Trzydziesty trzeci || Sasuke

Hej późnym wieczorem! 

Przepraszam was za tak długą przerwę, ale osobiste sytuacje i niesnaski mnie dopadły, a jak coś zawraca nam ciągle głowę, to ciężko skupić się na pisaniu. Niemniej wracam nieśmiało i oddaje wam kolejny rozdział z perspektywy Sasuke, który... w sumie myślę, że Sasuke wszystko powiedział. Nie wiem, co mogłabym więcej dodać, on to chyba lepiej jednak robi.:/

Chciałabym podziękować jeszcze wszystkim osobom, które pisały do mnie prywatnie, zostawiały komentarze i wyrażały zainteresowanie moją nieobecnością i brakiem rozdziałów, przekochane to było okropnie, nie pozwoliło mi porzucić tej historii, więc ślę wam całusy i naprawdę jestem ogromnie wdzięczna. 

Miłego czytania (ps. pamiętajcie, że kolejny rozdział (i ostatni) też z perspektywy Sasuke)!


Dzisiejszy świat utknął jedną nogą w drzwiach wyrzeźbionych w chaosie, opuszkami palców lewej stopy próbując przedrzeć się w stronę błogiej ciszy i wieczystego bezruchu, więc napiera wściekle na niewidzialną barierę, kłapie rozwartą paszczą i ryczy, ryczy niczym zwierzyna zaciągnięta w pułapkę, bo świat nie chce tkwić w dysharmonii, świat potrzebuje spokoju.

Świat j e s t spokojem.

Ale nie dzisiaj.

Bo dzisiejszy świat jest mną, a ja jestem strzępem niegdysiejszego człowieka, którego noga utknęła pomiędzy szeptem ciszy i wrzaskiem chaosu.

Unoszę filiżankę do ust. Pasma złota wpadające przez okno liżą moje rozchylone wargi, a czarny płyn faluje, a ja patrzę, patrzę, patrzę, jak przecieka przez ścianki, palce nicości zanurza we wgłębieniach i wyrwach i bez wysiłku przesiąka przez ceramiczną strukturę.

Kap, kap, kapanie kropli rozbrzmiewa pomiędzy ścianami, brzęczy zupełnie jak tykające wskazówki zegara, a może to tylko czas rozbrzmiewa w mojej głowie i przejmuje splątane myśli, bo mamy nowy dzień tygodnia i obowiązki spadają na moje barki jak kamienie: krzyczą bym się pośpieszył, a łupiny skał pchają mnie do przodu, do wyjścia, bo zaraz będę spóźniony, a jednak

jednak

siedzę w wyuczonym bezruchu i ignoruje wrzaski napływające zewsząd, bo bestia tkwiąca we mnie od tamtego wieczoru nie znikła, nieprzerwanie karmiąc się moimi myślami i tak bardzo nie mogę odkleić zdrętwiałych kończyn od chropowatego materiału krzesła, bo moja głowa to oceaniczny bezkres zmącanych fal.

I tonę pod wodami własnego sumienia, niknę pod prądami pragnień i chciwości, rozpadam się na kawałki i wsiąkam w te odmęty błękitu, bo uczucia to łańcuchy przyczepione do kostek, które zawsze ściągną cię w końcu na dno.

Wstyd nakazuje mi przeczesać włosy palcami, przytknąć kciuk do ust i zacisnąć zęby na skórze, bo nie powinienem tak łatwo wpadać w pułapki zastawione przez innych, nie powinienem zawierzać cudzym słowom, a jednak

jednak mu uwierzyłem i pozwoliłem, by pogrzebał gorycz na nieznanym mi cmentarzysku i nie wiem, nie potrafię ułożyć planu w głowie, sprawić, by świat zamilkł, a wspomnienia i widma przestały napierać na obraz przed oczami, zmuszając połacie świata, by zrobiły miejsce dla jego twarzy, dla tych dwóch słów ociekających prawdą i kłamstwem, bo niezłomna wiara nigdy nie była bliską mi towarzyszką: chcę ciebie.

Litery upadają na kolana, jakby targane niewyparzonym językiem wiatru, który z lubością obrywa je ze skóry i rozmazuje tusz zaklętego w nich głosu, pozbywa się ciepłych nut i promiennych barw, pozostawiając słowa nagie i brzydkie, pokruszone i miałkie. A potem wpycha je do mojej głowy, zamyka te ochłapy w szczelinie moich myśli i już za chwilę, zaraz

przestają być cokolwiek warte.

Niszczę je całe.

I gdy są już niczym, pomagam im podnieść się z klęczek, by uczynić to znowu, znowu, znowu, bo nie potrafię wyłączyć mojej głowy, nie potrafię przestać myśleć

i

muszę

kontrolować

każdą

chwilę

własnego

istnienia, ponieważ jestem przerażony tym, co się ze mną dzieje.

Przenoszę wzrok na ościenny zegar, którego wskazówki z ostrą zawziętością wymierzają sekundy, minuty i godziny i myślę, że są zupełnie jak strażniczki, bo nigdy nie odpoczywają, odliczają sekundę za sekundą, spychają je z tarczy, próbując w ten sposób przedrzeć się do ludzkiej świadomości, zwrócić uwagę na ich trud i poświęcenie.

Czas ucieka mówią, a ty dalej tutaj jesteś.

I mówią też, że czas jest skończony w swojej nieskończoności.

