Rozdział dwudziesty szósty; To część czegoś większego...


🥀 Vitale 🥀

    Myślałem, rozmyślałem i kombinowałem wpatrzony w ciemność, jakbym to w niej miał dostrzec odpowiedzi na pytania, które nie dawały mi spokoju.
   Nie zauważałem, nawet kiedy za oknem zaczęło świtać, a pierwsze promienie słońca przebijać się przez zasłony. Nie czułem zmęczenia. To było nieważne. Ważne, było, że nim Valeria się zbudziła miałem plan, jak wyjść z tego bagna.

   Plan, który wiedziałem, że jej się nie spodoba, bo, mimo że był naprawdę dobry wymagał poświęceń, na które nie miałem pewności, czy była gotowa.

   Niepostrzeżenie wyślizgnąłem się z objęć Valerii, która w pewnym momencie zupełnie nieświadomie przylgnęła do mojego boku. Miała twardy sen, więc cichy szmer, jaki towarzyszył moim ruchom jej nie przeszkodził.
   Chwyciłem za jedne z moich dresowych spodenek, które nie wiedziałem, skąd znalazły swoje miejsce na jej komodzie. Zapewne w tym mieszkaniu było jeszcze kilka moich rzeczy.
   Podszedłem do łóżka raz jeszcze przykrywając odsłonięte ciało kobiety kołdrą.

   Wyglądała tak cholernie spokojnie, jakby w pełni ufała mi i temu co wymyślę.

   Wyszedłem po cichu z sypialni, a następnie z mieszkania, przechodząc do tego drugiego po przeciwnej stronie korytarza. Nie kłopotałem się z pukaniem.
   Rozkład pokoi był niemal identyczny do, tego który miała Valeria, więc już od progu dostrzegłem siedzącego na kanapie Enzo. Mężczyzna pochylał się nad laptopem. Nie dostrzegłem nigdzie w zasięgu wzroku Fede.
   Zapewne zaszył się w sypialni obrażony na cały świat po naszej wczorajszej rozmowie.

    — Co mamy? — zapytałem, podchodząc do Enzo.

   Poderwał głowę na moje pytanie i zrównał ze mną tęczówki.

    — Policja tuszuje sprawę — odpowiedział niemal od razu — Matthew nie pracował nad niczym poważnym. Samobójstwo brzmi podejrzenie.

   Konkretnie, szybko i na temat. Tak, jak lubiłem.

   — Akt zgonu podpisał Paul Barnes — dodał, gdy tylko stanąłem za nim, opierając dłonie na zagłówku kanapy.

   — Powinno mi to coś mówić? — zapytałem, unosząc brew.

   — Nie koniecznie. Sprawdziłem go — przesunął laptopa w moją stronę, pokazując jakieś wyciągi — Do wczoraj miał dług w banku wysokości pół miliona. Godzinę po dostarczeniu aktu zgonu spłacił go jednym przelewem.

   Zacisnąłem dłonie.

   — A więc przekupstwo — mruknąłem — Komu mogło zależeć na śmierci Matta? — zapytałem, chociaż nie oczekiwałem wcale od niego odpowiedzi.

   — Był gliną, mógł mieć wielu wrogów — jego słowa nie były pozbawione sensu, jednak w tym przypadku wątpiłem, iż były trafne.

   Musiało chodzić o coś więcej.

   — Ilu z nich mogło mieć wolne pół miliona na koncie? To dużo pieniędzy, jak na zwykłe porachunki Enzo — odparłem, zrównując z nim spojrzenie — Musimy przyjąć, że jego śmierć była częścią czegoś większego. Musimy spojrzeć szerzej — powiedziałem, starając się nakierować go na swój tok myślenia.

   Chwilę milczał, po czym zmrużył lekko oczy, jakby niepewny, czy może zadać pytanie, które zrodziło się w jego głowie.

   — Myślisz, że Lorenzo ma coś z tym wspólnego? — zapytał, skręcając tułów w moją stronę — Naruszyłby warunki poprzedniego rozejmu, jeśli to on stałby za strzelaniną pod kasynem.

