Rozdział czternasty; Jestem Twoim capo.


🥀 Vitale 🥀

  — Co ty taki zadowolony?

   Poderwałem głowę, odrywając spojrzenie od ekranu swojego telefonu i przeniosłem je na siedzącego naprzeciw brata.

   — Nie mogę mieć dobrego dnia? — zapytałem, na co Fede przewrócił oczami.

  — Lecimy właśnie na spotkanie z Luciano, więc wątpię, żebyś miał dobry dzień — spojrzał na mnie z uniesioną brwią, przeciągając się po niemal dziesięciogodzinnym locie.

  — Val wysłała mi pierwsze projekty klubu — wyjaśniłem, zerkając raz jeszcze na ekran, gdzie wyświetliły się kolejne przesłane przez nią zdjęcia i zestawienia kolorów.

  — Ach no tak. Połączycie go z kasynem? — dopytał, rozmasowując kark.

  — Tak jak mówiłem — skinąłem głową — Nie rozmawiałeś z Val? — ściągnąłem brwi. Do tej pory był pierwszy do dotrzymywania jej towarzystwa, gdy ja nie mogłem.

  — Nie — zaprzeczył, po czym spuścił wzrok zaczynając bawić się swoimi błyskotkami na palcach — Nie rozmawialiśmy od... od tamtego dnia.

  — Nie wierzę — przechyliłem głowę, patrząc na niego rozbawiony — Aż tak się zawstydziłeś?

  Przewrócił ostentacyjnie oczami.

  — Spierdalaj okej? — mruknął, patrząc na mnie z krzywym uśmiechem — Po prostu, za każdym razem jak na nią patrzę widzę tamto — westchnął — Nie, żebym narzekał, ale trudno mi wtedy złożyć jakieś sensowne zdanie.

  Uniosłem brew.

  — Wyobrażasz sobie ją nago? — zapytałem, odkładając telefon na oddzielający nas stolik.

  Fede spojrzał na mnie z tym cwanym uśmiechem.

  — Chcesz usłyszeć prawdę, czy to, co pozwoli Ci spokojnie spać w nocy? — zapytał i teraz to w jego spojrzeniu malowało się rozbawienie.

   Zgromiłem go wzrokiem, ale zdecydowałem się odpuścić.

  — Przez ostatni tydzień mało Cię widziałem w rezydencji — zmieniłem temat, wykorzystując jeszcze pozostały nas czas do końca lotu — Gdzie się szwendałeś?

— Tu i tam — wzruszył ramionami.

— Tu i tam? — powtórzyłem.

— Byłem ze znajomymi — dopowiedział, na co uniosłem brew.

— Znajomymi tak?

  Westchnął ciężko, tak jak robił to za każdym razem, gdy zadawałem więcej pytań i spojrzał na mnie.

— W przeciwieństwie do Ciebie ich mam.

  Obdarzyłem go pobłażliwym spojrzeniem.

  — Też mam znajomych.

  — Michael i Antonio się nie liczą — pokręcił głową.

  — Okej — skinąłem, poprawiając mankiety koszuli — A więc Enzo.

  Fede zaśmiał się krótko.

  — Płacisz mu. Musi Cię lubić — rzucił, nie kryjąc tego irytującego uśmieszku — Przyznaj, że nie masz znajomych Vi.

  Wypuściłem głośno powietrze z płuc, przeciągając dłoń po kilkudniowy zarosicie na policzkach i brodzie.

  — Nie mam na nich czasu — mruknąłem w końcu niechętnie, przyznając mu tym samym rację — Ale wróćmy do Ciebie... — zrównałem spojrzenie z jego brązowymi tęczówkami — Może lepiej zamiast zabawiać się ze znajomymi pomyśl o studiach.

  — A ty dalej o tym... — jęknął głośno — Po co mi to?

— Taka jest umowa Federico. Zanim wejdziesz do rodzinnego biznesu musisz iść na studia — przypomniałem mu — Każdy z nas, ja, Michael czy Antonio to przerabialiśmy.

    Federico spojrzał na mnie z niezadowoleniem, przekrzywiając lekko głowę.

  — Nie wiedziałem, że do bycia twoim consigliere będzie mi potrzebny jakiś papierek — rzucił z lekkim sarkazmem.

   Potarłem znużony czoło.