Biała filiżanka gubi swoją barwę w zaciekach czerni, niedopita kawa kołysze się na dnie, gdy odkładam naczynie ze stukotem na blat. Coraz więcej sekund wypada poza tarczę. Coraz więcej z nich pociąga za sobą minuty.

Coraz więcej zmierza na wieczną wędrówkę i

nie wraca.

Czas nie jest potulnym zwierzątkiem i nie będzie czekać na twój powrót.

Przeczesuje świeżo umyte włosy opuszkami palców ostatni raz, wygładzam strzępy czarnego materiału koszuli i gdy wstaje, wzorkiem natykając się na własne odbicie wyprostowanej sylwetki, mam ochotę roześmiać się w głos i śmiać się, śmiać, śmiać, śmiać, bo tak łatwo ukryć całą niepewność i cienie minionych dni za dobrze skrojoną postawą, za nienagannym ubiorem.

Jednak się nie śmieje.

Ponieważ ubiór jest moją zbroją, wygładzona koszula to moja klatka.

A w klatkach nie ma nic zabawnego.

Narzucam czarny płaszcz na barki, milczącymi ruchami odrywam nitki kociej sierści, pozbywam się oznak własnego życia, zrywam głęboko zakopane pragnienia, zdmuchuje tumany wijących się myśli i już,

już po chwili

pozostawiam po sobie wyłącznie skorupę utkaną z czerni i wyniosłości, wysnutą z niczego.

Chwytam równo ułożony stos papierów, który wcześniej przyszykowany zastygł na mięśniach mahoniowej szafki spokojnie stojącej przy drzwiach wyjściowych niczym monumentalna statua przecinająca środek cywilizacji: śmiało rzucająca się w oczy, by pamiętać o niepamięci, o tych chwilach i rzeczach, które zakopują się pod pierzyną ludzkiego roztargnienia.

I to ludzkie roztargnienie stało się moją potwarzą, drzazgą, która wsiąknęła zbyt głęboko, by móc ją wyjąć.

Ponieważ kiedyś

miałem

ułożony i skrupulatnie

zaplanowany

każdy

dzień

A teraz nie potrafię do tego wrócić. I nie potrafię zatrzymać ściany nadchodzących zmian, i nie mogę tego zrobić, i nie chcę, bo przecież tylko o tym marzę, a jednak, jednak, jednak moje pragnienia zrzucają ze swych barków staranie utkany żeliwnymi nićmi materiał, wydostają się z ciasnych haftów i jak larwy motyla chcą się przeobrazić, a ja wciąż chcę je zatrzymać i usidlić, by to całe roztargnienie odeszło, ale

Ono nie odchodzi.

Dlatego gdy sznuruje wargi milczeniem, zmuszam grdykę do powolnych ruchów, rzucam luźno ramiona przy tułowiu i z wykalkulowanym napięciem narzuconym na barki zatrzaskuje drzwi i zamykam w nich prawdziwego siebie, wiem, że gra już się rozpoczęła, spektakl obojętności porwał mnie do głównej roli i każe tańczyć pod ułożone nuty melodii.

I tańczę.

Ale moje kroki są ociężałe, oddech zmącony i ciężki, pierś napełnia się muskaniem niespokojnych skrzydeł, a ja zaczynam zapominać. Zapominam o tym, co powinienem zrobić z nogami, zapominam jak ułożyć ręce i zapominam jak jak jak grać,

dlaczego dlaczego dlaczego o tym zapominam, skoro tak staram się pamiętać?

Światło dnia rozrywa moje powieki, szydzi z moich zmrużonych oczu posyłając w ich stronę coraz jaśniejsze wstęgi żółci i gdy patrzę w jego stronę, ono śmieje się wdzięcznie z policzkami pełnymi ciepła, a więc pochylam głowę, uciekam przed jego oceniającym spojrzeniem, bo dzień sprawia wrażenie, jakby doskonale wiedział, jakie tajemnice powierzyłeś nocy.

Dni są bezwzględne, wyciągną z ciebie całą czerń i powiedzą, że to niedobrze, że tak się z nią obnosisz. Ale dzień zawsze chce tylko powierzchownej prawdy i nigdy nie dostaje nic ponad grymas wspomnień, bo to noc lubuje się w przyglądaniu się upadkom, to noc jest powierniczką,

a dzień tylko ocenia

i myśli, że coś wie, bo widzi ślady grobowej czerni na skórze pod oczami.

Dlatego zakładam okulary przeciwsłoneczne i pokazuje światu, że nic nie wie.

Idę dalej, usztywniam własne plecy formą z gipsu, wsadzam w nią drżące nogi i ręce.

Westchnienia wiatru są dzisiaj ostre, oblepiają sylwetki zupełnie jak nowa warstwa ubrań, targają sznurkami przymocowanymi do kończyn, zabierają ciała w pląsy i patrzą z szeroko otwartymi oczami, jak nogi potykają się o siebie, jak barki osuwają się ze zboczy łopatek.

I zacierają ręce, bo chcą więcej.

Chowam się przed tymi bezwzględnymi muśnięciami, zatrzaskuje drzwi samochodu i udaje, że moja skóra nie została poraniona, że kły wiatru nie przetarły moich palców do krwi, że nie jestem zbudowany z mięśni i kości, że nie można mnie zranić.