   Pokręciłem głową niemal od razu, słysząc imię capo oddziału camorry.
   Nie jego podejrzewałem o ten jakże pozbawiony honoru czyn.

   — Nie on — oznajmiłem, podkreślając swoją myśl — Ale jest ktoś mu bliski, kto mógłby się do tego posunąć.

   Wyraz jego twarzy od razu zdradził mi, iż wiedział, o kim mówiłem.

    — Vincent? — upewnił się, na co skinąłem głową w odpowiedzi — Działałby na własną rękę, wbrew własnemu bratu? Wbrew swojemu capo? — skrzywił się wypowiadają to pytanie.

   Dla mnie, Enzo i każdego członka oddziału lojalność była na pierwszym miejscu.   

   — Zawsze pragnął władzy. To człowiek bez honoru, wartości i zasad — ton mojego głosu zaczął przybierać na sile.

    Złość. Właśnie ona wypełniała moje ciało, gdy, chociaż myślałem o Vincenie Luciano.
   Powinienem się go pozbyć, gdy miałem do tego okazje; czyli cholerne osiem lat temu, na weselu, do którego nigdy nie doszło z winy jego córki.

   — Jeśli miałbyś rację, to oznaczałoby zdradę własnego oddziału — Enzo pochylił się w moją stronę — Vincent będzie musiał za to zginąć.

  Kąciki moich ust uniosły się ku górze.

    — To już nie nasz problem — wyprostowałem się — Naszym jest, to że skoro on stoi za wszystkim, a nie mamy na to dowodów poza domysłami nie mamy nic.

    Enzo spuścił wzrok, jakbym odebrał moje słowa jako atak. Byłem zły, ale nie na niego, bo wiedziałem, że gdyby został po Vincencie jakiś ślad zaznałby go.

   — Camorra chce Inferno? — zapytał po chwili milczenia — Po to to wszystko?

   Westchnąłem ciężko masując zesztywniały kark.

   — Musi chodzić o coś jeszcze — powiedziałem pewny swoich słów — Zbyt dużo zachodu, jak na jeden budynek.

    Enzo nie odpowiedział, a jedynie skinął głową, podzielając moje obawy.
   Niezmiernie wkurwiał mnie fakt, iż jutro miałem wsiąść w samolot i zostawić to wszystko za sobą, nawet jeśli bagno, w które wpakowałem Valerie było moją winą.
    Vincent chciał zajść mi za skórę już lata temu, kiedy to skrytykowałem pomysł zaręczyny z jego wtedy piętnastoletnią córką. Nic dziwnego, że kiedy nadarzyła się okazja, żeby to zrobić wykorzystał ją, nie bacząc na konsekwencje.

    Świadomość tego, że to nie kłamstwa Matteo, a ja mogłem być źródłem cierpienia, które spotkało Valerie paliła moje plugawe wnętrze.

   — A więc jaki masz plan szefie? — zapytał, stając na równe nogi gotowy zaakceptować każdą moją decyzję.

   Przez długi czas patrzyłem mu w oczy, aż wreszcie pogodziłem się z faktem, że nie miałem innego planu, niż ten, z którym tu przyszedłem.

    — Załatwić nam więcej czasu — oznajmiłem i z tymi słowami na ustach ruszyłem w stronę wyjścia.

   Naprawdę chciałbym znaleźć inne wyjście.
   Gdy tylko przekroczyłem próg mieszkania Valerii poczułem zapach świeżo zaparzonej kawy. Czyli już nie spała. Może to i lepiej.
   Zamknąłem za sobą drzwi i jak najwolniej zacząłem kierować się w stronę kuchni, skąd dochodził cichy szmer krzątania.

   Jednej rzeczy, której nie powiedziałem Enzo o moim planie to fakt, że jego powodzenie wcale nie zależało ode mnie, a kobiety, przed którą właśnie stanąłem.

    — Nie spałeś całą noc? — zapytała, gdy tylko dostrzegła mnie w progu.

