Rozdział czterdziesty pierwszy; Odkupić winy.


🥀 Valeria 🥀

Stałam przed winnicą w Lentini, której kamienną fasadę, porośniętą bluszczem, spowijał półmrok. W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi pomieszany z charakterystyczną wonią krwi, wszystkich tych osób, które tutaj przywleczono od czasu zamachu na Vitalego.
A było ich wielu.
          Zadarłam brodę pozwalając, by chłodne powietrze owiało moją twarz. Mimo że mój plan na rozmowę z Inspektorem Smith'em był inny niż ten Antonia, nie protestowałam, gdy zaproponował bardziej... bezpośrednie podejście. Wiedziałam, że w niektórych kwestiach musiałam mu ustąpić.

Zrobiłam krok w przód wchodząc do środka, a drewniane dechy cicho zaskrzypiały pod moimi stopami roznosząc się po opustoszałym wnętrzu wraz z odgłosem stłumionego jęku. Antonio nie marnował czasu. Nie wahając się ruszyłam w stronę pomieszczenia tuż za schodami, przed drzwiami którego stała dwójka mężczyzn. Unieśli głowy na mój widok, ale nie zatrzymali mnie, gdy przeszłam między nimi wchodząc do pokoju, skąd od kilku godzin dochodziły jęki i odgłosy łamanych kości.

    Zatrzymałam się tuż za drzwiami, a mój wzrok od razu padł na siedzącego na drewnianym krześle na środku pomieszczenia inspektora Smith'a. Jego dłonie były skrępowane na plecach, a głowa zwisała bezwładnie. Echem roznosił się jego płytki i nieregularny oddech. Skrzywiłam się mimowolnie widząc jego poobijaną twarz.
Antonio stał po drugiej stronie pokoju.

— Nie powinnaś na to patrzeć Val — zwrócił się do mnie wycierając zakrwawione dłonie w pomiętą chustę.

Spojrzałam na szwagra po czym znów wróciłam spojrzeniem do Smith'a i podeszłam bliżej ignorując jego słowa. Odgłos moich szpilek odbijających się echem sprawił, że Smith podniósł powoli głowę. Jego twarz była opuchnięta i pokryta ciemnymi plamami zaschniętej krwi. Lewa powieka była niemal całkowicie zamknięta, dolna warga rozcięta, a policzek przecięty głęboką raną.

   — Chcę z nim porozmawiać — zwróciłam się w stronę szwagra, który zmrużył oczy — Sama.

Antonio zrobił krok w przód, a w jego spojrzeniu błysnął cień niepewności.

  — Nie wiem, czy to dobry pomysł — pokręcił głową.

  — Pięć minut — powiedziałam stanowczo, nie odrywając wzroku od Smith'a — Nic więcej.

        Antonio przez chwilę mierzył mnie wzrokiem. Widziałam, że moja prośba mu się nie podoba, ale w końcu westchnął ciężko i zerknął na Smitha, jakby upewniając się, że w tym stanie nie stanowił dla mnie zagrożenia.

       — Pięć minut — powtórzył, po czym odwrócił się na pięcie kierując w stronę wyjścia.

     Gdy drzwi zamknęły się za nim z głuchym trzaskiem, przesunęłam jedno z krzeseł ustawionych pod ścianą i usiadłam naprzeciwko Smitha, który przyglądał mi się spod przymrużonych powiek. Jego oddech świszczał lekko, jakby każde tchnienie kosztowało go wysiłek.
       I pewnie tak było. Antonio się nie hamował.

       — Przyszłaś zobaczyć, jak się wykrwawiam? — wyszeptał, krzyżując ze mną przekrwione, zielone tęczówki.

     Pokręciłam głową.

          — Chcesz informacji o tym, co planuje Bratwa? — zapytał, próbując się uśmiechnąć, ale niezbyt mu to wyszło. Gdy tylko jego rozcięte wargi drgnęły, skrzywił się z bólu, a cienka strużka świeżej krwi spłynęła na jego brodę.

         Ponownie pokręciłam głową. Nawet jeśli miałby informacje, których potrzebowaliśmy wątpiłam, żebym jakiekolwiek słowa przekonały go do mówienia skuteczniej niż pięści mojego szwagra.