Siadam i sztywnieje, sztywnieje i chciałbym usiąść raz jeszcze, bo powietrze zaczyna przesiąkać druzgocącą ciszą, ściany zaczynają na mnie napierać i nagle zaczynam tęsknić za niewyparzonym językiem świata na zewnątrz, zaczynam tęsknić za głosami, które nie są wyłącznie urojeniami w mojej głowie, bo

samochód przemienia się w przyczajoną bestię wspomnień, zdradziecka czerwień obejmuje mnie swymi nieśmiałymi ramionami za kark, palcami wstydu skubie skórę na policzkach, naciąga ją i zagina, a każda bruzda ginie pod morzem ciepła, bo to

bo to

trzy sekundy bezduszności chwytają mnie za gardziel

bo to

wspomnienie nas obejmujących się na siedzeniu macha mi na powitanie.

Kości wypełniają mi się powietrzem, gdy brzęczenie dzwonków jego śmiechu pochyla się nade mną, szepcze pełnymi ustami gorące obietnice, skubie płatek mojego ucha, zapewnia, że dokonałem dobrego wyboru, że powinien wybaczyć, bo wybaczenie to największa z cnót, którą można ofiarować drugiemu człowiekowi i tak, mam ochotę krzyknąć, że wybaczenie jest jak balonik z powietrzem, można go napełnić i opróżnić równie łatwo, ale każde wypuszczenie powietrza sprawia, że jego skóra wiotczeje i mizernieje i to zabawne, ponieważ wkrótce balonik będzie pełen nowego wybaczenia, będzie pulchny i opasły w nowe słowa zapewnień, ale raz rozciągnięta skóra nigdy nie napręży się tak samo, zawsze pozostaje niemal niedostrzegalna przerwa na nowe zwątpienie.

Wszystkie moje nerwy stają w opozycji i szepczą, że nie powinienem tego robić, że wybaczenie nie jest domeną stworzoną dla mnie, że mogę to zakończyć właśnie teraz i jednym słowem, ułożyć z liter odmowę, choć tyle razy wepchnęły mnie już w pułapkę i kazały sterczeć nad przepaścią, oglądając z błyszczącymi oczami jak balansuje na krawędzi,

i kołyszę się w lewo i w prawo,

ale tym razem wiem, że mógłbym to skończyć, bo wszystkie karty tkwią w mojej ręce, to ja tasuje losem i wykładam przyszłość.

I w tej chwili wspomnienie jego twarzy znowu jaśnieje przed moimi oczami, kiwa głową na boki, pokazując swoje niezadowolenie, chce wygonić podłe myśli z głowy, chce zagnieździć się pośród tego czującego kawałka zaszytego w mojej piersi.

Na uderzenie wiatru w szybę zastygam, udaję, że nie koegzystuje z tą przestrzenią, a później

Później wzdycham i ostry oddech szarpie mnie za gardło. Palce splatam w pięść wściekłości, rozluźniam i czuję się głupi, bo chwytanie wspomnień za gardziel nie sprawia, że zaczynam lepiej pojmować rzeczywistość, że nagle odpowiedź spada na mnie jak krople deszczu wylewające się z przepełnionego kobierca na zgarbione barki traw.

Czas jednak nie czeka na moją decyzję, nie klepie mnie pocieszająco po plecach. Jest za to surowym stróżem, który wystukuje nieprzerwanie tik i tak, tik i tak, a każda litera układa się w bliźniacze zdanie o wyrazach przeszywających jak szpony.

Już po wszystkim, czas do namysłu minął.

Zatrzymuje samochód nieopodal bram uczelni, w połowie oszklony gmach uśmiecha się pyszałkowato.

W istocie już po wszystkim.

Śmiech chce rozerwać mnie od wewnątrz.

Świat nigdy nie pyta czy jesteś gotowy, czy masz już wszystko starannie poukładane w szufladach umysłu, czy każda przegródka została odpowiednio oznakowana, czy zdążyłeś rozsupłać splątane myśli. Wypycha cię z bezpiecznych ścian braku konfrontacji, każe ci latać, ale nie daje spadochronu na wypadek upadku. Świat nie jest takim dobrym miejscem.

Jest brutalny.

I brutalnie wykopuje mnie z samochodu, łapie moje nogi i układa je pod duże kroki i małe kroczki, zgina moje kolana i usztywnia barki, mocuje głowę na maszcie karku i poleca mi być gotowym i choć świat nie jest dobry, ty możesz być gorszy. Możesz udawać, że jesteś gotowy na niegotowe.


Udaję.


Gram bez znajomości roli. Uśmiecham się przekornie. Nie potrzebuję scenariusza. Nie boję się upadku, bo moje kolana od zawsze są połamane, od zawsze dotykają ziemi.

I od zawsze udaję, że nic nie może mnie złamać.

Słońce wyleguje się wysoko na niebie, obserwuje mnie z założonymi ramionami promieni, gdy kroczę naprzód, sztywny i niewzruszony, przygląda mi się uważniej, gdy ściągam okulary przeciwsłoneczne, gdy brak pokory bije od mojej wyzywającej postawy i nagle, z jarzącą się wściekłością, posyła rozgrzane promyki w moją stronę z szaleńczym rozgardiaszem, jakby krzyczało i młóciło w podtrzymujące je niebo jak rozkapryszone dziecko, żebym go nie lekceważył i wiem, że nie może tego znieść,

że nie pochylam przed nim dłużej głowy, nie chowam się, bo

bo

zaczynam poznawać odpowiedź, zaczynam nurzać się w wybaczeniu i gdy zatrzaskuje za sobą drzwi uczelni,

jest wściekłe i posyła na jej gmach deszcz żółtych wstęg. Wpadają przez szyby, mkną po białych posadzkach, ale tutaj nic więcej nie mogą zrobić. Nie mogą mnie dosięgnąć, nie mogą uchwycić moich sekretów, nie mogą zobaczyć jaką decyzję podjąłem.