   Przystanąłem przy wyspie kuchennej po przeciwnej stronie blatu. Dystans. Musiałem zachować dystans, wiedząc, że zbyt długo okłamywałem siebie, wmawiając, że traktowałem ją jak partnera do interesów. Nigdy tak nie było.
   Od początku była czymś innym; kimś, kto wydobył ze mnie oblicze o istnieniu, którego nie miałem pojęcia i którego musiała patrzeć jak się pozbywam.

   — Skąd wiesz? — zapytałem, mrużąc lekko oczy.

  — To widać — uśmiechnęła się lekko wystawiając w moją stronę kubek z kawą — Co robiłeś?

  — Myślałem — zacisnąłem dłoń na różowym naczyniu.

   — Czyli masz pomysł, jak mogę zachować klub i wyjść z tego cało? — upiła kawę, zerkając na mnie znad kubka.

Skinąłem głową.

   — Zanim Ci go zdradzę muszę się upewniać, czy naprawdę nie możesz go sprzedać? — zapytałem z nadzieją.

  — To jedyne, co zostało mi po ojcu — odparła niemal od razu tonem głosu nieznoszącym sprzeciwu — Nie mogę go stracić. Nie po tym co się stało.

   Zacisnąłem powieki na moment. Przekładała swoje życie nad pieprzony klub, z powodu sentymentu i wyrzutów sumienia.
Teraz naprawdę byłem na nią zły. Jednak znów złość ta trwała mniej niż kilka sekund.

   — A jeśli sprzedasz go mi? — odstawiłem kubek, kładąc dłonie na marmurowym blacie.

Ściągała brwi, przechylając lekko głowę na bok.

— Może i nadal nie do końca znam zasady panujące w waszym świcie, ale raczej nie możesz wykupić budynku na swoje nazwisko na nie swoim terytorium — powiedziała, nie odrywając ode mnie oczu.

Dlaczego nie mogła być głupia? Chociaż chyba właśnie to w niej uwielbiałem.

— Ale to już nie będzie twój problem Valerio — zacisnąłem szczękę, czując, jak moje spięte ciało mimowolnie napina się jeszcze bardziej.

Teraz i ona odstawiła kubek i obdarzyła mnie znaczącym spojrzeniem.

— Nie przyczynię się do kolejnego rozlewu krwi — pokręciła stanowczo głową — Zginęło już zbyt wiele ludzi.

Westchnąłem, spuszczając głowę.
Moje ciało ogarnęło jeszcze jakieś uczucie prócz złość. To, które sprawiało, iż moje serce dziwnie łomotało w piersi.

— To był ten plan, czy masz inny? — zapytała, pochylając się w moją stronę.

— Mam, ale Ci się nie spodoba — odpowiedziałem zgodnie z prawdą, unosząc głowę, by na nią spojrzeć.

Ściągnęła brwi na moje słowa i spojrzała mi w oczy, oczekując, aż kontynuuje, jednak ja milczałem.
Głowa mi pękała od niewyspania.

— Nie potrafię czytać w myślach Vitale, musisz zacząć mówić — znalazła się tuż przy moim boku, opierając o blat.

Spojrzałem na nią. Założyła sobie włosy za ucho odsłaniając twarz w pełni tak, że mogłem dostrzec niewielką bliznę na jej policzku. Pamiątka po tym, co spotkało ją w Palermo.
Była taka cholernie delikatna.
Poczułem ukłucie w piersi na samo wspomnienie tego wieczoru, po czym zacząłem mówić;

— Wyjedziesz ze mną — oznajmiłem widząc, że po tej rozmowie już nic nie będzie takie samo — Na Sycylię.

Mój głos rozniósł się echem, sprawiając, że Valeria cofnęła się o krok.

— Na Sycylię? — zmrużyła oczy — Z tobą? — dopytała, jakby nie pewna, czy dobrze usłyszała.

Skinąłem głową.

— Ze mną — potwierdziłem.

— Jako kto? — zapytała niemal od razu.

Zacisnąłem dłoń w pięść, nie odrywając spojrzenia od jej oczu, które z każdą sekundą stawały się coraz mniej ufne.
I słusznie.

— Żona — rzuciłem krótko czując, jak kwas podchodzi mi do gardła, gdy tylko wypowiedziałem te słowa — Moja żona.

