Trzydziesty trzeci
Hej, hej!
Miało być troszkę wcześniej, ale spotkały mnie różne perypetie niestety... chociaż w dalszym ciągu półtorej tygodnia i tak chyba wypada lepiej niż dwumiesięczna przerwa XD
Powtarzam się, znowu i znowu, ale bardzo dziękuje wszystkim, którzy czytają. Jesteście cudowni, każdy komentarz czytam i doceniam, naprawdę i chcę, żebyście po prostu wiedzieli, jak bardzo jestem wdzięczna za takich czytelników.
Bużka i miłego!
Nigdy nie sądziłem, że zawód może jednocześnie smakować nadzieją.
Przeraźliwie głucha cisza zaległa w słuchawce.
Ciągnęła się i ciągnęła, trwając tak długo, że tylko ściskający mnie za rękę Nash był nicią łącząca mnie ze światem. Może przestałem oddychać w chwili, gdy wyplułem z siebie cały ten kiepski monolog, może jeszcze na długo przed nim, a może dopiero w momencie, gdy przestałem słyszeć jego oddech.
Nie pierwszy raz tego wieczoru żołądek osunął mi się do stóp.
Cisza jednak nadal trwała. Nieskończona pułapka zastawiona na moje wystraszone serce, które waliło tak, że czułem je w gardle i w uszach. Miałem wrażenie, że on też je słyszał.
Otwierałem usta. Zamykałem je. Otwierałem i zamykałem. Tyle razy, aż poczułem suchość w gardle. Musiałem wyglądać naprawdę głupio, przeraźliwie, kurewsko głupio, bo w oczach Nasha malowało się coś dziwnego, płonącego i zimnego zarazem.
Poczułem, jak nogi mi drżą, kolana trzeszczą, jakby nie mogły mnie dłużej utrzymać na sztywnych mięśniach. A może nadal nie oddychałem. Może bałem się, że gdy tylko wezmę oddech, przypomnę mu o swojej obecności, może lepiej było stać i udawać, że tak naprawdę mnie nie ma.
Nash szczypnął mnie mocniej.
Nogi drżały mi tak przeraźliwie, że prawie się osunąłem.
Wskazówki zegara drapały tarczę.
Tik. Tak. Tik.
Tak.
Cisza została przerwana.
Ledwie głośniejsze od szeptu zdanie zatrzymało moje mięśnie, rozluźniło płuca, uspokoiło obijające się o kości serce.
A potem.
Potem wszystko na powrót wróciło.
I tak po raz pierwszy poczułem zawód łączący się z nadzieją.
„Muszę to przemyśleć" — odpowiedź, która równie łatwo mnie połamała, jak i poskładała.
Wzięła mnie we władanie, przejęła każdą z myśli, a ja, choć próbowałem z całych sił, nie byłem w stanie się odciąć. Po prostu topiłem się i wynurzałem; wynurzałem i topiłem. Aż granice się nie zatarły, aż nie wiedziałem, co czuję — który ze smaków ścieka z mojej piersi.
Może żaden z nich? Może tylko jeden? A może tylko połączone mogły sprawić zarówno ból i ulgę, zatopić się w ciele — pozostawić mnie przy władaniu i je odebrać. Może przez ten cały czas zawód smakował nadzieją, a nadzieja zawodem. Może miały ten sam cierpki smak.
Dni mieszały się z nocą, noc z dniem, światło księżyca z promieniami słońca.
Czekałem, czekałem i czekałem — zastanawiając się, czy czekanie nie zostało stworzone na wzór kary.
Czy można kogoś ukarać pozwalając mu czekać na coś, co nigdy może nie nadejść?
Pustka utkana z cierni — gdy jednocześnie czujesz i nie czujesz. Nabierasz oddech i nie możesz go wypuścić. Wypuszczasz i nie możesz go ponownie nabrać. Żyjesz, jednocześnie nie żyjąc.
Tym właśnie było czekanie.
Nieskończonym pasmem udręki, gdzie zmysły zostają spopielone, a puste naczynie stworzone na wzór ciała z ledwie palącym się płomieniem w środku żyje, będąc zawieszonym w próżni. Nie dość cierpiące, aby zgasło, jednocześnie nie dość wierzące, aby je rozpalić.
Poczucie winy, nadzieja i zawód stanowiły połączenie, które popychało na kolana i zdzierało maski. Pozostawiało obnażoną duszę.
A bycie bezbronnym, czekając na tego kogoś, kto jednym słowem może cię zniszczyć i poskładać... nie wiem, czy słowo paskudne oddawało należytą skalę problemu.
Jeśli jednak oddawało...
Paskudniejsze mogło być tylko to, że nie było innego wyjścia. Mogłem tylko czekać i czekać, w środku odchodząc od zmysłów i tworząc niezliczone korytarze zakończeń, pocieszać się i dobijać. Do tego miałem prawo. I tak też robiłem.
Czekałem i czekałem.