      — Oboje wiemy, że ich nie masz — powiedziałam cicho, pochylając się lekko do przodu — Nie masz nic, co mogłoby ci pomóc.

          Nie odpowiedział. Nie musiał. Widziałam w jego oczach, że w głębi duszy doskonale zdawał sobie sprawę, że Dimitrij wykorzystał go dokładnie tak, jak zamierzał nie dając nic od siebie.

          — A więc po co przyszłaś? — jego głos był chrapliwy, zmęczony.

      — Chcę wiedzieć, co się z Tobą stało, Chad. Jak doszło do tego, że odznaczony wielokrotnie za służbę mężczyzna bez zawahania zabił niewinne osoby? — spojrzałam na niego uważnie — Co Ci obiecał? Władze? Pieniądze?

Smith zaśmiał się cicho, ale zaraz potem ponownie skrzywił się z bólu.

         — Nigdy nie chodziło o pieniądze — w jego spojrzeniu dostrzegłam coś więcej niż ból i upór. Może rozczarowanie. Może resztki nadziei, której nie potrafił jeszcze całkiem się wyzbyć — Chciałem tylko uczynić świat lepszym.

Zacisnęłam usta w wąską linię. Był tak pewny swoich słów, że gdyby nie to iż nienawidziałam go z całego serca mogłabym mu uwierzyć.

         — Istniało setki innych sposobów by to zrobić — odpowiedziałam jedynie.

      Smith spuścił wzrok, jakby nie chciał, żebym zobaczyła, co naprawdę kryje się w jego myślach.

          — Zginę tu, prawda? — zapytał po chwili ponownie krzyżując ze mną spojrzenie.

          Pokręciłam głową zgodnie z prawdą. W tej kwestii nie ustąpiłam nikomu.

         — Nie zginiesz. Chociaż wielu uważa, że powinieneś  — odpowiedziałam nie odrywając spojrzenia od jego oczu — Trafisz w ręce prokuratora. Reszty możesz się domyśleć.

Chad otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie tylko skinął głową. Przez sekundę dostrzegłam w jego oczach coś, co mogło być ulgą. Było to dla mnie zaskoczeniem, bo chyba zdawał sobie doskonale sprawę z tego, co czekało go za kratkami.
Ale może wolał to niż powolną, zapomnianą śmierć w tej winnicy.

Podniosłam się z krzesła, odgarniając kosmyk włosów za ucho i ruszyłam w stronę wyjścia, jednak zanim sięgnęłam do klamki zatrzymał mnie jego głos;

— Dziękuję.

Zatrzymałam się na ułamek sekundy, ale nie odwróciłam. Nie chciałam widzieć jego twarzy, tego, co mogło się w niej malować. Nie chciałam się nad tym zastanawiać.

— Nie dziękuj mi, Chad — powiedziałam cicho, ledwo słyszalnie — Nie robię tego dla ciebie.

Nie czekając na odpowiedź, nacisnęłam klamkę i wyszłam, zamykając za sobą drzwi.

Powietrze na korytarzu było duszne, ale mimo to wzięłam głęboki oddech. Po raz pierwszy od kilku godzin nie słyszałam jęków, trzasku łamanych kości, urywanych, pełnych bólu szeptów. Antonio stał tuż za progiem, oparty o drewnianą belkę. W palcach leniwie obracał zakrwawioną chustę, a ciemne plamy na materiale wyglądały, jakby zdążyły już zaschnąć.
      Gdy tylko mnie dostrzegł, uniósł brew.

           — I jak? — zapytał, jakby myślał, że te kilka minut zmieniły moje zdanie.

       — Przekaż go prokuratorowi.

— Jesteś pewna? — dopytał zmniejszając dystans między nami. 

— Tak — odpowiedziałam spokojnie skinając głową — To będzie dla niego gorsza kara niż śmierć.

           Antonio otworzył usta, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć jednak przerwał mu dźwięk mojego telefonu. Sięgnęłam do kieszeni płaszcza wyciągając urządzenie. Wszystkie myśli, jakie jeszcze przed momentem krążyły w mojej głowie wyparowały, gdy moje spojrzenie padło na wyświetlane na ekranie mojej komórki imię. Thomas. Żołądek podszedł mi do gardła. Miał dzwonić tylko jeśli... nie byłam nawet w stanie dokończyć tej myśli. Odebrałam połączenie zrównując spojrzenie z Antoniem, którego twarz zapewne, tak samo jak moja zbledła.
         Nie zdążyłam nawet uchylić ust, gdy w słuchawce rozbrzmiał spięty, niemal rozkazujący głos Tom'a:

             — Przyjedź do szpitala.

