jeden
Pięć miesięcy później
Zatrzasnęłam drzwi do mieszkania tak głośno, że po kilku sekundach jedna z moich współlokatorek wyłoniła się ze swojego pokoju by sprawdzić co się stało.
To Heather. Lubię ją, choć mamy ze sobą bardzo mało wspólnego. Jest długonogą przewodniczącą tutejszego zespołu cheerleaderek. Studiuje na trzecim roku, razem z Chadem – moim chłopakiem. Są najlepszymi przyjaciółmi od pierwszego dnia na NYU. To właśnie z nią i jej dziewczyną Cindy spędzamy najwięcej wolnego czasu.
Zmarszczyła brwi, przyglądając mi się uważnie.
Musiałam w tym momencie wyglądać jak siedem nieszczęść. Od wilgoci włosy poprzyklejały mi się do twarzy, a świeżo wyschnięte łzy tworzyły ścieżkę z tuszu do rzęs wzdłuż moich policzków. Nie patrząc na nią za długo ruszyłam przed siebie, rzucając się na miękką kanapę. Darowałam sobie zdjęcie kurtki, choć robiło mi się już gorąco. W naszym apartamencie temperatura zawsze wynosiła ponad dwadzieścia sześć stopni.
— Co się stało? — zapytała, ruszając za mną.
— Nienawidzę go! — wykrzyczałam, nie krępując się tym, że ktoś oprócz nas może być w mieszkaniu. — Pieprzona literatura brytyjska. Po co mi to, hę? Kto wymyślał te przedmioty... przecież to jest jakiś absurd...
Mój wywód przerwał dźwięk otwieranych drzwi. Po chwili stanął w nich Chad, w sportowych ubraniach, co oznaczało, że właśnie wrócił z treningu. Zmierzył mnie zmartwionym wzrokiem, a to tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że wyglądam żałośnie.
— Co jest Luc?
— Zdejmij kurtkę, bo się przegrzejesz. — Blondynka zwróciła na siebie moją uwagę. Ostrożnie złapała za zamek puchowego płaszcza i rozpięła go prawie do końca. Westchnęłam, kończąc to co zaczęła. — I opowiedz nam wszystko od początku do końca.
Podwinęłam rękawy swetra, mrugając szybko by pozbyć się kolejnej porcji łez, które pojawiły się w moich oczach. Było mi strasznie przykro z powodu tego, co się stało, a mianowicie...
— Fletcher powiedział mi, że mnie obleje. I nic go nie obchodzi kim jestem, albo kim są moi rodzice — wyznałam. — I co ja teraz zrobię? Przecież nie powiem Clarisie i Sebastianowi.
Clarisa i Sebastian to moi rodzice. Oboje znaleźli się na liście najbogatszych ludzi świata Forbes'a, każde z nich osobno. Nie każdy o tym wiedział, bo obdarowali mnie panieńskim nazwiskiem matki, które miałam zmienić w dniu swoich dwudziestych pierwszych urodzin. Nie lubiłam się też tym chwalić na prawo i lewo. Mama pochodzi z Meksyku, z którego jej rodzina uciekła kiedy miała dwanaście lat. Tata jest rdzennym Francuzem. Do Stanów przyjechał dopiero na studia.
— Może powinnaś? — Chad się odezwał. — Rzucili by jakąś darowiznę na uczelnie i byłoby po sprawie.
Pokręciłam głową. Nie tak chcę rozwiązywać swoje problemy. Nie chcę w ten sposób zawieść taty. To jego marzeniem było to, bym tak jak on skończyła NYU. Najlepiej z wyróżnieniem.
Tymczasem.. ledwo ukończyłam pierwszy semestr z naprawdę przeciętną średnią, a do tego zawalam jeden przedmiot. Wiem, że za bardzo poświęciłam się życiu towarzyskiemu, ale tego też dla mnie chcieli. Chad miał mnie wprowadzić w ten świat i robił to świetnie.
W końcu gdy twoim chłopakiem jest wchodząca gwiazda futbolu to ciężko jest znaleźć czas na naukę. W tym gronie liczą się tylko imprezy, drogie wycieczki, drogie ubrania i drogie samochody. Ogólnie wszystko co jest drogie.
Nie przeszkadza mi to, bo czemu miałoby? Zawsze tak żyłam.
— Lucy, Lucy, Lucy.
Zerknęłam na Heather, a jej mina powiedziała mi wszystko.
— Ty wszystko chcesz osiągnąć sama, ale nie widzisz, że to cię przytłacza? Poproś rodziców o pomoc. Na pewno nie odmówią.
Odmówić nie odmówią, ale to co sobie pomyślą wiem tylko ja. Jednak nie miałam ochoty wchodzić w tak głęboką dyskusję ze swoimi znajomymi.
— Masz rację, spróbuję — zgadzam się z nią tylko dlatego, żeby mieć spokój. — Ale najpierw spróbuję przekonać Fletchera, żeby dał mi jeszcze jedną szansę.