Ale gdy wewnątrz szalała prawdziwa burza... na zewnątrz skała wyrzeźbiła rysy mojej twarzy. Zanurzony po sam czubek nosa w bagnie egzystencjalnej bolączki, byłem w stanie zmusić mięśnie do wykonywania potrzebnych ruchów; byłem w stanie zmusić umysł do przetwarzania informacji i korzystania z nich, byłem w stanie słuchać tego, co mówi Nash i reagować, byłem w stanie nauczyć się na poniedziałkowy egzamin. Zrobiłem to wszystko, choć w środku łamałem się z każdym oddechem, za przyjaciela mając tylko niepewność, która łapała moje potłuczone kawałki i roztrzaskiwała je na jeszcze mniejsze cząstki.
I może gdy przyszedł poniedziałek, byłem już całkowicie połamany.
Może zamiast krwi w żyłach płynął mi już tylko zawód.
Wiedziałem — czekanie było karą obdzierającą z nadziei.
Tylko że... chcesz być naiwny. Do samego końca liczysz na jakąś zmianę, może znak, a może jakiś podszept, który powie ci, co masz robić albo czy to, co robisz, jest słuszne. Jest tego warte. Czy wytrzymasz jeszcze trochę. Jeszcze chwilę.
Moim podszeptem był Nash.
Gdy tylko otworzyłem oczy, a minione dni i noce rozbłysły pod moimi powiekami jak rozpalone węgle, chciałem ponownie zasnąć. Zasnąć i obudzić się za dzień, może za dwa — wtedy, gdy wszystko byłoby jasne, gdzie nie miałbym na co czekać.
Bo gdy miernikiem czasu jest czyjaś odpowiedź, wszystkie dni wyglądają tak samo. Jak bezdroża usłane nieskończenie bolesną pustką. Każdy oddech brzmi tak samo. Każde przełknięcie śliny jest zegarem, kurczącym się czasem, który uświadamia ci, że odpowiedź tak naprawdę może nie nadejść. A gdy nie nadejdzie, sam już nie wiesz co jest prawdą, a co złudzeniem. Bo czekanie na nic wydziera serce z piersi.
Nic — tyle z was zostaje.
Moja odpowiedź nie nadeszła.
Poniedziałek przywitałem z przeraźliwym przeświadczeniem końca. Nie dbałem o to, czy jest prawdziwy. Wystarczyło mi to, że c z u ł em go każdą złaknioną cząstką umysłu i ciała. Widziałem wszędzie tam, gdzie skierowałem wzrok. Koniec... miał smak jego ust.
To koniec — było jedyną myślą, które przepełniła moją głowę tuż po otwarciu oczu. Myślą, która owinęła się wokół mojego języka jak wąż. Zdolna mnie udławić.
Może więc bezdech i wciągająca nicość nie były zmyślone.
Chciałem zakopać się w pokoju, udawać, że to wszystko nigdy się nie wydarzyło, u c i e c, pozwalając nazwać sam siebie tchórzem. Udawanie... było tchórzliwym bezpieczeństwem. Ale przecież zawsze nim byłem — tchórzem.
Bo przeświadczenie, że starałem się, a na nic się to zdało, rozrywało mnie do cna, bez skrupułów i zahamowań. Może miałem pęknąć. Może czekanie nie było największą karą — może była nią świadomość nieuchronnie umykającej szansy.
Chciałem wrzeszczeć, upaść na kolana i się rozsypać. Bo decyzja została podjęta beze mnie. Bo ja dokonałem swojego wyboru wcześniej. Zastanawiałem się, czy Katheline czuła się podobnie. W końcu zrobiłem jej to samo, chociaż moje działania były podyktowane altruistyczną wizją wolności dla obu stron.
Ja jednak nie czułem się wolny. Czułem się spętany bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Dlatego odpuszczenie było nieuchronnym widmem wpełzającym w moje myśli.
Ale...
Ale Nash — to zawsze jest on — nie pozwolił mi tak myśleć. Uciekać. Tchórzyć.
Nash zawsze widział więcej niż ja, dostrzegał to, czego ja nie mogłem albo nie chciałem. Ciągnął mnie za rękę, gdy chciałem zawrócić. Bo gdy ja się bałem, gdy ja byłem owładnięty czarnymi myślami, z bezkresem w piersi i duszy, Nash nigdy się nie zgadzał na moje upadki. Może miałem coś wypisane na twarzy, czego sam nie dostrzegałem, a może w jakiś sposób w i e d z i a ł, może potrafił wyczuć mój nastrój szybciej niż ja mógłbym choć nabrać głębszy wdech.
Może rozumiał mnie wtedy, gdy sam siebie nie rozumiałem.
Może obserwował mnie wtedy — szczególnie w t e d y — gdy sam siebie miałem dość.
Zatem Nash był moim podszeptem. Przez cały czas czekania i teraz, gdy czekanie nie przyniosło niczego.
Mam wrażenie, że czas płynący pomiędzy moimi żyłami zwalnia.
Wskazówki zegara szlifują o tarcze.
Siedzę na skraju łóżka, bawiąc się wyciągniętą nitką z granatowej bluzy. Owijam ją wokół palców i strzępię, aby zająć czymś niespokojne ręce i myśli. Nieco lekceważąco, próbując grać obojętnego.
— To, że nie odpowiedział od razu, nie znaczy, że w ogóle tego nie zrobi — mówi, wsuwając stopy w ciemne trampki. Plecy ma zwrócone w moją stronę. — Pragnę ci przypomnieć, że ziemia musi się trząść, żeby on użył telefonu.