***

          Wbiegłam na szpitalny korytarz niemal wpadając na pielęgniarkę wychodzącą z jednej z sali. Serce zabiło mi w piersi mocnej, a oddech ugrzązł w płucach, gdy dostrzegłam że na korytarzu, gdzie do tej pory stała dwójka ochroniarzy teraz stał Federico, Michael, Gloria oraz ordynator szpitala.
      Najmłodszy z Sorrentino, ruszył w moją stronę, gdy tylko skrzyżował ze mną spojrzenie.

          — Val... — podniósł rękę, jakby chciał mnie zatrzymać, ale nawet na niego nie spojrzałam.

          Wyrwałam się do przodu, omijając go w ostatniej chwili. Ktoś jeszcze coś powiedział — chyba Gloria — ale słowa zlały się w jeden niewyraźny szum. Już w następnej sekundzie moje palce zacisnęły się na klamce, a ja, z impetem, wpadłam do sali.
Stojący przy łóżku Vitalego, Thomas'a obrócił się niemal od razu zrównując ze mną spojrzenie. Przez mętlik w głowie nie byłam w stanie odczytać nic z jego wyrazu twarzy. Zanim zdążyłam wydusić choćby słowo, Thomas zrobił krok w bok, odsłaniając mi widok na łóżko. Zamarłam. Nie słyszałam szumu aparatury, nie czułam zapachu sterylnego powietrza. Nie słyszałam nawet własnego oddechu, bo jedyne na czym się skupiłam to, że Vitale był przytomny.
I że patrzył prosto na mnie.

        Upuściłam torebkę, której zawartość rozsypała się pod moimi nogami i w kilku krokach znalazłam się tuż przy łóżku ujmując jego twarz w dłonie.

          — Jesteś tutaj — to było jedyne co udało mi się wydusić przez ściśnięte gardło.

Kąciki jego ust uniosły się ledwie zauważalnie, a z jego gardła wydobył się ochrypły, ledwo słyszalny szept:

          — A gdzie miałbym być?

     Próbował się uśmiechnąć, ale słabo mu to wyszło. Mimo to w jego oczach, przygaszonych bólem i zmęczeniem, wciąż tliło się coś znajomego – ciepło, którego tak bardzo się bałam już nigdy nie zobaczyć. Pokręciłam głową, przesuwając palcami po jego twarzy. Przełknęłam łzy cisnące się do gardła i bez wahania przysunęłam się bliżej, aż nasze czoła zetknęły się delikatnie. Był tu. Wrócił do mnie.
Zacisnęłam powieki, czując, jak fala emocji uderza we mnie z całą mocą. Po tylu dniach pełnych strachu, niepewności, zadręczania się myślami, że mogę go stracić, ta chwila wydawała się bezcenna. Serce waliło mi w piersi, oddech stał się płytki, a dłonie lekko drżały, gdy wciąż muskałam jego policzek, jakbym musiała się upewnić, że to nie sen. Myśli, które do tej pory nie dawały mi spokoju, nagle ucichły. Nie liczyło się nic poza tym, że znów mogę go dotknąć, poczuć jego oddech, usłyszeć bicie serca.

– Tak bardzo się bałam – wyszeptałam, a mój głos drżał od nagromadzonych emocji.

Vitale nie odpowiedział, ale jego dłoń, mimo wyraźnego wysiłku, uniosła się i zacisnęła wokół mojej. Ten gest wystarczył. Nie potrzebowałam słów, by wiedzieć, że on czuł dokładnie to samo.
Uchyliłam oczy zrównując spojrzenie z jego ciemnymi tęczówki.

     — Pamiętasz coś? — pytanie, które wyszło z moich ust zanim zdążyłam ugryźć się w język sprawiło, że mięśnie  szczęki Vitalego drgnęły.

     Nie zwlekał jednak z odpowiedzią.

— Wszystko — przyznał, nie odrywając spojrzenia od moich tęczówek — Straciłem przytomność dopiero, gdy dotarli do mnie strażacy.