  — Wiesz, że to nie mój pomysł Fede — spojrzałem na niego — Wszelkie zażalenia kieruj do ojca, który złożył obietnice matce, że jej synowie będą potrafili coś więcej, niż wymachiwać bronią.

  — A jeśli mi to wystarcza? — mruknął, spuszczając wzrok.

— Uwierz, że też tak kiedyś myślałem — pochyliłem się lekko w jego stronę — Ale takie chwile normalności są potrzebne w życiu. Zwłaszcza kiedy żyjesz jak my — podkreśliłem, nie odrywając od niego oczu.

   Federico spojrzał na mnie z pewnym sceptycyzmem.

— Nadal nie rozumiem, po co mi te wszystkie książki i nudne wykłady.

— Kiedyś może się okazać, że przyda Ci się to bardziej, niż myślisz — odpowiedziałem spokojnie, stosując dokładnie te same słowa, które usłyszałem od ojca, gdy byłem w jego wieku.

  — Och tak? — spojrzał na mnie, ściągając brwi — A ty co zrobiłeś z tym swoim dyplomem z prawa? Bo coś wątpię, żebyś prowadził gdzieś na boku kancelarię.

  Kącik moich ust drgnął.

  — Ignorantia iuris nocet — odpowiedziałem, na co Fede posłał mi pytające spojrzenie — Nieznajomość prawda szkodzi — wytłumaczyłem — A jego znajomość to też wiedza jak je obejść.

  — To brzmi jak przewrotny sposób na wykorzystanie tego wykształcenia — rzucił.

   — Zawsze trzeba być elastycznym w biznesie i życiu — wzruszyłem ramionami.

Brat spojrzał na mnie z rozbawieniem.

  — Myślisz, że kiedyś, kiedyś uratuję rodzinny biznes dzięki wiedzy z historii sztuki czy mikroekonomii? — zapytał nadal upierając się przy swoim.

  Westchnąłem, opierając się z powrotem o skórzane obicie fotela.

  — Nie zmuszę Cię do niczego Fede, ale przemyśl to — podsumowałem, pocierając brodę palcami — Pomyśl o matce. I o tym, o co walczyła przez większość życia...

  — To nie fair — mruknął, mrużąc oczy — Wiesz, że zrobię dla niej wszystko.

  Musiałem powstrzymać zwycięski uśmiech. Doskonalone wiedziałem, że tego argumentu nie podważy.

  — Wiem — skinąłem głową — I chyba znasz mnie wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że nie zawsze gram fair.

  Federico prychnął, kręcąc głową, ale po chwili w jego oczach dostrzegałem kapitulację.

  — Dobra, może zapiszę się na te studia — odchylił się do tyłu, wlepiając wzrok w sufit kabiny — Ale tylko po to, żebyście przestali mi o tym przypominać.

   Cóż, chociaż tyle.

   ***

  — Cieszę się, że udało nam się spotkać tak szybko — Santo uścisnął moją dłoń.

— Nie mogłem przegapić takiej imprezy — odparłem, zajmując miejsce przy stole.

  — Szczerze zdziwiło mnie, że się zgodziłeś — zwrócił się do mnie, przywołując ruchem dłoni kelnera — O ile pamiętam wasze stosunki z rodziną Luciano nigdy nie były do końca określone.

  — Jeśli nawiązujesz do tego, co się stało to już przeszłość — zapewniłem — Wiele rzeczy się zmieniło.

— Ach no tak. Słyszałem, że w końcu znalazłeś sobie żonę — spojrzał na mnie z uznaniem — Moje gratulacje. Pamiętam, jak obaj zarzekaliśmy się, że nigdy nie damy się zaobrączkować — zaśmiał się przeczesując palcami dłoni swoje blond włosy — A teraz spójrz na nas. Ty zaręczony, ja po ślubie i dwuletnim dzieckiem na koncie.

   Kącik moich ust poderwał się ku górze na samo wspomnienie, gdy mieliśmy niewiele ponad piętnaście lat i nasze rodziny spędzały razem wakacje.
   Ojciec Santo zmarł trzy lata temu po nagłym zawale we własnym domu, i to właśnie wtedy młody Zanetti objął władzę nad Chicagowskim Outfitem. Do tej pory mimo naprawdę dobrych stosunków nie łączyły nas żadne interesy, chociaż nie ukrywam, że po dzisiejszym spotkaniu mogło to się zmienić.