Prostuje się, a następnie zarzuca koszulę w kratę na barki. Jego włosy niemal wróciły do dawnego koloru — różowy widać od połowy, gdzieniegdzie jedynie na końcówkach.
— Słuchaj — rzuca przez ramię, ale jego wzrok nie spoczywa na mnie. Nie zatrzymuje się na niczym konkretnym. — on jest z innego uniwersum. Szczerze bym się zdziwił, gdyby t a k ą sprawę załatwiał przez telefon. Nie i już. Prędzej piekło zamarzanie.
Obraca się do mnie, powoli i z paskudnym uśmiechem rozciągniętym na całą twarz. Walczę z sobą, żeby nie unieść brwi na tę nagłą zmianę nastroju.
Podświadomie jednak przeczuwam, co zaraz powie. W którą stronę to pójdzie.
— Czasami myślę, że może on nie potrafi używać komórki. Nigdy nie odbiera po pierwszym sygnale, a na wiadomości odpisuje tak, jakby miał drgawki i nie mógł trafić w klawiaturę. Więc widzisz — z luźnym machnięciem wzrusza ramionami — wszystkie znaki na niebie opowiadają się za tym, że potrzebuje trochę czasu.
Patrzę na niego w ciszy, z zagryzionym policzkiem i zmarszczonymi kącikami oczu. Ten ironiczny i swobodny ton... wiem, że stara się mnie pocieszyć. Na swój własny sposób — pokazując, że kolejny raz nie dzieje się nic wielkiego.
W głowie Nasha musi być pustynia spokoju zamiast kłębka wijących się zdradliwych myśli. W jego głowie... chciałbym tam być. Nauczyć się odpychać pochłaniające mnie fale. Ale wiem, że historie, które mamy za sobą i drogi, jakie przeszliśmy, są zupełnie inne; tworzą nas zupełnie odmienne kawałki, inne cząstki składają się na całość.
Ale niekiedy jesteśmy lustrem — wzajemnym odbiciem.
Chłodny wiatr zawiewa przez szczelinę w oknie, gwiżdże głucho i niemal złowieszczo. Palcami prawej dłoni obejmuje skrawek łóżka. Zaciskam je mocniej, gdy podmuchy chłostają mnie w nagi kark, gdy czuję szpilę zimna przeszywające kręgi.
Słowa Nash mają w sobie tyle racji, ile sam jestem w stanie im przyznać. A jestem w stanie zawierzyć teraz czemukolwiek, tylko że...
Zaciskam mocniej palce na drewnie. Mam wrażenie, że trzeszcząca deska jęczy niczym źle naoliwione drzwi.
Co jeśli... jeśli nie chodzi wcale o czas? Jeśli już podjął decyzję? Może jestem ślepy. Może nie rozumiem jasnego przekazu. Może...
— Wiesz, jaki jest najlepszy sposób, aby się tego dowiedzieć? — podsuwa świergotliwie, wskazując wyprostowaną rękę w stronę wyjścia. — Wyjść i samemu się przekonać.
Zaskoczony ze zmarszczonymi brwiami odpowiadam:
— Przecież nic nie powiedziałem.
Nash strzela oczami w górę. W tembrze głosu wiruje mu wymowność.
— Powiedziałeś, powiedziałeś. — Jeszcze raz omiata ręką drzwi. — Przez sen też gadasz. Czasami — dodaje, gdy patrzę na niego spod skrzywionych powiek. — Ale głównie kocopoły typu: tak bardzo cierpię, proszę niech ktoś mnie uratuje, chlip, chlip.
Przekrzywiam głowę na bok z nieprzejednanym spojrzeniem — blond kosmyki opadają mi na uciemiężone skronie.
— Ściemniasz — rzucam z nieskrywaną irytacją. — Mógłbyś chociaż trochę się wysilić.
Ale może tamte obawy naprawdę wypowiedziałem głośno. Może w tym jednym nie kłamał. A może po prostu zna mnie lepiej niż jestem w stanie to sobie uzmysłowić.
— Nie ma rady. Całą energię zużyłem na ciebie i próby posklejania cię do kupy.
Moją odpowiedzią jest środkowy palec.
Nash rechocze — naprawdę r e c h o c z e! — i pokazuje mi dokładnie ten sam świński gest. I nie mogę nie parsknąć śmiechem.
Ale z jakiegoś powodu czuję, jak kamień tkwiący w moim żołądku nieznacznie się rozłupuje. Skupiam się wiec na nim, tym uczuciu rozbawienia.
— Spać mi się chce od tej weekendowej nauki — jęczy, gdy wychodzimy z akademika. Szpile chłodu raz jeszcze zatapiają się w moim karku. Nash pociera dłonie o siebie. — Mam dość studiów.
Spoglądam na niego spod przymrużonych powiek. Po części dlatego, aby ochronić oczy przed chłostającą ścianą wiatru, a po części dlatego, że jego słowa są bezsensu. Jak to bywa z Nashem.
— To dopiero pierwsze zaliczenie — mówię z przekąsem, na co posyła mi urażone spojrzenie. — Sesja nawet się nie zaczęła.