       Oddech ugrzązł mi w gardle, a w skroniach poczułam pulsujące napięcie, bo dotarło do mnie, co to oznaczało.
Widział wybuch. Każdą sekundę. Każdy moment.
Widział jego śmierć.

       — Enzo... — zaczęłam, ale słowa ugrzęzły mi w krtani, dławiąc mnie od środka.

      — Wiem.

    Vitale zamknął oczy na krótką chwilę, jakby próbował uciec od tego obrazu, ale widziałam napięcie rysujące się na jego twarzy. W pokoju zapadła gęsta cisza, która zdawała się wypełniać każdy skrawek przestrzeni między nami. Moje serce zabiło boleśnie, a dłonie zsunęły się z jego twarzy. A potem... już nie byłam w stanie dłużej trzymać tego w sobie.
Szloch wyrwał się z moich ust, jakby ktoś rozdarł mnie na pół. Próbowałam go stłumić, zagryzłam wargi, zacisnęłam palce na materiale szpitalnej koszuli, którą miał na sobie Vitale, ale to nic nie dało. Chaos, który od dni dławił mnie od środka, eksplodował. Podniosłam dłonie do twarzy, chcąc ukryć łzy, ale wtedy palce mężczyzny zacisnęły się wokół moich nadgarstków.

      — Chodź tu — powiedział cicho, a jego dłonie mimo że jeszcze przed kilkoma chwilami drżały z wysiłku przyciągnęły mnie jeszcze bliżej. 

     Nie opierałam się.
     Wsunęłam się na łóżko, a Vitale zamknął mnie w uścisku. 
Oparłam głowę tuż pod linią jego obojczyka chłonąc jego ciepło i przymknęłam powieki, starając się uspokoić oddech. Moje ciało nadal jednak drżało.
   
      — Już dobrze Val... — szeptał, muskając czubek mojej głowy nosem — Wszystko jest dobrze.

       Zacisnęłam powieki jeszcze mocniej powstrzymując łzy. Oboje wiedzieliśmy, że nie było dobrze. I nie będzie jeszcze długo.
Jednak udawanie, że było inaczej w tamtej chwili było niczym koło ratunkowe.

🥀 Vitale 🥀

Patrzyłem na spokojną twarz Val, która spała przytulona do mojego ramienia. Kosmyki jasnych włosów opadały na jej czoło, poruszając się lekko przy każdym wdechu. Ciepło jej ciała koiło mnie bardziej niż jakiekolwiek leki przeciwbólowe, które przyjmować w ostatnich tygodniach. Przesunąłem dłonią po jej ramieniu, delikatnie sunąc opuszkami palców po jej skórze, i przycisnąłem jej ciało bliżej m siebie, ignorując rwący ból przeszywający mój bok. Dojście do siebie zajęło mi więcej czasu, niż zakładałem. Choć szpital opuściłem dwa tygodnie po odzyskaniu przytomności, kolejne trzy spędziłem przykuty do łóżka w rezydencji, gdzie każdy ruch przypominał mi o ranach, które wciąż się goiły. Były dni, kiedy ból był nie do zniesienia, kiedy każda próba uniesienia się kończyła zawrotami głowy i piekącym uczuciem w mięśniach.

Teraz było lepiej. Ale niektóre urazy nadal nie dawały o sobie zapomnieć. Nie tylko te fizyczne.

Zerknąłem na zegar na stoliku nocnym. Dochodziła szósta. Przymknąłem oczy by chociaż spróbować zasnąć, ale nic z tego. Widziałem, że już nie zasnę więc pogrążyłem się w własnych myślach, a w momentach, takich jak ten, kiedy moje nie planowałem kolejnego ruchu, który zaskoczy Dimitrjego myślałem o tym wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich tygodniach; o ogniu przeszywającym moją skórę, o bólu rozlewającym się falami po każdej komórce mojego ciała, o krzykach ludzi, hałasie walących się fundamentów, strachu, który czułem nie wiedząc, gdzie jest Valeria i o nim. O Enzo. O przyjacielu, który uratował mi życie, a ja nawet nie mogłem pojawić się na jego pogrzebie.
Przetarłem twarz dłonią, czując pulsujący ból w skroni. Gulia pochowała go cztery tygodnie temu, nie mówiąc o tym nikomu. Nie winiłem jej. Cierpiała. Bardziej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Bo Enzo był jej wszystkim.