  — Wybaczacie, że kazałem wam czekać — głos Vincenta dobiegający zza moich pleców sprawił, że lekki uśmiech z mojej twarzy zniknął.

   Dźwignąłem się z krzesła zaraz po tym, jak zrobił to Santo i niechętnie wymieniłem z Luciano uścisk dłoni.
   Wszystko w tym człowieku, zaczynając od siwizny na głowie, po ciemne tęczówki, zmarszczki od zbyt często posyłania nieszczerego uśmiechu, a kończąc na zbyt gładkich dłoniach, jak na kogoś, kto zabijał przed ponad czterdzieści lat i pogiętym rękawie marynarki wzbudzało we mnie najgorsze emocje.

  — Doceniam, że udało nam się spotkać. To niesamowite, że po tylu latach w końcu nadarzyła się okazja do rozmowy — powiedział, zajmując miejsce przy stole i chwycił za szklankę z whisky, którą chwilę przedtem przyniósł kelner.

  — Nie trzymaj nas w niepewności Vincencie — westchnął Santo — Jaki jest cel tego spotkania?

  Luciano posłał mu jeden z najbardziej irytujących uśmiechów, jaki widziałem w swoim życiu.

  — Jak zapewne wiecie, mój brat nie jest już z nami. Pokój jego duszy — wzniósł oczy ku niebu.

— Tak słyszeliśmy — potwierdził Santo uprzednio zrównując ze mną na moment swoje szare tęczówki — Moje najszczersze kondolencje.

— Dziękuję — skinął głową, po czym zerknął na mnie, jakby liczył usłyszeć ode mnie to samo.

  — Kto teraz sprawuje władze? — zapytałem, nie udając, iż interesowały mnie jego ckliwe, ale jakże pozbawione szczerości słowa o Lorenzo.

  — Vitale jak zawsze tylko o interesach... — westchnął, zerkając na Zanettiego, po czym znów wrócił spojrzeniem do mnie — Tymczasowo jestem to ja, ale gdy tylko Alessio dojdzie do siebie przejmie władze. Zgodnie z tradycją. Wiesz przecież, że ją sobie cenimy — podkreślił.

  Zacisnąłem dłoń na kryształowej szklance, ale moja twarz pozostała spokojna. Vincent niejednokrotnie podważał podejście mojego ojca do tradycji, kiedy to mnie mianował na swojego zastępcę, a nie Antonio. Wszyscy wiedzieli, że ten wybór wzbudzi kontrowersje i jeszcze mocniej będę musiał postarać się, żeby ludzie dostrzegli we mnie swojego capo, niemniej jednak Vincent był ostatnią osobą, która mogła się wypowiadać na temat postępowania zgodnie z tradycją, kodeksem czy moralnością.

    — A więc mówisz dziś w imieniu swojego capo? — zapytałem, nie spuszczając z niego wzroku.

  — Otóż to — skinął — Uważamy, że to już czas zakopać wszelkie konflikty i zacząć współpracować.

  — Współpracować — omal nie prychnąłem, przeciągając dłonią po żuchwie.

  — Jak miałaby wyglądać ta współpraca? — zapytał Santo wlepiając spojrzenie w Vincenta.

  — Cóż, to jeszcze możemy ustalić. Proponuję, abyśmy na początku zażegnali wszelkie zgrzyty w najstarszy ze sposobów.

  Omal nie zaśmiałem się na jego słowa. Doskonalone wiedziałem, do czego zmierzał, a z uwagi na sytuacje sprzed lat było to jeszcze zabawniejsze.

  — Nie ukrywam, że zarówno Alessio, jak i Adriano są w odpowiednim wieku, żeby znaleźć im żony — kontynuował — Myślę, że zarówno ty Santo, jak i Vitale macie w swoich szeregach młode kobiety, które były by odpowiednie do tej roli. Wiem, że ostatnia próba takiego nawiązania sojuszu nie skończyła się najlepiej — znów spojrzał na mnie — I biorę na siebie za to winę. Jednak błędy przeszłości nie powinny przysłaniać tego, co możemy wspólnie osiągnąć prawda?

  — Jak mówi pewne przysłowie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — powiedziałem, podsumowując jego wywód — Nie sądziłem, że taki z Ciebie optymista Luciano.

