objął mnie ramionami mocniej i oparł brodę na moim barku. Musnął ustami mój policzek, tak jak robił to wiele razy po czym wziął głęboki oddech wtulając twarz w zagłębienie mojej szyi.
    Jakby mój zapach i ciepło mojego ciała go uspokajało.

       — Z Tobą u boku zawsze Val. 

XX

Wybaczcie, że tyle nie było rozdziału, ale poprawki związane z licencjatem i projekty na studia pochłonęły mnie całkowicie. Na szczęście niedługo kończę swoją przygodę ze studiami — chociaż na jakiś czas — więc będzie mnie tu więcej.

Do następnego ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top