         Zacisnąłem powieki, próbując odepchnąć te myśli, ale one wracały jak natrętne echo. Śmierć Lorenzo nie była czymś, co mogłem po prostu wyrzucić z głowy. Jego brak był jak rana, która się nie goi, tylko pulsuje nieznośnym bólem przy każdym wspomnieniu.
          Delikatny ruch przy moim boku sprawił, że uchyliłem oczy i na ułamek sekundy moje myśli znów skupiły się na czymś innym. Val poruszyła się delikatnie, jakby wyczuła napięcie, które przeszło przez moje ciało nawet przez sen. Jej dłoń, która wcześniej leżała na moim torsie, przesunęła się nieco wyżej, jakby instynktownie chciała upewnić się, że tu jestem.

— Śpij — szepnąłem ochryple, gładząc jej włosy i muskając ustami jej skroń.

       Nie odpowiedziała. Uchwyciłem moment, w którym jej powieki ledwie drgnęły, ale po chwili znów oddychała miarowo, pogrążona w śnie.
       Ostatnie tygodnie były męczące dla nas wszystkich.
       Patrzyłem na Val jeszcze przez kilka długich minut, aż w końcu ostrożnie wysunąłem się spod jej ciała i dźwignąłem z łóżka, tłumiąc cichy jęk, gdy napięte mięśnie pleców zaprotestowały na ten nagły ruch. Sięgnąłem po wcześniej przygotowane ubrania, ubierając się jak najciszej. Każdy ruch ciągnął za sobą tępy, pulsujący ból, z okolic żeber i pleców, ale ignorowałem go. Buty wsunąłem dopiero w korytarzu, po czym bezszelestnie opuściłem nasze skrzydło.

           Rezydencja tonęła w półmroku. Strażnicy stali na swoich miejscach, ledwie rejestrując moje przejście. Przyzwyczaili się do tego, że w ostatnich tygodniach snułem się po posiadłości, unikając rozmów.
Wyszedłem na zewnątrz, a chłodne powietrze uderzyło mnie w twarz, odrobinę rozjaśniając umysł. Wsiadłem do czarnego SUV-a zaparkowanego na podjeździe. Samochód odpalił cicho, a ja ruszyłem w stronę miejsca, które odwiedzałem codzienne od tygodnia.

         Droga minęła szybciej, niż się spodziewałem. Jakbym pokonał ją na autopilocie. Palce mocniej zacisnęły się na kierownicy, gdy skręciłem w wąską aleję prowadzącą na cmentarz. Zatrzymałem samochód, zgasiłem silnik i przez chwilę po prostu siedziałem, wpatrując się w kamienną bramę. Mimo upływu tygodni nadal nie czułem, że to naprawdę się stało. Że Enzo odszedł. Czasami łapałem się na tym, że wybierałem jego numer i dopiero po kilku sygnałach uświadamiałem sobie, że on już nie odbierze.     

   Wysiadłem w końcu, zamykając za sobą drzwi i ruszyłem powoli, bo każdy krok wydawał się cięższy od poprzedniego. Gdy w końcu przeszedłem między nagrobkami i zatrzymałem się przed tym, którego wyryte na kamieniu imię paliło mnie żywym ogniem nie mogłem się zmusić, by coś powiedzieć. To nie miało się tak skończyć. Nie powinno.
Przez długie minuty stałem, wpatrując się w wyryte litery, które wydawały się tak obce, jakby nie mogły należeć do kogoś, kogo znałem całe życie.

Lorenzo Salvatore.
Oddany przyjaciel, narzeczony i ojciec.

Przykucnąłem, przesuwając placami po chłodnym granicie. Ojciec. Chyba to słowo bolało najbardziej, bo przypominało mi o tym, że Enzo nigdy nie pozna swojego dziecka. Swojego syna, który w wyniku stresu jakiego doświadczyła Gulia przyszedł na świat o kilka tygodni za wcześnie i dokładnie trzy tygodnie po śmierci Enzo. Maluch był jednak silny. A przynajmniej tyle udało mi się dowiedzieć.  
Kiedy odzyskałem przytomność, próbowałem się skontaktować z Gulią, ale to nic nie dało. Odcięła się od wszystkich. Jakby chciała wymazać nas ze swojego życia. I choć rozumiałem to, to nadal próbowałem się do niej dostać. Chciałem jej pomóc. Zająć się nią i jej synem, tak jak zrobiłby to Enzo gdyby tylko tu był.
          Jakbym w ten sposób mógł odkupić swoje winy.