Niemal usłyszałem jak Valeria nabiera powietrza. Odsunęła się jeszcze jeden krok dalej podtrzymując dłonią kuchennego blatu, jakby nogi miały się pod nią ugiąć.

— Żartujesz? — starała się brzmieć surowo, ale zdradziły ją drżące wargi.

— A wyglądam? — zapytałem ostrzej, niż tego chciałem — To czysty układ Valerio.

— Układ? — parsknęła, pochylając się — To czyste szaleństwo — pokręciła głową — Nie wyjdę za Ciebie Vitale.

— Zastanów się nad tym — wyprostowałem się — Tylko w taki sposób zapewnię Ci bezpieczeństwo.

Zacisnęła wargi i spojrzała na mnie gniewnie, jakbym co najmniej kogoś zabił.
Nie było to przyjemne uczucie.

— Co takiego odkryłeś, że uznałeś ten pomysł za najlepszy? — zapytała, wlepiając we mnie twarde spojrzenie.

To był ten moment, w którym musiałem potraktować ją jak partnera do interesów. Odłożyć na bok te wszystkie zwodnicze emocje, które we mnie obudziła i skupić się na faktach i celu, który mogliśmy osiągnąć.

— Jestem wręcz pewny, że za tym wszystkim stoi Vincent Luciano, ale bez dowód nie mogę nic zrobić — wyjaśniłem — Nie mogę też rozpętać z nim wojny, jeśli nie zaatakował nikogo z moich ludzi. Mam związane ręce...

— Jestem córką Matteo — wtrąciła — On był jednym z was. To nie wystarcza, żeby mnie nie skrzywił?

W jej oczach dostrzegłem nadzieje, na której widok poczułem się, jakbym dostał w twarz.

— Matteo zdradził oddział — powiedziałem łagodnie — A w dodatku nie był...

— Nie był moim biologicznym ojcem — dokończyła za mnie — Rozumiem, że więzy krwi odgrywają tu znacząca rolę?

Nie potrafiła ukryć cienia kpiny w głosie. Nie winiłem jej jednak za to. Wiedziałem, że ta rozmowa nie będzie ani przyjemna, ani łatwa.
Jednak byłem przygotowany, mając za sobą wiele takich rozmów. A przynajmniej tak sądziłem.

— Jako moja żona, ty i twoi bliscy będą mieć zapewnioną ochronę — kontynuowałem, chcąc, żeby zrozumiała zalety tego układu.

Valeria odeszła od wyspy i stanęła przy oknie, patrząc na panoramę miasta rozciągającą się pod nami.

— Czy jako twoja żona będę mogła być w posiadaniu budynku w Vegas? — zapytała nawet na mnie, nie patrząc.

— Zmienimy akt własności na Thomasa — spięła plecy na dźwięk imienia mężczyzny — On zostanie właścicielem Marquis i Inferno dopóki nie wymyślę, jak znaleźć dowody na winę Vincenta i raz na zawsze się go pozbyć.

— Nie — obróciła się krzyżując ramiona na piersi — Nie będę ratować siebie jego kosztem ani nikogo innego Vitale.

Jej stanowczość w tej kwestii była godna podziwu, który bym docenił, gdyby tak cholernie mi na niej nie zależało.

— Thomas będzie właścicielem tylko na papierze — wyjaśniłam zgodnie z prawdą — Musi wyjechać z Vegas, żebym mógł i mu zapewnić ochronę.

— To szaleństwo — podsumowała, przecierając twarz dłońmi.

Chciałem do niej podjeść i ją przytulić, widząc, jaki chaos ją ogarnia, ale nie mogłem tego zrobić.
Oboje musieliśmy zachować trzeźwość umysłu.

— Jeśli mam rację i za tym wszystkim stoi Vincent rozpęta się wojna Valerio — mówiłem dalej wiedząc, że tylko faktami mogę wyjaśnić jej swój plan — To już nie będą drobne porachunki, a prawdziwy rozlew krwi, przed którym nikt Cię nie ochroni, jeśli wyjadę — serce zabiło boleśnie w mojej piersi na samą myśl o tym — Do tego nie mamy pewności, czy Matteo nie ukrywał czegoś jeszcze, o czym wiedzą ci, którzy nie powinni.