§§§
Jeszcze tego samego dnia udałam się na uniwersytet w poszukiwaniu profesora. Przeklinałam pod nosem, omijając kolejną kałużę. W lutym pogoda w Nowym Jorku była paskudna. Przyzwyczajona do wiecznie słonecznego Miami kiepsko znosiłam zmianę klimatu.
Co chwilę musiałam poprawiać swoje wysokie, welurowe kozaki, które jak na złość zsuwały się z ud w dół. Strasznie mnie to irytowało. Że też musiałam trzymać się zasady moich najlepszych przyjaciółek:
"Wyglądaj modnie, żyj godnie."
Na miejsce dotarłam po niecałych sześciu minutach. To były zalety życia w mieszkaniu Chada. Wszędzie blisko, a do tego prawie tak luksusowo jak w moim domu. Nie wiem jak mogłam kiedykolwiek chcieć mieszkać w akademiku.
Na wejściu zdjęłam płaszcz, układając go na przedramieniu. Poprawiłam kokardę przy szyi, która była częścią białej koszuli i ruszyłam do windy. Doskonale wiedziałam dokąd zmierzam, bo w gabinecie Fletchera bywałam najczęściej. Gość mnie po prostu nie znosi.
— Trzeba było iść na ekonomię jak Chad i Heather... — mruknęłam do siebie, wysiadając z metalowej puszki. — Mogliby zrobić szklane windy... w końcu to niby taki prestiżowy uniwersytet.
Wywróciłam oczami, zostawiając resztę uwag w swojej głowie. Zatrzymałam się przed odpowiednimi drzwiami i zapukałam trzy razy.
— Proszę.
Usłyszałam po chwili. Drżącą ręką nacisnęłam na klamkę. Stąd już nie było powrotu. Policzyłam w myślach do pięciu i zrobiłam to. Weszłam do środka.
— Dzień dobry profesorze Fletcher — przywitałam się grzecznie. — Nazywam się Lucy Remirez i...
— Wiem jak się pani nazywa — odpowiedział oschle. — A więc, co panią do mnie sprowadza? — Zaszczycił mnie krótkim spojrzeniem, wskazując na krzesło stojące przed biurkiem. — Proszę, niech pani usiądzie.
Podziękowałam cicho, zajmując miejsce.
— Chciałam... um, wiem jak kiepsko wygląda moja sytuacja na literaturze brytyjskiej i chciałam za to bardzo przeprosić. Na początku semestru byłam bardzo zestresowana przeprowadzką, nowym miejscem i nowymi osobami, ciężko było mi się skupić na przedmiocie. Gdy wróciłam do swojego prawdziwego ja... było już za późno. Bardzo żałuję, że tak postąpiłam. — Skończyłam swój monolog, zadowolona z tego jak mi wyszło. Mężczyzna jednak wyglądał, jakby słyszał takie teksty pięć razy dziennie.
— Panno Remirez, proszę sobie oszczędzić. Doskonale wiem, kim jest pani i kim są pani rodzice. Wiem też w jakim towarzystwie się pani obraca. Ciągłe imprezy, nieobecności... może uczelnia to akceptuje, ale ja nie jestem częścią tej masy społecznej uzależnionej od wpływu bogatych ludzi.
Wytrzeszczyłam na niego oczy. Właśnie w tym momencie byłam pewna, że to mój koniec. Nic mi już nie pomoże. Wywalą mnie. Mogę się już pakować.
— Jednak wierzę w to, że każdy jest tylko człowiekiem i ma prawo do popełniania błędów. Dlatego nie przedłużając: dam pani drugą szansę. Pierwszy i ostatni raz. Proszę się stawić dwunastego lutego o godzinie dziesiątej rano.
— A–ale to sobota... — wyjąkałam, jednocześnie szczęśliwa i załamana. – Za dwa tygodnie...
— Mam od razu wpisać do indeksu dwóję? — Uniósł brwi, podpierając podbródek dłońmi.
— Nie, nie! — krzyknęłam od razu ściszając głos. — Przepraszam. I dziękuję za szansę. Na pewno jej nie zmarnuje.
— Oby.
— Dziękuje.
Zaczęłam podnosić się do wyjścia i gdy byłam już przy drzwiach, zatrzymał mnie jego głos:
— Panno Remirez?
— Tak panie profesorze? — Spojrzałam na mężczyznę, czekając na to co ma mi do powiedzenia.
— Test będzie obejmował materiał z całego semestru.
— A–ale... nie zdałam tylko jednego kolokwium...
— Proszę zamknąć za sobą drzwi.
Wychodząc z sali czułam się jakbym właśnie dostała wyrok. Łzy same cisnęły mi się do oczu. Chciałam usiąść i płakać, nic więcej. Miałam świadomość tego, że nic mi już nie pomoże. Fletcher miał mnie za idiotkę i właśnie na nią wyszłam.
— Pieprzone studia — burknęłam pod nosem. — Pieprzona literatura brytyjska. Pieprzony Fletcher. Ugh!