— Nie powinno Cię tam być Enzo — przełknąłem ślinę, czując, jak coś ściska mnie w gardle — To była moja wojna. Ty... Ty powinieneś być ze swoją rodziną.

     Głos mi się załamał.

     — Powinienem był być szybszy. Uważniejszy. Może wtedy...

Nie dokończyłem. Nie było sensu powtarzać tych samych wyrzutów, które od tygodni krążyły w mojej głowie, jak niekończące się nagranie.
Przetarłem twarz dłonią, biorąc głęboki wdech.W gardle czułem suchość, a w piersi to samo, niezmienne od tygodni uczucie pustki.

         — Cholera, stary... — pokręciłem głową, uśmiechając się krzywo — Tak mi cię brakuje.

***

      Zatrzymałem samochód przed domem Enzo i przez chwilę po prostu siedziałem, patrząc na pogrążone w ciemności okna. Nie spodziewałem się, że tym razem moja wizyta tu przebiegnie inaczej niż wszystkie wcześniejsze. Że nagle Gulia otworzy mi drzwi i pozwoli sobie pomóc.
         Mimo to musiałem spróbować.
    Westchnąłem cicho, sięgając do drzwi, zanim jednak zdążyłem złapać klamkę wnętrze auta wypełnił dźwięk przychodzącego połączenia. Chwyciłem za telefon, a wyświetlone na ekranie imię sprawiło, że kącik moich ust uniósł się mimowolnie ku górze. Odebrałem bez chwili zawahania.

— Myślałem, że wrócę zanim się obudzisz  — mruknąłem cicho.

   Val zaśmiała się krótko.

    — Tym razem Ci się nie udało.

     Przymknąłem oczy opierając głowę o zagłówek. Naiwnie wierzyłem, że Val nie zauważa moich porannych zniknięć. Nie żebym ukrywał to przed nią, po prostu nie chciałem żeby martwiał się bardziej niż to konieczne.

       — Pojechałeś do niego? — zapytała cicho na co odpowiedziałem cichym mruknięciem.

          Milczała przed moment, ale wiedziałem, że nie zamierza mnie oceniać, ani mówić mi, że nie powinien tego robić. Sama często tu przyjeżdżała, jeszcze zanim ja mogłem to zrobić. 

      — Spróbuję znów porozmawiać z Gulią — powiedziałem przerywając ciszę między nami.

       — Może tym razem ci się uda — powiedziała, choć w jej głosie nie było wielkiej nadziei. 

      Nie dziwiłem się.
Gulia uparcie odrzucała każdą próbę kontaktu z mojej strony, a ostatnim razem, gdy skonfrontowała się z Val w szpitalu obwiniła ją o śmierć Enzo.
    
         — Wrócę niedługo Val — zapewniłem ją, zaciskając palce na telefonie.

         — Uważaj na siebie, dobrze? — jej głos był miękki, ale podszyty czymś, czego nie musiała mówić na głos. Troską. Odkąd wyszedłem ze szpitala, a wojna z Bratwą była już pewna rzadko kiedy odstępowaliśmy się na krok.

        Automatycznie skinąłem głową chociaż wiedziałam, że nie mogła tego zobaczyć. 

          — Zawsze — znów ją zapewniałem — Kocham Cię.

— Ja Ciebie też Vi — odparła niemal od razu — Czekam w domu.
  
            Rozłączyłem się, odłożyłem telefon na fotel pasażera i po prostu wysiadłem z samochodu ruszając w stronę niewielkiego jednopiętrowego domu. Powietrze było ciężkie, wilgotne, jakby zapowiadało burzę. Deski na werandzie zaskrzypiały pod moimi stopami, gdy tylko stanąłem przy drzwiach wejściowych. Przesunąłem palcami po szorstkiej, spękanej powierzchni drewna, a potem zapukałem. Raz.
Cisza. Poczekałem chwilę, po czym zapukałem ponownie, mocniej, bardziej stanowczo. Nic.