— Co chcesz powiedzieć? — mruknęła pod nosem, siadając na wysokim krześle po drugiej stronie blatu.

— Nie uważasz, że to wszystko, co się stało to zbyt wiele zachodu, jak na jeden budynek? — zapytałem, patrząc na nią z uniesioną brwią.

Nie odpowiedziała. Zacisnęła usta, po czym podparła łokcie na blacie, wpatrując się w ścianę naprzeciw.
Wiedziałem, że po części sama zastanawiała się nad tym, co ja. Co jeszcze ukrywał jej ojciec?

— Potraktuj to jako umowę — stanąłem bliżej jednak nadal w bezpiecznej odległości — Masz przecież wprawę w ich zawieraniu Valerio.

Na jej twarzy pojawił się grymas.

— Umowa zawsze jest korzyścią dla obu stron — obróciła głowę ponownie, zrównując ze mną spojrzenie — Co ty na niej zyskasz Vitale?

— Spokój — odpowiedziałem — Z Tobą u boku będę mógł się skupić na umocnieniu swojej pozycji. Jeśli uda mi się powiązać Vinecta z tym wszystkim co się stało wywołam zamęt w oddziale camorry —pochyliłem się kładąc dłonie na blacie, który nas rozdzielał — Wewnętrzna wojna i chaos w Vegas pozwoli mi na szersze działanie i...

— Chcesz ich zniszczyć od środka? — wtrąciła, przerywając mi — Wykorzystać sytuacje?

Zignorowałem jej protekcjonalny ton głosu.

— Musisz pamiętać, że gdy zostanę capo, to odział będzie dla mnie najważniejszy — powiedziałem najbardziej przyjaznym tonem, na jaki potrafiłem się teraz zdobyć — Muszę myśleć o wielu ludziach Valerio, ale twoje bezpieczeństwo nie jest mi obojętne. Ta umowa to jedyny sposób, żebym mógł zadbać o te dwie rzeczy jednocześnie.

Po moich słowach siedziała w milczeniu przez dłuższą chwilę, co było w jej przypadku niecodzienne.
Może zdała sobie sprawę z tego, w jak gównianej sytuacji się znalazła i zrozumiała, że mówiłem z sensem.

— Ile? — zacisnęła splątane dłonie — Każda umowa ma określony termin współpracy Vitale. Ile ma ta?

Przełknąłem ślinę, czując nieprzyjemną suchość w ustach. Oczywiście byłem gotowy na to pytanie.
Wiedziałem, że czas grał tu ważną rolę. Był niczym moja karta przetargowa.

— Rok.

Pobladła zaciskając szczękę.

— Rok — powtórzyła — A co później? — spojrzała na mnie, zadzierając brodę — Będę mogła odejść? Wrócić do normalnego życia?

— Zadbam o to, żebyś mogła to zrobić — musiałem powstrzymać się, żeby nie chwycić jej za dłoń — Obiecuje Ci to Valerio.

Znów nic nie odpowiedziała. Nie miałem pojęcia, ile teraz znaczyło dla niej moje słowo. Czy cokolwiek znaczyło.
Ponownie wlepiła wzrok w pustą ścianę.
Miałem świadomość, że rok w mego boku nie był czymś, czego chciała, ale chyba nadal był lepszą opcją, niż to, co mogło ją spotkać, odrzucając moją pomoc.

— Ile mam czasu na podjęcie decyzji? — jej głos zabrzmiał przerażająco rzeczowo.

Spojrzałem na zegar zawieszony przy lodówce.

— Dwadzieścia sześć godzin — odpowiedziałem — Po tym czasie Vegas znajdzie się daleko poza moim zasięgiem.

Nie spojrzała na mnie. Skinęła jedynie głową, żeby zapewnić mnie, że doszły do niej moje słowa.
Chciałem z nią zostać i sprawić, żeby mnie zrozumiała. Robiłem to dla niej. Oczywiście, że miałem też swoje osobiste powódki, którymi się kierowałem, ale jej bezpieczeństwo przełożyłem nad każdą z nich.