  — Cóż, ostatnie tygodnie nauczyły mnie skupiać się na pozytywach — westchnął z cieniem podejrzanego uśmiechu — À propos nich nie miałem okazji pogratulować Ci zaręczyn. Ubolewam, że nie poznałem jeszcze Valerii osobiście, ale z tego, co słyszałem to kobieta z charakterem.

   Imię Val w jego ustach sprawiło, że całe moje wnętrze zagotowało się przez chęć roztrzaskania szklanki, którą trzymałem w dłoni na jego głowie.
  Niestety byłem świadomy, że nie udało mi się dobrze ukryć tego zamiaru, gdyż na twarzy Vincenta dostrzegłem cwany uśmiech.

  — Dobrze, wracając... — rzucił, gdy ani ja, ani Santo nie skomentowaliśmy jego słów — Gdy tylko Alessio stanie na nogi chętnie usłyszymy decyzje, jaką podjęliście, do tego czasu zostaniemy w kontakcie — dodał i dźwignął się z krzesła, na co ściągnąłem brwi.

  — To tyle? — zapytałem, patrząc na niego nie kryjąc irytacji.

  Zmusił mnie do niemal dwunastogodzinnej podróży, żeby zająć mi piętnaście minut.

  — Tak jak mówiłem do konkretów przejdziemy, gdy mój bratanek stanie na nogi — powtórzył, po czym zapiął guzik swojej marynarki i wyciągnął dłoń do Santo.

  — Nie widzę przeciwwskazań, żebyśmy kolejną rozmowę mogli przeprowadzić przez telefon — oznajmił z wyczuwalną nutką uszczypliwości — Tę też mogliśmy.

  Vincent obdarzył go z lekka pobłażliwym spojrzeniem.

  — Jestem człowiekiem starej daty Panowie. Lubię widzieć moich rozmówców. Liczę, że gdy zadzwonię następnym razem będziecie mieli dla mnie odpowiedź — pochylił, się żegnając ze mną skinieniem głowy.

  Nie zamierzałem podawać mu ręki już nigdy więcej.

   Odprowadziłem wzrokiem oddającego się od nas Vincenta nadal nie dowierzając, że ściągnął mnie tu tylko po to, żeby nie powiedzieć nic konkretnego.
   Mój umysł od razu zaczął tworzyć same czarne scenariusze na to, co właśnie się zadziało. Czy istniała możliwość, że Vincentowi wcale nie zależało na tym, żebym przyleciał do Chicago, a po prostu, żebym znalazł się daleko od Sycylii.

    Nie tracąc czasu na bezsensowne rozmyślanie sięgnąłem po telefon do kieszeni swoich spodni i zerwałem się na równe nogi.

  — Daj mi chwilę — zwróciłem się do Santo, który jedynie skinął głową, łapiąc za kartę menu.

   Odszedłem kilka kroków od stolika i wybrałem numer Enzo. Odebrał po dwóch sygnałach.

  — Gdzie jest Valeria? — zapytałem od razu.

  Dziwne stłumione krzyki w słuchawce sprawiły, że serce podeszło mi do gardła.

  — Czekaj słabo Cię słyszę... — głos Enzo rozbrzmiał, jakby przez szum — Teraz mów.

  — Gdzie jest Valeria? — powtórzyłem, wlepiając wzrok w drzwi, za którymi przed momentem zniknął Vincent.

   — Siedzi w salonie — odparł z wyczuwalną nutką dezorientacji — Coś się stało?

— Co to były za krzyki? — zapytałem, ignorując jego pytanie.

— Razem z Valentiną i Glorią oglądają jakieś reality show — wyjaśnił a ja poczułem jak moje mięśnie się rozluźnią — Jakiś typ zdradził laskę z jej przyjaciółką, a teraz chce do niej wrócić. Ogóle patologia jedna wielka.

  — Widzę, że się wkręciłeś — mruknąłem, nie kryjąc lekkiego rozbawienia faktem, że całkiem szczegółowo przestawił mi całą sytuację z jakiegoś dennego programu.

   — Czasem trzeba się ogłupić — odparł jedynie.

  — Dobrze. Miej na nią oko Enzo.

  — Jak zawsze — zapewnił.