— Gulia — zawołałem, opierając dłoń o drewno — Wiem, że tam jesteś. Wpuść mnie.

Odpowiedziało mi jedynie głuche milczenie.
Przymknąłem powieki i wziąłem głęboki wdech, czując, jak napięcie osiada mi na barkach ciężarem, którego nie mogłem z siebie zrzucić.

— Chcę tylko porozmawiać.

    Nadal nic. Nachyliłem się próbując dostrzec coś przez niewielką szparę w zasłonie, która zasłaniała okno przy drzwiach, ale nie za wiele to dało.
   Stałem na werandzie jeszcze przez chwilę, aż w końcu zrobiłem krok w tył. Spróbuję jutro. W momencie, gdy już miałem odejść w stronę auta usłyszałem płacz. Cichy, urywany. Zatrzymałem się w pół kroku. Przez moment zdawało mi się, że się przesłyszałem, ale wtedy dźwięk stał się wyraźniejszy. Coś było nie tak. Czułem to.

— Gulia! — krzyknąłem i uderzyłem pięścią w drzwi.

Żadnej odpowiedzi. Tylko ten płacz, teraz głośniejszy. Płacz dziecka.
Przekląłem pod nosem, cofnąłem się o krok, a potem z całej siły kopnąłem w drzwi. Zamek puścił ze zgrzytem, a drewno uderzyło o ścianę z głuchym hukiem. Nie zastanawiałem się. W kilku szybkich krokach przemierzyłem korytarz, podążając za płaczem, który teraz wypełniał cały dom.
         Wbiegłem do pogrążonej w ciemności sypialni... i nagle wszystko wokół ucichło. A przynajmniej tak mi się zdawało.
Najpierw zobaczyłem jej dłoń, bezwładnie zwisającą z krawędzi łóżka. Potem wzrok podążył wyżej — ciemne włosy rozsypane na poduszce, twarz nieruchoma, nienaturalnie blada. Zrobiłem krok do przodu, a świat wokół jakby się skurczył. Pusta fiolka leżąca na dywanie przy łóżku powiedziała mi wszystko co musiałem wiedzieć. Powoli podszedłem do łóżka i uklęknąłem obok. Wyglądała, jakby spała. Jednak jej twarz była zbyt blada, a skóra, której dotknęły moje opuszki palców zbyt lodowata.
        Nie musiałem sprawdzać pulsu, żeby wiedzieć, że było za późno. Ale mimo to złapałem jej bezwładne ciało i lekko nią potrząsnąłem.

— Coś Ty zrobiła.... — rzuciłem przez zaciśnięte zęby odgarniając włosy z jej bladej twarzy. Martwej twarzy.
 
           Czułem, jak napięcie rozsadza mi klatkę piersiową, jak wściekłość miesza się z rozpaczą, dławiąc mnie od środka. Zamknąłem oczy i wciągnąłem drżący oddech, próbując zebrać myśli. I wtedy znów to usłyszałem. Płacz. Otworzyłem oczy i powoli podniosłem głowę, a mój wzrok oderwał się od bladego ciała kobiety i zatrzymał na kołysce tuż obok łóżka. Płacz stał się donośny, wręcz rozdzierający.
Poderwałem się na równe nogi, czując, jak krew szumi mi w uszach i podszedłem do łóżeczka. W półmroku dostrzegłem maleńkie ciało skulone pod materiałem cienkim materiałem kocyka, jakby próbowało ukryć się przed światem. Wziąłem maleństwo na ręce próbując je uspokoić. 
           Było drobne, zbyt drobne.

— Ciii... — kołysałem je delikatnie, próbując uspokoić drżenie własnych rąk. Płacz stopniowo cichł, ale jego echo wciąż dudniło w mojej głowie — Już dobrze.

Maleństwo poruszyło się niespokojnie, ale jego płacz zmienił się w ciche, urywane westchnienia. Oczy wciąż miało zamknięte, a jego drobne piąstki zaciskały się w bezradnym geście.

         — Wszystko będzie dobrze — obiecałem cicho, choć nie miałem jeszcze pojęcia, jak tego dokonam — Zajmę się Tobą.

XX

Ahhh... no to niedługo widzimy się w epilogu ❤️🙄

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top