— Dam ci przestrzeń do namysłu — oznajmiłem, wycofując się powoli z kuchni — To dobry plan Valerio, wiesz to — dodałem, przystając w progu, mimo iż pragnąłem, by ktoś podciął mi gardło za te słowa.

Jeszcze zrozumie, że naprawdę robiłem to dla niej.

🥀 Valeria 🥀

   Wiszący na ścianie tuż przy białych drzwiach lodówki zegar wskazywał godzinę szesnastą. Zdecydowanie od zbyt wielu godzin wpatrywałam się w nieubłaganie sunące po tarczy wskazówki.
Dwadzieścia godzin.
Tyle czasu zostało mi na podjęcie decyzji. Z jednej strony miałam życie w niepewności i strachu, czy pewnego dnia nie obudzę się ze spluwą przytkniętą do skroni, a z drugiej strony roczne zobowiązanie w postaci udawanego małżeństwa.

Obie opcje brzmiały nierealnie.

Kiedy, tylko usłyszałam z ust Vitalego pomysł o małżeństwie niemal się nie zaśmiałam wręcz pewna, że żartuje. On, jednak założył tą swoją stalową maskę, która sprawiała wrażenie, jakby wyzbył się emocji i zaczął wyjaśniać swój plan.
A wtedy ogarnęła mnie złość. Nie dlatego, że stworzył między nami dystans, chociaż to też w jakimś stopniu mnie zirytowało, ale dlatego, iż musiałam przyznać, że miał sporo racji: nie miałam pewności, czy ojciec nie ukrywał jeszcze czegoś co mogłoby mi zaszkodzić.
Do tego sam Alessio Luciano, wyznał mi, że camorra była gotów odebrać mi klub siłą, jeśli nie zgodzę się na sprzedaż.

Nie miałam pojęcia, kiedy sprawy tak się posypały.

— Pytasz mnie o radę? — głos Thomasa dochodził, jakby z oddali, stłumiony przez moje myśli.

Zamrugałam, przenosząc na niego spojrzenie.
Siedzieliśmy w ciszy w kuchni przez ponad godzinę po tym, jak powiedziałam mu o pomyśle Vitalego.

— Chyba tak — skinęłam głową, zaciskając usta — Jestem w kropce.

— Wyjaśnisz mi raz jeszcze, czemu uważasz, że to dobry plan? — zapytał, nachylając się w moją stronę — To szaleństwo Valerio, wiesz to.

Spojrzałam na niego w pełni, rozumiejąc jego reakcje. Dokładnie takie samo podejście miałam sześć godzin temu, jednak teraz z każdą mijaną godziną szaleństwem wydawało się nie rozważanie tego planu.
Prosiłam Vitalego o pomoc i ją otrzymałam; decyzja, czy z niej skorzystać należała do mnie.

— Jeśli to ten cały Vincent za wszystkim stoi musi ponieść tego konsekwencje — powiedziałam zupełnie szczerze, widząc, jak marszczy czoło nie rozumiejąc mojej postawy — Ten człowiek porwał mnie i przetrzymywał w piwnicy, gdzie jego ludzie grozili mi bronią, jestem pewna, że przyczynił się do śmierci Matthewa i omal nie zabił Ciebie. Ktoś musi go powstrzymać Tom — podkreśliłam każde słowo w tym zdaniu, starając się, żeby mnie zrozumiał — Vitale może to zrobić, jeśli tylko mu w tym pomogę.

Ściągnął brwi.

— Pomożesz? — rzucił z grymasem na twarzy — Jak cholerne małżeństwo ma w tym pomóc?

Nie potrafiłam mu tego wyjaśnić.
Mimo że powiedziałam mu o wszystkim co stało się w moim życiu od pojawienia się Vitalego nie potrafiłam opisać tego, co tak naprawdę zaszło między nami. Sama nie miałam pojęcia, co nas do siebie zbliżyło.
Na myśl o tym od razu wspomniałam dzień, kiedy ryzykował dla mnie życiem. To wiele znaczyło.