— Ale to zaliczenie, chciałbym ci przypomnieć, waży losy mojej kariery naukowej, bo auto, które pokusiłem się zarzygać, było autem — krótkie mlaśnięcie dezaprobaty — wykładowcy, który i tak nigdy nie pałał do mnie sympatią. Z tego względu jestem w dupie do kwadratu.
Grdyka mu faluje, więc wiem, że jeszcze nie skończył.
— A, warto dodać, że sprawy miały się mieć inaczej — ponowne mlaśnięcie dezaprobaty — ale mój serdeczny kolega postanowił nas pogrzebać, zupełnie nie przejmując się konsekwencjami, które dla mnie zgotował.
Ręce splata na klatce piersiowej i mierzy mnie przeciągłym spojrzeniem. Powolnym, wydzierającym wnętrzności z żołądka.
— Więc widzisz, że jestem raczej w słabej sytuacji, dlatego mam prawo być zmęczony. Nie, żebym próbował się na tobie wyżywać, to byłoby bardzo niekulturalnym zachowaniem, a przecież wiemy, że moje drugie imię to kultura.
— Kultura? — Pochylam jedną z brwi. — Myślałem, że twoje pełne imię i nazwisko brzmi: Nash – prowodyr chujowych akcji – Evans.
Wzrok ma chłodniejszy niż ziejący na nasze twarz wiatr. Igła lodu przeszywa mój kręgosłup.
— Ha. Ha— odpiera ironicznie. — Ależ ty dzisiaj dowcipny. Zatrzymaj te odzywki dla pana elegancika. Mogą ci się przydać.
Ha. Ha.
Posyłam mu szeroki, sztucznie słodki uśmiech. Nash go odwzajemnia — policzki ma tak napięte, uniesione szyderstwem, że ledwie dostrzegam jego oczy. Wbijam mu więc łokieć między żebra. Dwa razy. Dla podtrzymania grymasu kotłującego się w spojrzeniu.
— Mówiłem — wypluwa niby z ledwością, ale doskonale słyszę ten wibrujący śmiech, który stara się powstrzymać. Ściska się za bok. — Zachowaj energię na później.
Skostniałymi palcami przeczesuje włosy. Po to, aby powstrzymać świerzbiące mnie palce, które zaciekle próbują wylądować na jego twarzy.
— Nie martw się o moją energię. Zajmij się lepiej powtarzaniem na egzamin.
Uśmiecha się nieco kwaśno.
— Nie muszę powtarzać, całą wiedzę mam w tym oto zgrabnym palcu.
Palce rzeczywiście ma smukłe. Szarpie więc za ten wyciągnięty w moją stronę — wskazujący. Nash warczy i patrzy na mnie z wyrzutem.
— A co jakbym był pianistą? Uszkodziłbyś mi palec.
Obserwuje go z ukosa; twarz ma wygiętą w grymasie niezadowolenia, brwi pochylają mu się w głębokie bruzdy.
— Nie możesz sobie ot tak rzucać losowymi zdaniami i liczyć, że ktoś ci w nie uwierzy. Nigdy nie grałeś na pianinie...
— Bo co, dlaczego niby nie mógłbym grać na pianinie?
— A grałeś?
— A wyglądam jak jakiś artysta? Nie, kolorowe włosy się nie liczą. I nie miałem czasu, musiałem oglądać koreańskie dramy.
— Nie jestem pewien, czy świat byłby gotowy na Nasha-pianistę.
Ledwie słyszalne prychnięcie wychodzi spomiędzy jego wykrzywionych w stężałym grymasie warg. Nie jest jednak tak dotknięty, jakiego próbuje grać, bo spojrzenie, który mi posyła... rozbawienie rozjaśnia błękit jego oczu.
I te krótkie chwile przekomarzania pozwalają mi nie myśleć. Nie analizować. Zatrzymują moje głowę tu, w tym właśnie miejscu, przy Nashu i jego kpiąco-głupich odzywkach.
Pozwalają mi uśmiechnąć się z przekorą, parsknąć śmiechem na ten świński gest, którym macha mi przed twarzą, zataczając koła po moich policzkach i czole.
— Oszczędzaj dłonie, panie p i a n i s to — śmieję się miękko, z przekorą, widząc cierpki grymas wykrzywiający mu wargi.
Zaraz jednak cmoka głośno i słodko, tak ironicznie, że niemal czuję obłudę ściekającą po gardle.
— Kochany jesteś, że tak dbasz o moją karierę. Za te męki i za te bóle, które przy tobie czasami przeżywam, to naprawdę szalenie, zajebiście miłe. — Przewracam ostentacyjnie oczami. — Jeszcze jak powiesz mi, że w zamrażalniku chłodzi się flaszka, to będzie prawie jak dzień dziecka.
Mam ochotę rozsadzić mu głowę o szklane drzwi uczelni, ale powstrzymuję się i odpowiadam za to:
— Zepsułeś sobie właśnie niespodziankę. Teraz nici z mojego prezentu.
Ale może nachlanie się nie było złym pomysłem. Krew w żyłach mi kamienieje, gdy uświadamiam sobie, że zaledwie kilka kroków dzieli mnie od prawdziwej odpowiedzi. I jeśli będzie taka, jak przeczuwam — nie będzie jej — zachlanie się może być jedynym wyjściem, które pozwoli mi przetrawić to ze spokojem. Albo jeszcze bardziej mnie pogrzebie.