Moja decyzja nie jest przeznaczona dla uszu brutalnego świata, ponieważ jest zbyt krucha, by sobie z nim poradzić.

Idę znanymi korytarzami, przecinam umazane szarością ściany, okna wetknięte w plastikowe framugi. Mijam nieznane twarze, odbieram skrępowane uśmiechy i pokorne kiwnięcia głowami. Chłonę szepty i śmielsze wyrazy. Wzrok mam utkwiony w jednym punkcie, nie rozglądam się na boki, zrównuje stukot własnych stóp z oddechem, przecinam wyrastające na przedzie ściany powietrza ze ściągniętymi plecami.

Każdy krok jest zaprojektowany z myślą o doskonałości.

Każdy krok nie jest mną.

Schodami kieruję się do góry. Wspinam się po betonowych szczeblach, mój płaszcz kołysze się w rytm wykalkulowanych stąpnięć.

Słońce wciąż próbuje przebić się przez ściany, dosięgnąć ciepłymi palcami moich okalanych materiałem ramion. Próbuje dowiedzieć się, co zdecydowałem, ale nim sięgnie do mnie swymi mackami, ja znikam za drzwiami sali, a wspomnienia uderzają we mnie jak rozpędzone furgonetki wypełnione beznadziejnym głodem i dziesięcioma literami, które układają się w słowo pragnienie i jestem tak bardzo bardzo bardzo spragniony

jego widoku.

Moje ciało zamienia się w skowyczącego psa, wściekłego i dzikiego, którego rozrywa łaknienie i marzy tylko z całych sił, by zaspokoić ten trawiący głód, to uczucie ssącej pustki.

Szaleństwo zalewa moje spojrzenie i kapie z oczu na kości jarzmowe, ochlapuje je wodami niepokoju.

I nagle, na jedno stuknięcie uczuć o żebra, odnajduję jego wzrok.

Jego oczy są jak dwa niebieskie pociski, które wycelowane w moją klatkę piersiową sieją spustoszenie, każą owadom tkwiącym w moim żołądku fruwać i drapać, wylecieć poza nawias mojego ciała. Rozszarpują mnie od środka, przepełniają moje tkanki oceanicznym błękitem i zaczynam tonąć, nie potrafię złapać tchu, język nie chce odkleić się od podniebienia, struny głosowe mnie zdradzają i płoną i właśnie dlatego musze odwrócić wzrok i przytwierdzić maskę obojętności do rozgrzanej skóry policzków.

Nakazuje własnemu ciału, by mnie usłuchało, by wpadło do masy wykonanej z żywicy i ścisnęło moje drżące kończyny. Zastygły posuwam się w stronę krzesła, które teraz wydaje się mieć stado igieł przytwierdzone do oparcia. Chce mnie torturować i patrzeć, jak rwę się do przodu, jak chcę je obejść i znaleźć się w innym miejscu, jak marzę o ucieczce do cudzych ramion.

— Wyciągnijcie kartki — mówię z chłodem nienależącym do mnie, ze wzgardą wykutą na kamieniach kłamstwa. — Jeśli ktoś nie wziął własnej, zapraszam do biurka.

I próbuję zabić kiełkującą nadzieję, zadusić ją palcami chcącymi zgiąć się w pięść, bo nie jestem stworzony ze słabości.

Nie podchodzi.

To dobrze, że tak się dzieje, bo ze wstrętem prześlizgującym po kręgosłupie, przyłapuje się na tym, że zagryzam wargę zębami rozczarowania i przestaje siebie poznawać. Ten skowyczący pies łaknący uwagi nie jest mną. Nie jest nie jest nie jest. Powietrze jednak przesiąka drobinkami desperacji, krzesło chce mnie zepchnąć ze swych kończyn. Zapieram się, wbijam kości w szorstkie drewno.

Ściągam płaszcz, odklejam sztywną powłokę z ramion i pozwalam, by świat ujrzał moją wygładzoną zbroję, nienagannymi nićmi szytą klatkę.

Wlepiają we mnie ślepia jak kwilące zwierzęta. Sto par oczu mruga.

— Pytań będzie pięć. Macie pół godziny.

Wykrztuszam 6 słów, układam je w dwa chłodne zdania i zaraz cały się spinam, tężeje niczym kra na jeziorze, zamieniam się w stary dąb, który nogami zapiera się przed ciosami wiatru, bo prawda jest taka, że czuję każdy obolały mięsień i zapieram się z trudem, spalam się i wznoszę, kontroluje wszystko i zaprzepaszczam naprzemiennie, bo kontrola to ulotna rzecz, a gdy przychodzi nam spojrzeć w oczy własnej słabości, wyślizguje się z palców jak dym w słoneczny dzień. Nie jesteś nawet w stanie dostrzec, w którą stronę się unosi.

Kłęby rozwiewają się w niebyt.

Nie mogę utknąć w nim i ja.

Dyktuje słowa, zamieniam je w pytania.