Ze złości kopnęłam fotel stojący pod salą i od razu tego pożałowałam. Do moich uszu dotarł cichy śmiech, więc od razu odwróciłam się próbując go zlokalizować. Pod gabinetem naprzeciwko stał chłopak, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Przyglądał mi się z pewną dozą nieśmiałości, ale ledwo ukrywał rozbawienie. Skrzyżowałam ręce na piersi, unosząc brwi by zaraz posłać mu swoje najbardziej zniesmaczone spojrzenie.
— No co? Co cię tak bawi? Bawi cię czyjaś krzywda? Naprawdę to takie zabawne? Ha–ha–ha! No nie mogę — zaatakowałam go słownie.
— Nie. Wybacz — odpowiedział, od razu odwracając wzrok.
No i bardzo dobrze. Krótko z takimi.
— Mhm.
Postanowiłam nieco lepiej mu się przyjrzeć. Uwielbiałam "diagnozować" osoby, tzn. doszukiwać się w nich cech, wcale ich nie znając. Wysoki, ale lekko zgarbiony – czyli brak pewności siebie. Ciemne fryzura choć nie krótka, była idealnie ułożona. Żaden włosek nie odstawał. Twarz miał gładką, jakby dopiero co się golił. Oznaczało to, że prawdopodobnie był pedantyczny i dokładny w tym co robi. Spojrzałam w dół, a mój wzrok zatrzymał się na tym, co trzymał w rękach.
— Markiz de Sade? — zapytałam na co chłopak pokiwał głową. — Ty to czytasz?
— Omawiałem to rok temu, ale uwielbiam do tego wracać — odpowiedział. Nie wyglądało to jakby żartował. — Klasyk brytyjski.
Uniosłam brwi jeszcze wyżej, niedowierzając. Jak ktoś mógł czytać to... z własnej woli?
— Jesteś profesorem?
— Co? Nie, skąd ten pomysł? — Zmieszało go moje pytanie, a mnie zmieszała jego odpowiedź. — Jestem studentem.
Niemożliwe. Chociaż... nie wyglądał wcale staro. Ba, wyglądał jakby był w moim wieku, może nieznacznie starszy.
— Ech, wszystko mi się już miesza. — Machnęłam dłonią, zamierzając odejść w swoją stronę.
Byłam tak okropnie zmęczona. Myśl o tym, że wieczorem czekają mnie – nie jedna – a dwie imprezy strasznie przytłaczała.
— Mogę ci jakoś pomóc. — Zatrzymał mnie głos bezimiennego chłopaka. Odwróciłam się, marszcząc czoło. — Jeśli masz problem z profesorem Fletcherem... i literaturą brytyjską? Miałem u niego piątkę.
— Oczywiście, że miałeś — odpowiedziałam z westchnieniem. — I pewnie do tego jesteś jeszcze jego ulubieńcem.
Brunet wzruszył ramionami, robiąc dziwną minę.
— Jednym z trzech, więc żaden to zaszczyt.
Zaśmiałam się głośniej niż powinnam. Zakryłam usta dłonią, karcąc się w myślach.
— Słuchaj bezimienny chłopcze...
— Mam imię, jestem...
— Sh. — Uciszyłam go ruchem dłoni. — Jak już powiedziałam: bezimienny chłopcze. Nie mogę sobie teraz zaprzątać umysłu nowymi imionami, wybacz — powiedziałam udając skruchę. — Dziękuje za chęć pomocy, ale nie skorzystam. Jest tylko jedna rzecz, której nienawidzę bardziej niż podrabianych torebek Prady. Wiesz co to za rzecz?
— Nie mam pojęcia.
Nie zaskoczyła mnie jego odpowiedź. Jeszcze raz zmierzyłam go wzrokiem. Pewnie nawet nie wie co to Prada.
— Bardziej nienawidzę tego, gdy ktoś się nade mną lituje. Potrafię sama sobie poradzić, jestem dużą dziewczynką. Także adiós, chico.
Odwróciłam się i odeszłam w swoim kierunku. To nie tak, że pomoc by mi się nie przydała. Gdybym miała ją od kogoś, kto miał u Fletchera piątkę, sama pewnie zdałabym na trzy plus, lub więcej...
Jednak rodzice zawsze uczyli mnie, że na świecie nie ma nic za darmo. Nikt nie robi niczego z dobroci serca. Wszystko co cię spotyka to transakcja wiązana. Dostajesz coś, jeśli coś dasz.
Nie chciałam mieć długu u kogoś, kogo imienia nawet nie znam.
— Nie mogę sobie teraz zaprzątać umysłu nowymi imionami... — powiedziałam piskliwym głosem, przedrzeźniając samą siebie. — Aleś ty głupia.
Wywróciłam oczami, wychodząc z budynku. Teraz tylko wrócić do mieszkania i przyszykować się na całą noc imprezowania.
A do zaliczenia zostały tylko dwa tygodnie...
§§§
No i jest pierwszy rozdział! Mam nadzieję, że się Wam spodoba i Was zaciekawi.
Buziaki, L.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top