Miałem zatem nadzieję, że czekanie nie było daremne, a odpowiedź będzie podtrzymującymi mnie rękoma, a nie tymi, które jednym szarpnięciem mogą mnie połamać.
Szliśmy, a kroki mieszały się z dudnieniem mojego serca w piersi. Każdy kolejne stąpnięcie szarpało moim pulsem, sprawiało, że uderzałem głucho opuszkami palców o udo, próbując przebić skórę do żywych kości — aby skupić się na bólu fizycznym, a nie psychicznym, który, gdy złapał, nie wypuszczał.
— Nie zapomnij o oddychaniu.
— Przecież oddycham.
— Od kilku dni mam wrażenie, że czasami o tym zapominasz.
Poczucie winy wzbiera we mnie jak torsje.
Nie żałuję jednak siebie, na to był czas kiedy indziej, jest mi głupio za Nasha, z mojego powodu, który męczył go zapewne przez te wszystkie dni. Naprawdę powinienem mu coś dać. Nachlanie się więc znowu wiedzie prym.
Nie mam ochoty się nad sobą użalać — naprawdę rzadko kiedy przynosi to inne efekty niż wewnętrznie kołaczące serce, spętane myśli i chęć wyskoczenia przez okno — więc szczypię się mocno w ramię, nie pozwalając samemu sobie zatopić się w tym śmierdzącym bagnie przepełnionym bolączkami.
Nie będę tchórzył. Nie będę uciekał.
Cokolwiek się stanie.
Gdy wchodzimy do budynku, kierujemy się do po schodach do góry i gdy niemal przekraczamy próg sali 47, prawie nie czuję niczego. Ani strachu, ani obawy. Jedynie spokój. Może gotowość.
Bo chyba cokolwiek się stanie będzie to lepsze od niebytu, od niejasności.
Ale jego nie ma. Nie siedzi ani przy biurku, ani nie widać go nigdzie w środku. Moje brwi opadają w tym samym momencie, w którym marszczy się nos Nasha.
Wspinamy się po drewnianych schodach, które przy każdym kroku głucho trzeszczą.
Zawód drapie mnie w krtań.
— W sumie zajęcia się jeszcze nie zaczęły. — Ze skąpym machnięciem unosi ramiona. — Może dalej gotuje w kotle nasze egzaminy.
Siadamy w ławce, a Nash z wydechem kładzie torbę na długim, postarzale drewnianym blacie.
— Dałbym sobie pięty ogolić, żeby nie musieć tego pisać.
Szczerość i nadzieja, jakie biją z tych kilku słów, nakazują mi odpowiedzieć z grobową miną:
— No, patrząc na to, ile włożyłeś wysiłku w przygotowania...
Czuję jego kościsty łokieć między żebrami nim zdążę cokolwiek zarejestrować.
— Ciekawe czyja to zasługa panie chodzące-poczucie-winy.
Tembr jego głosu brzmi jak marna imitacja mnie. Patrzę na niego pobłażliwie. Może trochę ze złością.
— Wcale tak nie brzmię.
— Wcale-tak-nie-brzmię — naśladuje dalej z głową bujającą się na boki.
Powieka mi drga. Prawdopodobnie. I czuję skurcz na linii żuchwy.
— P r z e s t a ń.
— P r z e s...
Milknie. Milknie tak szybko, że wiem, że to nie może być przypadek. Przenosze spojrzenie tam, gdzie wpatrują się nienaturalnie zastygłe oczy Nasha.
Mam wrażenie, że każdy w sali słyszy moje przełknięcie śliny.
„Nie bądź cipa" — powtarzam w myślach. — „Nie bądź cipa"
Stopa Nasha wbija się w moją kostkę.
„Przecież widzę" mam ochotę wrzasnąć, ale jestem w stanie wyłącznie obserwować jego zeszlifowaną w kamieniu twarz. Wydaje mi się, że on też na mnie patrzy — ze wzrokiem tak rozgrzanym, jakby przez cały ten czas mnie szukał.
Powietrze zostaje wessane — czas zwalnia.
Oddychaj. Oddychaj.
Serce trzepocze o ściany kości. Wali i wali, tak głośno i boleśnie, że moja ręka niemal wędruje do piersi.
Nie jestem w stanie.
Nie wykonuje żadnego ruchu. Tylko patrzę. I on też patrzy.
Usta ma zamknięte, ale nie zaciśnięte, włosy nie są nienagannie ułożone, tkwią w nieładzie, kontrolowanym bałaganie odzwierciadlającym to samo, co wiruje w jego spojrzeniu, co powoduje krótkie drgnięcie policzka.
Mijają sekundy, ale dla mnie ten krótki czas jest wiecznością. Małą, może prawdziwą wiecznością.
I mam wrażenie, że w jakiś sposób prowadzimy teraz rozmowę. Cichą, może trochę smutną rozmowę. Ale... nie ma smaku pożegnania. A przynajmniej w to chcę jeszcze przez chwilę wierzyć.
— Wyciągnijcie kartki — ogłasza z chłodem i odrywa ode mnie wzrok. Smutek drapie mnie w krtań. Trochę bardziej niż chcę przyznać. — Jeśli ktoś nie wziął własnej, zapraszam do biurka.