Zaczyna się wrzawa, a potem cisza łapie wszystkich za żuchwy i nakazuje spokój, a mi

Głowa pęka, historia dzisiejszego dnia przejmuje każdą z bruzd mojej twarzy, szarpie moje ręce do dołu. Niemal się jej oddaje, niemal pozwalam, by zrzuciła na mnie całe zmęczenie, które przetrzymuje w strzeżonym pokoju mojego umysłu, ale zmuszam się, by utrzymać oczy szeroko otwarte, by nie wodzić nimi po sali w poszukiwaniu jednej twarzy, by nie uwolnić wszystkiego, czego strzegę desperacką strażą w środku.

Sekundy się wloką. Ja rwę się do przodu. Minuty tańczą. Moje usta się zaciskają. Przestrzeń czasu wypełnia się stuknięciami długopisów, skrobaniem stalówek. Szepty się nasilają. Wodzę wzrokiem. Chcę wypełnić pomieszczenie moim głosem, wyrzucić brzmienie podjętej decyzji w powietrze, odpędzić ciężkie znużenie, ale zamiast tego wychylam się do przodu, barki opieram na łokciach, przytwierdzam bezduszny uśmiech do warg, zachwycam się chaosem, nerwowymi głosami i niewiedzą kapiącą na kartki, której to nogi łamią się na ostrych końcach stronic, kości rozbryzgują się o tusz zapisanych głupot, bo nieuctwo nie zaopatrza się w trampolinę. Każdy upadek jest po prostu upadkiem.

Zatem niech moja niespokojna głowa pożywi się cudzą niepewnością, skoro z głodu próbuje pożreć nawet mnie.

Przesuwam wzrokiem po zgarbionych sylwetkach, nie mogąc się nadziwić, jak nieumiejętnie cudze oczy wodzą po cudzych kartkach, jaki jazgot wybrzmiewa z szeptu.

Ale przyłapywanie ludzi na oszustwie nie jest po to, by wyeliminować każdego, kto się go dopuści, odkrywanie oszustwa jest po to, by dać przykład, pokazać, że chociaż grasz niewzruszonego, to wszystko widzisz, bo siedzisz u szczyty stołu. Jesteś dyrygentem, który kieruje kwartetem smyczkowym.

Wskazujesz kolejne posunięcia.

Kontrola z haustem wpada wprost do moich żebrzących płuc.

Niepocieszenie łaskocze mnie po policzkach. Dziewięćdziesiąt dziewięć par oczu ukradkowo zerka w moją stronę. Jednej pary oczu brakuje. Kalkuluje sytuację. Przyglądam się ubraniom i barwom, porównuje. Żongluje sekundami, poruszam się na krześle, sprawiam, że trzeszczy, zwraca uwagę dziewięćdziesięciu dziewięciu par oczu.

Chwila zeskakuje na ziemię i łamie sobie stopy.

Dziewięćdziesiąt dziewięć paru oczu to nie są te oczy które chciałbym oglądać.

I

szaleństwo

wpełza

przez

uchylone usta

wprost

do

mojego

ciała

i zaplata się naokoło żeber, ciągnie za nić spokoju, wyrywa mi kości z mostka, robi sobie z nich zabawkę, wszystko dzwoni i gdy mam ochotę się skulić, zaczerpnąć tchu

dzieje się cos szalonego.

— Zapraszam pana w koszuli do wyjścia. — Wyrzucam nuty głosu w powietrze, ciskam nimi jak igłami. Nie wiem dlaczego to robię, nie wiem nie wiem nie wiem. — Niech pan zabierze ze sobą swojego kolegę.

Lawa zalewa mi kark, chociaż moje kończyny odłączają się od ciała i odpadają sztywne na posadzkę.

Patrzę na jego pochylone barki, które unoszą się nagle, widzę to przerażenie i w ostatniej chwili przenoszę wzrok na dwie ociekające niedowierzaniem osoby na przedzie, zamarzam po wieczność na siedzeniu, a jednak mam wrażenie, jakbym uderzał na oślep wszystkimi czterema kończynami, bo wzbraniam się przed zachłanną cząstką, która wypełza z ukrycia, niszczy kraty klatki i w tak brutalny sposób pozbawia mnie kontroli i rzuca mnie na pożarcie i mieli, mieli, mieli ostrymi zębami moje kości i chrzęszczą pod jej zębami jak łamane gałęzie, gdy tak obchodzi się ze mną bestialsko i wyrzuca z moich ust całe słowa słabości.

I prawie, i już, i niemalże

wszystko wychodzi na jaw, bo jestem tak niemądry i wyczerpany kolejką zdarzeń i uczuć, o których istnieniu nie miałem pojęcia, że moja własna głowa chce mnie zdradzić.

Ponieważ zapomniałem o uśmiechu szyderstwa, ponieważ nie zrobiłem tego po złości.

Ponieważ przestaje rozumieć.

Gdy obserwuje jak dwie nieznane mi osoby opuszczają salę, przebiega mi przez myśl, że wybaczenie to straszna rzecz. Sprawia, że tracisz czujność, pływasz w morzu nadziei, kąpiesz się w strumieniu przyszłości. Każda kropla jest wybieganiem w przód, w nieznane, wprost do założeń, które podsuwa ci twoje miękkie wnętrze. Zasypiasz z uśmiechem wyszytym pasemkami wyobrażeń.

Już wiem, że nie powinienem nigdy na to pozwalać. Już wiem, że popełniłem błąd. Utknąłem jedną nogą w chaosie stworzonym ze słów jego imienia.