    Rozłączyłem się i znacznie mniej spięty wróciłem do stolika. Santo podniósł głowę i oderwał wzrok od karty dań.

— Ty też będziesz się zbierać? — zapytał.

  — Leciałem tu pół dnia — mruknąłem, siadając naprzeciw niego — Chociaż zjem coś dobrego, zanim znów spędzę dwanaście godzin w powietrzu.

— Słusznie — skinął i wrócił do wpatrywania się w menu.

  Sięgnąłem po drugą kartkę, ale zanim, chociaż zerknąłem na pozycje zdecydowałem się przedstawić swoje stanowisko w tej całej szopce Vincenta.

  — Chcę, żebyś wiedział, że nie wierzę w żadne słowo, jakie Vincent tu dziś powiedział. Nie mam pojęcia co miało na celu ściągnięcie nas tu razem, ale nie ufam mu za grosz.

  Santo zrównał ze mną spojrzenie.

— A więc jest nas dwóch — przyznał — Cała ta sprawa wypadku Lorenzo budzi podejrzenia

  Skinąłem głową. Nie miałem pojęcia, ile wiedział o wypadku ani czy miał świadomość, że Lorenzo Luciano skończył z kulką między oczami, ale póki co nie wchodziłem w szczegóły.
   W naszym świecie nikomu nie można było ufać w stu procentach.

  — Cieszę się, że dostrzegamy to samo — odparłem, nie kryjąc zadowolenia.

  — Chociaż jego paplanina o sojuszu podsunęła mi pomysł. A raczej coś, co szybciej czy później by i tak się stało — pochylił się odkładając kartę — Skoro oboje mamy wątpliwości co do działań i zamiarów Camorry myślę, że nie głupim posunięciem było by połączenie naszych sił. Razem nie dadzą nam rady — podkreślił, dając mi do zrozumienia, o czym myślał.

  — Co proponujesz? — zapytałem.

  — Moja siostrzenica Adrianna właśnie skończyła siedemnaście lat. Myślę, że to dobry moment na to, żeby już coś zaplanować. Nie mówię od razu o małżeństwie — zapewnił — Ale o zarysie przyszłości.

  — Kogo bierzesz pod uwagę? — zapytałem, chociaż odpowiedź była oczywiście jasna.

  Santo spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.

   — Federico. Ile ma już lat? Osiemnaście?

  — Dziewiętnaście — poprawiłem go — Ale wątpię, żeby był na to gotowy. Jeszcze nie dorósł do pewnych spraw.

  — W pełni rozumiem — skinął głową — Ale jak mówiłem nie myślmy od razu o ślubie. Zawrzyjmy umowę, że gdy nadejdzie odpowiedni moment połączymy nasze rodziny. Wiem, że dbacie o to, żeby każdy zdobył odpowiednie wykształcenie, zanim obejmie ważne stanowisko, więc Proponuję też, aby Fede zaczął studia tutaj.

  Uniosłem brew.

  — Miałby zamieszkać w Chicago?

  Potwierdził skinieniem głowy.

  — Posłuchaj... — westchnął, przekładając ramię przez oparcie krzesła stojącego obok — Dobrze wiesz, że również mam młodszego brata i, mimo że chciałbym, żeby tak nie było nie raz traktowałem go ulgowo lub pozwalałem mu na więcej. Przyznaje się bez bicia, że miał u mnie taryfę ulgową i skutki tego ciągną się za mną do dziś, mimo że Saint ma już swoje lata i jest moim Consigliere — spojrzał na mnie z powagą — Jeśli Fede ma w niedalekiej przyszłości zostać twoją prawą ręką przyda mu się odrobiona ogłady. Tutaj go tego nauczymy.

  Milczałem przez moment, analizując jego słowa. W tym momencie nie myślałem jako jego brat, a jako capo.
  Ten sojusz był na potrzeby. Sprawił by, że jakikolwiek atak na nasz oddział na Sycyli, czy w Nowym Jorku byłby równoznaczny z wypowiedzeniem wojny również Chicago. A z tego ani Vincent, ani żaden z synów Lorezno nie wyszedłby żywy.

  — Nasza umowa była by ważna od chwili poręczenia, że dojdzie do ślubu? — dopytałem chcąc mieć jasność, co do warunków.

  — Dokładnie — potwierdził — Adrianna też jest jeszcze za młoda na małżeństwo i w przeciwieństwie do naszych dziadków i ojców nie zamierzam udawać, że jest inaczej.