Nash kopie mnie jeszcze raz w kostkę. „Idź tam" nakazuje wzrokiem. „Puknij się w głowę" odpowiadam.
Pójście tam byłoby jednoznaczne z jakimś krzykiem rozpaczy, a ja nie chcę krzyczeć. Poza tym... nie miałoby to żadnego sensu. Nie sądzę, że mógłbym wyczytać coś więcej z jego twarzy... albo czy w ogóle uraczyłby mnie czymś innym, czymś p o n a d.
„Potem" obiecuje sobie w myślach. „Porozmawiam z nim po zajęciach."
Nash wyciąga pomięte kartki z torby. Wolno i z widoczną niechęcią. Przekrzywiam głowę na bok, natrafiając wzrokiem na to, co zdecydował się wyjąć.
„Co. To. Jest?"
Z irytacją pcha kartki w moją stronę.
„Trzeba było wziąć swoje."
Nie mogę dłużej utrzymać języka za murem zębów.
— To wygląda, jak...
— Jak ty, masz rację. Bierz i nie gadaj.
Tym razem to ja kopię go w kostkę, ale przyciągam jedną z kartek w swoją stronę. Podpisuje się, nieco krzywo, bo Nash z irytacją rozpycha się po ławce. Włosy opadają mu w nieładzie na czoło — jeszcze raz przeciąga po nich drżącymi palcami.
Ktoś tu się stresuje, ciśnie mi się na usta, ale ignoruje ogień prześlizgujący po mojej krtani i nic nie mówię. Nie mogę się z niego śmiać. Nie, gdy sam lepiej nie wyglądałem przez te kilka dni.
Hipokryzja całkiem na poważnie stałaby się moim drugim imieniem.
Gwar ustępuje ciszy, szamotanina spokojowi. Ściskam długopis — mam wrażenie, że palce ślizgają mi się po niebieskim kolorze, po całej długości. Ściskam go więcej mocniej.
To nie egzamin mnie stresuje, ale to, że ilekroć słyszę jego głos, serce ściska mi się boleśnie. Obawa przed tym, dlaczego tak się dzieje, wiruje na dnie mojego żołądka będąc niegasnącymi płomieniami.
Ignoruje te uczucia.
— Pytań będzie pięć. Macie pół godziny.
Powietrze jakby uchodzi z Nasha. Ale tylko na chwilę. Jedno uderzenie serca później patrzy na mnie z wytrzeszczonymi oczami. Bo pytania są otwarte. I zawsze takie miały być. Nash się jednak łudził do samego końca, że test będzie zamknięty.
— Pisz wyraźnie — szepcze, przysuwając się nieco w moją stronę. — B a r d z o wyraźnie. Najlepiej druko...
Chłodne chrząknięcie skutecznie związuje jego język. Zaciska usta w wąską linię, tak mocno, aż mu bieleją.
— Zachciało się, kurwa, romansów. — Pauza. — I teraz — Pauza. — Obserwuje nas w każdej sekundzie. — Pauza. — Kurwa. — Pauza. — Mać.
Słyszę jedynie „obserwuje nas w każdej sekundzie".
Serce chyba robi mi salto.
Wydaje mi się, że Nash doskonale zdaje sobie sprawę o czym pomyślałem, j a k i urywek przyswoiłem, bo z irytacją przewraca oczami.
Kręci głową, zdając się mówić „Ani słowa więcej".
Gdy dyktuje pytania, przysiągłbym, że skronie Nasha świecą się od potu. Z każdym kolejnym jest coraz gorzej — przy piątym krople potu zamieniają się w strugi. Patrzę na niego kątem oka i zastanawiam się, czy przez jego zapocone czoło tusz na kartce nie ulegnie rozmytej destrukcji.
Zerkamy na zegarek w tym samym momencie. Dwadzieścia osiem minut nie wydaje się złym czasem. Nash mruga ciężko, z ledwością unosząc ociężałe powieki na powrót ku górze. Macha głową na boki. Wyraz twarzy ma tak udręczony, że głębokie bruzdy znaczą każdy skrawek skóry — może w głowie właśnie planuje swój własny pogrzeb.
Może i mój, jeśli zaraz mu nie pomogę.
Zapisuję pierwszą odpowiedź, a Nash przysuwa się trochę bliżej... w zasadzie trochę jest niedopowiedzeniem, uproszczeniem, w które nawet ślepy by nie uwierzył.
Nasze ramiona się stykają, skóra przy skórze, kość przy kości. Czuję jak ręce mu drżą, gdy — nieustannie zerkając w stronę biurka — niechlujnymi ruchami przepisuje odpowiedź.
— Posuń się trochę... — szepczę z głową pochyloną w dół. Tak, aby nie było widać ruchu moich warg. — Dalej. Rusz się.
Dwadzieścia trzy minuty skutecznie podnoszą mi ciśnienie.
Odsuwa się, ale tylko na tyle, by nie wyglądać podejrzanie. Walczę sam ze , aby nie podnieść wzroku, nie zerknąć w stronę biurka, w jego stronę. Pot na rękach wypala mi skórę i mięśnie, mam wrażenie, że rozmiękcza kości.