I umysł szepcze mi do ucha, że czas to przerwać, ale jestem tak bardzo zmęczony światem naokoło, zmęczony udawaniem i tak bardzo zmęczony zmęczony zmęczony zmęczony zmęczony graniem jednej i tej samej roli, zmęczony zmęczony zmęczony ukrywaniem siebie, dlatego nie słucham głosu moich myśli, wznoszę ściany betonowe i odgradzam się od racjonalności.

Pozwalam sobie za to na dwa zdania stanowczości.

— Zostały dwie minuty. Kończcie.

Spinam ramiona, chciałbym w nich schować głowę i zniknąć przed ludzkimi spojrzeniami. Moje mięśnie drgają, krzyczą, że nie chcą dłużej znosić takiego wysiłku, bo z tylko nadludzkim trudem utrzymuje nienagannie wyprostowaną postawę. Z trudem nie zsuwam się z krzesła, nie opadam na posadzkę, nie wsiąkam w szczeliny i rozwarstwienia kafelek, nie przemieniam się w kałużę łamanych barier.

Wstyd muska czule moje policzki.

Nie pozwalam mu rosnąć i spycham go w odmęty niepamięci.

Chaos pochłania twarze siedzące naprzeciw mnie, rozgardiasz zawisa w powietrzu jak skrzące się kandelabry, ocieka cząsteczkami poruszenia skapującymi z sufitu. Wyginam wargi złośliwie, spokojnie, sączę uważnie dawkę trucizny.

Ponieważ patrzenie, jak ludzkie ciała wiją się w obłędzie, by dosięgnąć jeszcze jednej odpowiedzi, by uratować to, co zostało nieodwracalnie przelane na kartkę, ma w sobie coś upajającego.

Świadomość, że ja jestem tutaj, a oni tam, uderza mi do głowy jak musujące wino. I powstrzymuje mnie przed rozlaniem się na posadzkę z bezradności tkwiącej w innym punkcie mojego życia.

Czas nieodwracalnie mija.

Topię się w wodach upojenia.

— Złóżcie kartki na moim biurku i możecie iść do domu. — Rzucam drwiną i w zamian dostaje sto par patrzących na mnie oczu. — Nie sądzę, że cokolwiek jeszcze z was dzisiaj wyciągnę. Śmiem podejrzewać, że zmuszenie was do myślenia w tym stanie byłoby niemal zbrodnią.

Mieszanina twarzy i barw spływa po schodach, formuje się przed biurkiem i składa pogniecione kartki na jego blacie, każda napływająca fala kolorowych sylwetek jest wolniejsza, wlecze się z zatrważającym spokojem, jakby uprzedni chaos został wepchnięty w rozwarstwienia dna, zmieszany z piachem oceanicznym.

Usycham i czekam, i mam ochotę wyrwać się do przodu, gdy w sali nie zostaje więcej niż garść głów, ale zastygam w ostatniej chwili, moje nogi przyrastają do podłogi, wypuszczam korzenie i zamieniam się w czujną zwierzynę, bo

nie mogę na niego spojrzeć i nie mogę udawać, że go nie widzę,

ale intruz pojawia się w moim polu widzenia i Tove przesłania mi widok

na

moje

chodzące

rozgrzeszenie.

Wszystkie mięśnie w moim ciele zamieniają się w metalowe pręty wbite w ziemię.

— Cześć — rzuca i raczy moje oczy łagodnym uśmiechem. — Już po wszystkim?

Gryzę się w język, zduszam wrzask w płucach, ujarzmiam ręce chcące unieść się do niebios w przypływie bezradności.

Kiwam tylko głową, nie uwalniam trzepoczących uczuć z piersi.

— Za wiele czasu to nie zajęło — odpieram i biorę jeden głęboki wdech, bo widzę, jak blond włosy zatrzymują się cztery stopy ode mnie, jak zastygają w furii i żalu.

I nie mogę nawet obrócić głowy w jego stronę, i nie mogę spojrzeć na te ochłapy kartek, które niesie Evans, bo przecież nie możemy się znać, nie mogę częstować go moją uwagą, ponieważ rysy jego twarzy nigdy nie powinny wyryć się w mojej pamięci nieblaknącym tuszem i

i nie powinienem słyszeć szeptu jego głosu w moich uszach.

Tove się śmieje, uśmiecha się szeroko, pokazuje równe zęby, a ja przecież nie powiedziałem nic zabawnego i tak bardzo chcę uczynić krok w przód, ale ale ale ciągłe wymówki przykucają na moich barkach.

Zapadam się w ciszy.

Udaję, że tak nie jest.

— Nie oszczędzałeś ich? — pyta z niewinnością zaciekawionego psa, a ja mrugam, ale ciepło nie znika z jej oczu.

— To nie leży w moim interesie, sama przecież wiesz.

Krótkie potaknięcie. Rozbawienie rozlane po wargach.

Odliczam każdy oddech rwący się w piersi, uspokajam puls i poruszam się nieznacznie, niby ze zniecierpliwieniem, i wzrokiem natrafiam na oddalające się plecy, które stają się zaraz jedynie plamą rozmazanego kształtu.

Drzwi trzaskają i zostajemy sami. Zakopuje irytację pod warstwą nonszalancji.

— Przyszłaś po coś konkretnego? Właśnie miałem sobie zrobić przerwę na śniadanie — i obracam się plecami, zgarniam pogniecione arkusze kartek w równy rząd, uderzam nimi o drewno.

Tove milczy i przewierca tym spokojem dziurę w moim kręgosłupie.

— Możemy razem zjeść.