  Skinąłem głową, doceniając jego rozsądne podejście.

   — Pozwól, że to przemyślę.

***

Chłodny, ale przyjemny wiatr owiał moją twarz, gdy tylko stanąłem na balkonie naszego apartamentu hotelowego.
   Zmęczenie spowodowane lotem zaczęło dawać o sobie znać jednak nie miałem czasu na odpoczynek. Wziąłem głęboki oddech świeżego powietrza, które było tu zdecydowanie wilgotniejsze, niż na Sycylii i oparłem dłonie na śliskiej po deszczu barierce.

  — Co tu tak piździ — zza pleców dobiegł mnie rozżalony głos Fede.

   Ściągnąłem brwi, zerkając na niego ukosem.

  — Co robi?

  — Piździ — powtórzył, unosząc kołnierz kurtki, aby zasłonić się przed chłodem — No, że wieje. Serio nie słyszałeś tego określenia? — uniósł brew — I to niby ja potrzebuję wyższej edukacji — burknął pod nosem, podchodząc bliżej.

   Nie komentując jego słów wzniosłem oczy ku niebu. Ciemne gęste chmury zwiastowały zbliżającą się burzę, która miałem nadzieje, że nie pokrzyżuje naszych planów związanych z wieczornym lotem powrotnym na Sycylię.

  — Musimy pogadać — zwróciłem się do niego.

  — Znów o studiach? — zapytał z grymasem na twarzy — Przecież powiedziałem, że się zapisze.

  — Nie o tym — pokręciłem głową.

  — A o czym?

  — Santo podziela moje obawy co do nowego podejścia Vincenta i Camorry, więc chcemy zawiązać sojusz.

  — Sojusz. Rozumiem... — westchnął, krzyżując ramiona na piersi — To, kto się chajta? — zapytał z lekkim rozbawieniem.

  Milczałem przez moment, patrząc na brata, wiedząc, że już zaraz jego dobry humor zniknie.

  — Ty.

  Uśmiech Federico momentalnie zniknął.

  — Żartujesz prawda? — spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

  — A wyglądam? — westchnąłem, stając do niego przodem — Santo ma siostrzenice...

  — W dupie mam, kogo ma Santo — wtrącił nawet nie pozwalając mi dokończyć — Nie będzie żadnego ślubu.

  — Federico — upomniałem go chcąc by zważał na swój ton.

  — Nie. Mowy nie ma Vitale — pokręcił głową.

Uniosłem dłoń, masując nasadę nosa.

  — Nie pytałem Cię o zdanie — powiedziałem, starając się zachować spokój. Wiedziałem, że nie będzie zadowolony tym pomysłem.

  — A więc już się zgodziłeś? — zapytał, a na jego twarzy zmalowało się prawdziwe przerażenie.

  Nie odpowiedziałem nic, ale on uznał to za potwierdzenie.

  — Nie możesz — pokręcił głową

  — Wiesz, dobrze, że mogę.

   Mięśnie jego twarzy naprężyły się, a złość i frustracja zaczęła przejmować nad nim kontrolę.

  — Pieprzony hipokryta — warknął, robiąc dwa kroki w tył — Sam przez lata wzbraniałeś się przed małżeństwem, a ja mam się zgodzić ot tak?

  — Zważaj na słowa Fede — ostrzegłem.

  — Bo co? — prychnął nonszalancko.

  — Gówno Fede — burknąłem, pozwalając by udzieliło mi się jego nastawienie — Zgodzę się na te propozycje. Zaczniesz studia tutaj w Chicago i gdy je skończysz weźmiesz Adriannę za żonę i przyjedziesz na Sycylię, gdzie obejmiesz stanowisko mojego Consigliere.

  — Nie — powiedział stanowczo piorunując mnie wzrokiem.

  — Nie? — uniosłem brew — Powtarzam raz jeszcze Fede nie pytałem Cię, że zdanie.

  Fede zaśmiał się bez cienia wesołości.

  — Myślałem, że będziesz tym, który odejdzie od tych kretyńskich małżeństw z rozsądku — oznajmił wyzywająco — Dobrze wiesz, że one nie mają sensu.