„Potem" napominam siebie. „Porozmawiam z nim później".
Zapisuje drugą odpowiedź z sercem podjeżdżającym do gardła. Jedno spojrzenie — tyle by mi wystarczyło. Aby się upewnić...
Nie mogę tego zrobić. Jeśli z jakiegoś powodu on też spojrzałby w naszą stronę, Nash do końca świata wypominałby mi ten dzień. Może na grobie postawiłby mi tabliczkę z napisem: „tutaj leży ten, przez którego wpadłem ze ściąganiem."
Nie unoszę głowy, nie patrzę. Zamiast tego skupiam się na zapisaniu trzeciej odpowiedzi.
Dostrzegam nagły ruch nadgarstka Nasha. O d p o w i a d a samemu na pytanie.
Jeśli odpowiedź będzie prawidłowa — tego też nie da mi zapomnieć. Na języku niemal czuję smak wódki.
Szesnaście minut sprawia, że pot prześlizguje się po moim kręgosłupie.
Czas nagle zwalnia, poruszające się wskazówki trą o ściany mojej czaszki.
– Zapraszam pana w koszuli do wyjścia. — Tembr jego głosu brzmi jak szpila przeszywająca kręgi. — Niech pan zabierze ze sobą swojego kolegę.
Nash ma dzisiaj na sobie koszule.
Przestaje oddychać. Przez krótką chwilę mam wrażenie, że naprawdę się uduszę, płuca mi spłoną i zamienię się w kupkę popiołu. Nadal nie oddycham. Czuję ogień buzujący w gardle. Nie oddycham.
Ale potem podrywam głowę do góry i ze wzrokiem może nazbyt przerażonym wodzę po sali, po ławce, gdzie rozlega się zgiełk, skąd płyną przytłumione szepty.
Nie mówił do nas.
Trzynaście minut prawie wydziera wymiociny z mojego żołądka.
Przykładam ręce do skroni, próbując okiełznać podjeżdżające serce do gardła. Naprawdę przez chwilę myślałem, że chodzi o nas. W końcu już kiedyś wyrzucił nas z sali, ale wtedy... sprawy miały się inaczej.
Niemal czuję mrowienie na wargach, smak wspomnień i dawnego pocałunku.
Staram się odepchnąć napływające zewsząd emocje.
Bo myślenie o tym w miejscu, gdzie po podniesieniu głowy natrafiam na jego spojrzenie, widzę usta, które jeszcze kilka dni temu całowały mnie tak gorączkowo, tak zachłannie, jakby nigdy więcej miało się to nie zdarzyć, dostrzegam smukłe dłonie i pamiętam, jak krążyły po moim ciele, kreśląc wzory i spopielając własne ścieżki na skórze, sprawia, że serce boleśnie mi się kurczy. Przestaje pompować krew — zastanawiam się, czy po prostu uschnie.
Odciągam dłonie od głowy i zagryzam policzek od środka.
Osiem minut nakazuje mi, abym w końcu wziął się w garść.
Odpowiedź na ostatnie dwa pytania jest najkrótsza — choć nie oznacza to, że jest najłatwiejsza. Nash z głową głęboko pochyloną w dole, z nosem tuż przy swojej kartce, kątem oka ślizga po mojej.
Pięć minut powoduje poruszenie i gwar.
Długopis ślizga mi się między palcami. Pisze, pisze i pisze. Pisze i skreślam, skreślam i pisze. Nash wykonuje niemal bliźniacze ruchy do moich. Czuję jego drżący oddech przy policzku. Mam wrażenie, że on też czuje mój.
— Zostały dwie minuty. Kończcie.
Z nudnościami tańczącymi na języku, zapisuje ostatnia zdania. Koślawo i niewyraźnie, w duchu przeklinając siebie, Nasha i jego... szczególnie jego, bo moja głowa jest pustkowiem, niezmierzenie ciągnącym się bezkresem.
Pamięć ciała mam jednak doskonałą — nadal czuję ciepło jego warg na swoich.
Palce ciążą mi zbyt mocnym wbijaniem czubków w oprawę długopisu.
Minuta wprawia serce w galop.
Zerkam na Nasha, ale on na mnie nie patrzy. Ze skupieniem coś gryzmoli, tak szybko, że jego ruchy przypominają niemal niewyraźną smugę.
Koniec czasu — zapisuje ostatnie zdanie.
— Złóżcie kartki na moim biurku i możecie iść do domu. — W końcu unoszę na niego spojrzenie na dłużej niż sekundę. — Nie sądzę, że cokolwiek jeszcze z was dzisiaj wyciągnę. Śmiem podejrzewać, że zmuszenie was do m y ś l e n i a w tym stanie byłoby niemal zbrodnią.
Kpina tkwiąca w tych kilku zdaniach... czuję, jak supeł tkwiący w żołądku jednocześnie rozplata się i zaciska mocniej. Z przerażeniem odwracam głowę, aby nie dowiedział się, co przed chwilą poczułem, czym dla mnie były jego słowa.
„Naprawdę... naprawdę mi tego brakowało."
W tym momencie jego głos jest zarówno lekarstwem, jak i trucizną. A może zawsze był jednym i drugim. Może jestem tak zniewolony, że nie widzę różnicy, może nigdy nie potrafiłem odróżnić upadku od ratunku.