Dzieli się ze mną swoim pomysłem i na krótką chwilę zamarzam, przez myśli przelatują mi rozwiązania i na sekundę daje się obezwładnić.

Drgam i moje ciało na nowo zaczyna przepompowywać tlen.

— Chcę to dzisiaj sprawdzić — odpieram z wymuszonym spokojem, starając się usunąć nazbyt skrzący się szron z warstwy moich słów. Raz jeszcze uderzam równym plikiem o biurko. — Zjedzmy innym razem.

Powoli obracam się w jej stronę.

Czerń moich oczu spotyka się z jasną zielenią jej.

— Unikasz mnie.

Nie pozwalam bruzdom niezadowolenia spłynąć na rysy mojej twarzy.

— Pytasz czy stwierdzasz?

Zapiera się nogami o ziemię, narzuca splecione ramiona na klatkę piersiową.

Nie wykonuje żadnego ruchu, ale całe moje ciało zdaje się krzyczeć, że nie mam czasu, nie mam go, nie mam, nie mam, nie mam.

Porusza wargami pełnymi wściekłości.

— Stwierdzam.

Wpuszczam obojętność do gardła i wyrzucam ją wraz z siedmioma słowami.

— Więc nie muszę cię wyprowadzać z błędu.

Jej wargi zamieniają się w dwie ściśnięte linie czerwieni. Wygląda, jakby chciała się roześmiać. Nie śmieje się.

— Nie musisz — odpiera wprost. — Chcę wiedzieć dlaczego.

Nie prosi. Wysnuwa żądanie i tnie gęste powietrze przed nami zupełnie jakby władała mieczem.

Nie cofam się przed uderzeniem jej żądnych rozlewu słów. Odkładam kartki, nachylam się, by nasunąć na spięte ramiona płaszcz i poprawiam jego materiał, wygładzam i strzepuje niewidzialne pyłki kurzu, a gdy w końcu decyduję się udzielić odpowiedzi, mój głos wpełza pod sam sufit i zwisa z niego niczym szubienica, gotowa i tylko czekająca, by upaść.

I pozwalam jej przeciąć naszą relację.

— Nie potrzebuję, by ktoś mieszał się w moje sprawy.

Krew barwi jej policzki, farbuje kark, wsiąka w pory skóry i nie potrafię dostrzec ani dobroci, ani rozwagi na twarzy cieknącego bólu.

— Twoje sprawy wymagają ukrócenia.

Patrzę w jej oczy i widzę w nich niewypowiedzianą chęć zmiażdżenia moich kości policzkowych.

Uśmiecham się sztucznie. I myślę, że moje oczy przypominają teraz bezduszną studnie nienawiści.

— Moje sprawy zawsze chodzą na krótkiej smyczy.

— Czyżby?

— Jak mniemam.

Próbuje mnie schwytać w kąciki miękkiego uśmiechu, zmącić mój umysł, przyćmić moje jarzące się zmysły.

Wiem, że nic, co dzieje się w tej sali, nie jest prawdą. Każde słowo przy wylocie zamienia się w kłamstwo.

Kłamstwa ściekają ze ścian, zalewają posadzkę, obmywają nasze stopy i

jak szalony

karmie nimi siebie i ją, wpycham je głęboko do gardeł i pragnę, by jedno z nas się nimi zakrztusiło.

To nie będę ja.

— To ten chłopak — pyta i stwierdza jednocześnie, a ja nawet nie mrugam. — Znam cię, Sasuke, i widzę, w co się uwikłałeś.

Karmię się kęsami powietrza.

— To zdanie wymaga doprecyzowania.

Nasze oddechy ścierają się ze sobą, szumią i uderzają o powietrze jak szalone ptaki.

— Ty to lubisz — stwierdza nagle, zaskoczona własnymi słowami, zdruzgotana prawdą, do której się dokopała. — Lubisz, gdy wszystko staje na głowie. I gdy możesz wybrać, który kawałek chcesz odratować. Ty lubisz kontrolować.

Krew zastyga w moich żyłach, osusza je i nagle mam wrażenie, że pozostaje ze mnie jedynie skorupa niedowierzenia. Chcę krzyknąć, że w ogóle mnie nie zna, że jest ślepa, a ślepota to paskudna zadra, ale usta przemieniają mi się w dwa płótna upuszczone z życia.

I zaczynam analizować jej słowa, zaczynam je rozdzierać i łączyć, wydzieram z nich sylaby, odrzucam samogłoski i spółgłoski i dochodzę do wniosku, że to tylko cześć prawdy, a ściany tego pomieszczenia nie są dla niej przeznaczone, a więc znów skrywam kawałki siebie i mówię tylko:

— To nieprawda.

Nie ustępuje, a ja jestem już tak bardzo zmęczony próbami wybronienia siebie, tłumaczeniem, skrywaniem i wyciąganiem odpowiednich elementów, gdy nadejdzie odpowiedni czas. Chcę po prostu być, a być mogę w jednym miejscu i ono nie jest tutaj, nie jest przy niej, nie w murach tej uczelni, gdzie wszystkie oczy mnie śledzą, gdzie szept mojego ojca o rodzinnej spuściźnie zagnieżdża się w posadzkach, gdzie ludzkie konwenanse wiążą mi kostki i pchają mnie na kolana i każą milczeć.

Zaciskam palce, zgniatam chęć powiedzenia, że nie uczyniłem siebie takim.

— Więc co nią jest?

Tlen krążący w płucach skraca się do naparstka, na chwilę zostaje pozbawiony luksusu oddychania.