— Nie Tobie oceniać co ma sens, a co go nie ma — obdarzyłem brata pobłażliwym spojrzeniem — Wiedziałeś, że szybciej czy później nadejdzie taki dzień, jak ten, a mimo to zachowujesz się jak rozwydrzony gówniarz, który myśli, że może tylko brać bez dawania czegoś od siebie. Nawet Valeria była w stanie zrozumieć jak to działa.

  W momencie, gdy tylko wypowiedziałem imię Val wiedziałem, że popełniłem błąd. Nie powinien mieszać jej do naszych spraw, a już na pewno nie w takim temacie.

  — Ciekawe czy poprze Cię, gdy dowie się, że wcale nie musiała Ci nic dawać, a wystarczyłoby, gdybyś postąpił tak jak miałeś na początku i nakłonił ją do sprzedaży klubu – wypluł mi prosto w twarz, nie kryjąc satysfakcji tymi słowami.

   Zbliżyłem się do niego niespiesznie, na co uniósł głowę. Mimo że jak na swój wiek był wysoki, nadal przewyższałem go posturą.

  — Grozisz mi? — zapytałem nisko.

  Mięsień na jego twarzy drgnął pod wpływem mojego chłodnego tonu głosu.

  — Może — skinął głową.

— Po pierwsze radzę Ci tego nigdy więcej nie robić — powiedziałem nadal nie odrywając oczu od jego — A po drugie fakt, że o tym pomyślałeś potwierdza słowa Santo. Musisz zrozumieć, że czeka Cię cholernie ważne zadanie, gdzie nie ma miejsca na błędy.

Federico prychnął, robiąc kolejny krok w tył.

  — Vitale Sorrentino słucha zdania innych no ja pierdolę święto — sarknął, patrząc na mnie wręcz z nienawiścią — Valeria chyba musi fenomenalnie obcią...

  — Nie waż się tego kończyć albo Bóg mi świadkiem, że wrócisz na Sycylię bez języka — złapałem go za kołnierz i przyciągnąłem bliżej. Moja cierpliwość właśnie przekroczyła granice — Możesz mnie sobie wyzywać, ile chcesz, ale nigdy nie mów, a nawet kurwa nie myśl o Valerii bez szacunku — wycedziłem przez zaciśnięte zęby — Zrozumiano?

  Usłyszałem jak przełkną ciężko ślinę. Wiedział, że Valeria była moim słabym punktem.

  — Jestem twoim bratem — powiedział, zadzierając brodę, jakby to miało coś zmienić.

  — A ja jestem Twoim capo — puściłem go robiąc krok w tył by zapanować nad sobą.

  Fede wygładził pogięty materiał swojej koszulki i obdarzył mnie nienawistnym spojrzeniem.

— Pierdolę takiego capo — splunął, po czym ruszył w stronę wyjścia.

  — Gdzie kurwa idziesz? — zagrzmiałem, wlepiając mordercze spojrzenie w jego plecy.

  — Tam, gdzie Cię nie ma — odpowiedział nawet na mnie nie patrząc.

    W momencie, gdy zniknął za drzwiami w akompaniamencie ich donośnego trzasku doszło do mnie, że Santo miał cholerną rację.
   Nie potrafiłem zapanować nad Federico. Nie chcą by widział, we mnie starszego brata. Nikt nie odważył by się tak do mnie odezwać, a on nie tyle, co to zrobił, ale i wiedział, że ujdzie mu to płazem.

   Stałem kilka minut w tej samej pozycji, starając się wyzbyć złości, a następnie usiadłem na balkonowym fotelu, przecierając twarz dłońmi.
   Miałem świadomość, że Federico będzie sceptycznie nastawiony do pomysłu z małżeństwem, ale scena, jaką urządził przekroczyła wszelkie granice.

  Sięgnąłem do kieszeni, wyciągając z niej telefon. Spojrzałem na zegarek i robiąc szybkie obliczenia doszedłem do wniosku, że na Sycyli było w cholerę późno.
  Trudno. Musiałem usłyszeć jej głos.

  Wybrałem numer Valerii, przykładając telefon do ucha i zamknąłem oczy, wypuszczając głośno powietrze. Przez to wszystko dostałem pieprzonej migreny.
   Przerywany dźwięk połączenia urwał się po trzech sygnałach.

  — Już się stęskniłeś?