I może właśnie to sprawiło, że naprawdę rozważałam jego plan i byłam w stanie wyzbyć się złości. Skoro on był gotów oddać dla mnie życie, ja mogłam oddać mu rok ze swojego, jeśli naprawdę mu na tym zależało i uznał to za konieczne.
Byłam mu to winna.

— To część czegoś większego, ważniejszego Thomas — wyjaśniłam.

— Czegoś ważniejszego niż twoje szczęście? — zapytał, nie pozbywając się grymasu.

— To tylko rok. Tylko rok — powtórzyłam, nie do końca pewna, czy tylko jego chciałam przekonać, że to wcale nie tak dużo.

Thomas wlepił we mnie spojrzenie, zaciskając szczękę. Wiedziałam, że żadne słowa nie przekonają go do sensowności tego planu, ale jakby mógł? Nie widział tego, co ja; tych trupów, broni przystawionej do skroni, nie tonął we krwi osoby, na której w niezrozumiany sposób mu zależało i nie obwiniał się o nikogo śmierć.

— Małżeństwo samo w sobie jest trudne, a co dopiero udawane, w świecie którego nie znasz — powiedziałam nad wyraz spokojnym tonem.

Miałam świadomość, że związki w tamtym świecie różniły się od tych, które znałam jednak jeszcze raz przekonałam sama siebie, że rok takiego życia z perspektywy wielu lat spokoju nie był aż tak przerażający.
Wszystko było lepsze niż wizja znalezienia się raz jeszcze w zamknięciu ze świadomością, że nikt nie przyjdzie mi z ratunkiem.

— Proszę Valerio — wyciągnął dłoń w moją stronę — Nie chcę Cię stracić.

— Nie stracisz mnie — zapewniłam go bez wahania, ściskając jego dłoń — Ale masz teraz szanse na założenie swojej rodziny i nie chce Ci jej odbierać.

Co prawda nie łączyły nas więzy krwi, ale w moim życiu był tylko on i Matteo.
To, że mężczyzna, który zrozpaczony śmiercią żony przygarnął mnie pod swój dach i obdarzył miłością najlepiej, jak potrafił wiedziałam od wielu lat. Nie obchodziło mnie, że nie był moim biologicznym ojcem, a Thomas prawdziwym krewnym.

Teraz był jedyną rodziną, jaką miałam, i o którą zamierzałam zadbać.

— Przekonasz Violett do wyjazdu? — zapytałam, patrząc na niego.

Skinął głową.

— Nic jej tu nie trzyma — wyznał, mimo iż widziałam, że wolałby skłamać — Nigdy nie chciała wychowywać tu Grace.

Uśmiechnęłam się lekko odczuwając nieznaczną ulgę.

— Naprawdę się na to zgodzisz? — zapytał, przeczesując dłonią włosy.

Wlepiłam wzrok w jego zawieszoną w temblaku rękę.

— Myślę — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Myślałam od sześciu godzin i będę przez następne dwadzieścia.

— Pamiętaj, że Matteo nie bez powodu wyrzekł się swojej rodziny — przypominał mi, jakbym mogła o tym zapomnieć — Nie chciał takiego życia.

— A ja nie chcę życia w strachu Tom — odpowiedziałam, krzyżując z nim spojrzenie.

Nie miałam pojęcia, czy dostrzegając w jego tęczówkach troskę, strach i niepewność, tak naprawdę nie dostrzegłam odbicia swoich oczu.

— Sprzedaż klubu nie musi oznaczać porażki Valerio. Wspomnienia o ojcu nie są zapisane na jego ścianach, a nosisz je tutaj — położył dłoń na swojej piersi tuż przy sercu po czym ponownie złapał mnie za rękę — Proszę zastanów się, jeszcze możemy coś wymyślić.

  Nakryłam jego dłoń swoją.

— Dobrze — skinęłam głową — Pomyślimy.

   Kim bym była, nie próbując znaleźć innego wyjścia?

XX

No to co mogę powiedzieć....widzimy się w epilogu, który planuje na przyszły tydzień 🤍

twitter: #układidealny

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top