A potem unoszę wzrok, opanowuje drżenie dłoni, usztywniam barwę głosu.

— Nic, co powinno zaprzątać twoją głowę. — Sięgam po plik kartek, zaciskam na nich palce. Kiwam głową w stronę drzwi. — Masz za chwilę zajęcia. Ja muszę uporać się ze sprawdzaniem.

Smutek w jej oczach jest jak dwie fale w trakcie przypływu.

Nie pozwalam się im zatopić.

— Tak nie może być.

— Tak — odpowiadam z całą prawdą, jaka we mnie płynie, ale mam wrażenie, ze nasze myśli biegną w przeciwnych kierunkach i chcą zdobyć odrębne mety.

Podąża w stronę wyjścia, stuka obcasami w rytm uderzeń niepokoju zaszytego w mojej piersi, kręci głową na boki, rozluźnia palce i splata, zadusza powietrze każdym uderzeniem stopy o podłogę, a ja kroczę za nią po cichu, zanurzony we własnym świecie myśli i staram się wybiec w przód, wysnuć plan, przejąć kontrolę nad sytuację, tylko że

tylko że

gdy drzwi się otwierają, gdy Tove przystaje w lewym korytarzu, a ja skręcam w prawy, obraca się w moją stronę i głosem wypranym z miękkości, rzuca mi w twarz groźbą.

— Ktoś się w końcu o tym dowie.

Szczęka niemal wypada mi z zawiasów. Powaga tych słów uwiera mnie w gardło. Jedna, dwie, trzy sekundy niepewności kapią z mojego kręgosłupa i giną pod uprzężą paska, tylko że

tylko że

przecież

nie boję się złapania. Nie boję się konsekwencji. Ponieważ ja chcę zostać odkryty, chcę się przyznać do nieidealności i prostej słabości i gdyby nie to, że ta przerażająca tajemnica nie jest tylko moja, z chęcią oglądałbym jak świat radzi sobie z tą dziurą w hafcie oczekiwań względem mnie.

Znikam za prawym rogiem, nie obracam się za siebie, nie zerkam w przeszłość, nie pozwalam, by zaważyła na przyszłości, by dorwała się do kruchości decyzji i przemieniła ją jednym machnięciem w pył.

Słońce schroniło się za chmurami, przestało pukać niespokojnymi palcami w szyby, nie posyła swojego oddechu na szklane witraże i nie czeka, aż się rozbiją.

Myślę, że z pewnością ktoś się o tym dowie. Myślę, że z pewnością o tym zaraz komuś powiem i pozwolę, by moje słowa płynęły jak wartka rzeka, a prąd ich kierunku nigdy nie osłabł.

Bo ktoś się musi o tym w końcu dowiedzieć. Nie mogę dłużej przyciskać dłoni do ust w obawie przed prawdą.

I myślę, że to ryzyko

nigdy więcej mnie nie obezwładni i myślę sobie jeszcze, że jestem ciekaw, co się wydarzy...

Ale

przysięgam

że

świat

nagle

staje

na głowie, a irracjonalność sytuacji wpada w mój żołądek jak rozpędzony niedźwiedź. Wyrzuca moje wnętrzności, rozkopuje organy, wypruwa ze mnie chęć istnienia i och, jakże przypadkowość nienażartą jest bestią.

Słyszę trzy głosy, ale tylko jeden z nich dzieli mnie od upadku.

Idę dalej, ale nogi zamierają mi w połowie kroku, osadzają się w mule rozpaczy rozlanym na posadzce. Wierzgam i wsiąkam głębiej, czas zwalnia, macha mi na powitanie, a później ciągnie mnie z całej siły za barki i wydaję mi się, że lecę na ziemię i uderzam głową o kafelki.

W rzeczywistości jednak zatrzymuje się na sekundę wytłumaczeń, szept zaprzeczenia.

Słowa eksplodują mi w uszach.

— No wiesz. — Obce wzruszenie ramion. — Malinka.

Jestem knotem na świecy i moje ciało się zajmuje się ogniem, drewniane mięśnie się zapalają, a wosk goryczy ścieka wzdłuż mojego gardła. Sekundy wyskakują przez okno, popełniają samobójstwo, bo już wiedzą, że nic dobrego nie wyniknie z czekania.

Próbuję wyciągnąć nogi z rozpadliny zdumienia.

— Naruto, kurwa.

Wściekłość zasłania mi obraz przed oczami. Nie jestem w stanie ocenić odległości pomiędzy jego ręką i moją, nie potrafię oszacować wyrazu jego twarzy, mogę tylko słuchać tego łamiącego się od przerażenia głosu i spróbować uwierzyć w jego następne słowa, bo mówi, tak cicho i tak drżąco, że

— Ja nie...

Że wściekłość wygasa, żarzy się niedopałkiem w popielnicy, wycofuje się, unosi ręce w geście protestu i ucieka, pozostawia mnie pustego.

Morze uczuć przygasa, fale opadają na dno, moje nogi odklejają się, więc ustawiam je pod następne kroki, bo nie powinienem dłużej zostawać w tym miejscu, bo ściany chcą na mnie wbiec, zgnieść moje wyprostowane barki i odwieść mnie od myśli, że

nic mnie to nie obchodzi.

Nie zamierzam się dzielić. Nie zamierzam oddawać tego, co moje.

Zbyt wiele razy poddawałem się wirowi zdarzeń.


Odchodzę. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top