  Jej głos sprawił, że kąciki moich ust mimowolnie poderwały się ku górze. Spokój. Valeria była moim spokojem.

  — Vi? Wszystko w porządku? — zapytała, a w jej głosie usłyszałem nutkę zaniepokojenia, której jeszcze przed sekundą tam nie było.

  — Chciałem usłyszeć Twój głos — odpowiedziałem, starając się nie zdradzić, że przed momentem omal nie udusiłem własnego brata.

Val zaśmiała się krótko.

  — To słodkie, ale nie do końca szczere, prawda?

  — Skąd taki pomysł? — ściągnąłem brew.

  — Potrafię już rozpoznać po Twoim głosie, gdy coś Cię gryzie — westchnęła — A więc zapytam jeszcze raz; wszystko w porządku?

  — Tak — odparłem, skinając głową, mimo że nie mogła tego zobaczyć — Nie licząc tego, że Fede nie odezwie się do mnie w najbliższym czasie.

— Co się stało?

  Westchnąłem, odchylając głowę do tyłu.

— Razem z Santo uznaliśmy, że najlepiej będzie jak zawrzemy sojusz. Obaj mamy wątpliwości co do tego, że camorra chce spokoju.

  — Okej... — przeciągnęła — I w jaki sposób ten sojusz ma związek z Fede?

  Uchyliłem powieki, wlepiając spojrzenie w ciemne chmury na niebie.

  — Chodzi o małżeństwo. Fede i siostrzenica Santo.

  — Och... — westchnęła, i to była jedyna jej odpowiedź. Nie spodziewałem się niczego więcej.

  — Nie do razu — kontynuowałem, chcąc lepiej przedstawić jej całą sytuację — Oboje są młodzi, więc odczekamy wystarczająco dużo czasu. Jednak muszę się zdeklarować, że do ślubu dojdzie.

  — Już się zgodziłeś?

  — Nie — odpowiedziałem zgodnie z prawdą — Chciałem to omówić, zanim podejmę decyzję.

— Ze mną? — zapytała, a w jej głosie wyczułem nutkę zaskoczenia.

— Tak — potwierdziłem pewnie, chociaż teraz zacząłem zastanawiać się, czy zrobiłem coś złego.

  Val westchnęła cicho, a ja mógłbym dać sobie rękę uciąć, że temu westchnięciu towarzyszył lekki uśmiech.

  — Znów doceniam chęć rozmowy, ale w tym przypadku nie ze mną powinieneś to omawiać Vi — powiedziała — Jak się domyślam Federico nie był zachwycony pomysłem.

  — To mało powiedziane — prychnąłem — Zachowywał się jak... jak...

— Dzieciak? — dokończyła za mnie.

— Dokładnie — przyznałem — Jak dzieciak.

  — On nim jest Vitale. Ma tylko dziewiętnaście lat — uchyliłem usta, chcąc wejść jej w słowo, ale wtedy kontynuowała; — Wiem, że przez większość czasu nie może tego pokazywać, ale to jeszcze dzieciak. Nic dziwnego, że przeraziła go wizja takiego zobowiązania. Sama też nie zareagowałam najlepiej.

  — To co innego — znów przymknąłem powieki — On wiedział, że szybciej czy później będzie w takiej sytuacji.

  Valeria milczała przez dłuższą chwilę, ale dzięki temu mogłem słuchać jej cichego oddechu, który w jakiś dziwny sposób zawsze mnie uspokajał.

  — Porozmawiamy o tym, jak wrócicie dobrze? — odezwała się po chwili — Muszę poznać więcej szczegółów, żeby cokolwiek móc Ci doradzić.

  Uśmiechnąłem się. To było niesamowite, jak ona mnie rozumiała.

  — Dobrze — zgodziłem, wyzbywając się wszelkiego napięcia po rozmowie z Fede — A teraz mogę zapytać, czemu nie śpisz?

  — Dziwnie tak bez Ciebie — mruknęła, a serce w mojej piersi zabiło mocniej na te słowa.

— Niedługo wrócę.

— Wiem... — szepnęła a jej głos przyjemnie otulił każdy zakamarek mojego umysły — Nigdzie się przecież nie wybieram.

   Uśmiechnąłem się.
   Gdyby tylko ta obietnica miała dłuższy termin byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na całej pieprzonej kuli ziemskiej.

XX

❤️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top