„Potem" — przypominam sobie, co przez cały ten czas powtarzałem.
Potem, potem, potem.
Mam ochotę ponownie stchórzyć.
Tylko że nie ma już potem. Jest tylko tu i teraz, więc to dobry moment — j e d y n y — aby z nim porozmawiać.
Zastygam jednak w połowie kroku, z palcami mocno zaciśniętymi na kartce. Jeśli wcześniej była pognieciona to teraz musi nadawać się wyłącznie do kosza. Na krótką chwilę oddech więźnie mi w płucach.
Drobna sylwetka Tove zdaje się być koszmarem na jawie. Gorycz straconej szansy wypełnia mi usta. Jej słodki i świergotliwy głosik brzmi jak chrzęst łamanych kości.
A śmiech...
Śmiech przypomina wyrywanie racic chrumkającej świni.
Przez te wszystkie dźwięki, przez jej rozpromienioną twarz i miejsce, które mi z a j ę ł a, krew w moich żyłach zamienia się w wzbierające płomienie.
Nie cierpię tego widoku — jej przy nim.
— Ta to wie, kiedy przyjść — mamrocze Nash, gdy drewniane schody prowadzą nas wprost do nich. Tove opiera dół pleców o mahoniowe biurko. Niemal trzeszczę zębami. — Chociaż udawaj, że masz to w dupie.
W jednej chwili wmawiam sobie, że to nic nie znaczy, a w drugiej...
Zazdrość opada na mnie jak ciężka płachta i mam wrażenie, że wściekłość zaczyna po swojemu tworzyć scenę rozgrywającą się przede mną. Nagina ją, zmienia — tak, że nie jestem już w stanie odróżnić prawdy od ułudy.
Wszystko się miesza. Widzę jego skutą chłodem twarz, jednocześnie widząc wargi wykrzywione w uśmiechu. Nie jestem w stanie powiedzieć, który obraz jest prawdziwy. Może żaden — może oba.
— Nic mnie to nie obchodzi, bo to ja siedziałem na jego kolanach, a nie ona.
Chlapnięcie wydobywa się z mojej piersi. Mój własny głos staje się nożem wbitym w serce.
Coś niewidzialnego wciąga mnie gwałtownym ruchem pod ziemię.
Trzy sekundy.
Chciałbym cofnąć czas o t r z y s e k u n d y, aby ugryźć się w język, wyrwać struny głosowe i nie dopuścić do sytuacji, w której utkane z zawiści słowa opuszczają moje usta.
Zazdrość smakuje jak zgniłe jedzenie.
Nash nie komentuje moich słów w żaden sposób. Powieka mu nie drga, głowa nie zwraca się w moją stronę. Nie dostrzegam też prześmiewczego grymasu rozciągającego wargi. Albo nie odpowiada, żeby nikt nie usłyszał, albo... albo pozwala nam obydwu przemilczeć mój wybuch.
Zaledwie kilka kroków dzieli nas od biurka, kiedy Nash wyciąga kartkę z mojej dłoni i bez słowa składa obie na biurku. W jego spojrzeniu... coś w jego spojrzeniu sprawia, że włoski jeżą mi się na karku. Jakby rozgrzana stal zalała jego tęczówkę.
Ten wzrok nie jest przeznaczony dla mnie.
Nawet na niego nie patrzą — w tej chwili Nash jest tym samym studentem, co tuzin przed nim i tuzin po nim. Dociera do mnie, jacy mali jesteśmy, jak niewiele znaczymy, gdy karty rozłożone są w ten sposób.
Niemal widzę więzy oplatające jego ramiona, utrzymujące głowę sztywno skierowaną w stronę Tove. Wiem... doskonale wiem, że nie może nic zrobić. Nie może na mnie spojrzeć. Nie może się zawahać, gdy jestem obok. Nie, gdy naprzeciwko stoi ona, a sala wypełniona jest studentami.
Łapię się na tym, jak mało o nim wiem. Jeszcze niedawno myślałem, że oni... ich znajomość...
Westchnienie niemal wyrywa mi się z gardła. Nie mam pojęcia co sobie myślałem.
Czuję, jak szansa wyślizguje mi się przez palce. Jest jak rozbite szkło, tnie do żywego, obdziera kości ze skóry. Zostawia po sobie krzyk zaplątany w piersi.
Wychodzę wraz z innymi — z przeświadczeniem głębszym niż kiedykolwiek, że tak właśnie powinno wyglądać to od początku. Tak powinno się to zacząć i skończyć. Obcy, bez wspomnień i historii, tym powinniśmy być.
Powinniśmy.
Ale nie jesteśmy.
Mogę udawać, mogę zapomnieć, ale to nie zmieni tego, co między nami się wydarzyło, co obydwaj oddaliśmy, co poświęciliśmy, by znaleźć się właśnie tutaj, połączeni ze sobą nicią niezdolną do przecięcia.
Świadomie czy nie... wszystko popychało nas w swoją stronę.
Czasami myślę, że w pewien sposób związaliśmy się na zawsze. O pewnych rzeczach nie da się zapomnieć. Niektóre osoby mają to dziwne, nie dające się zastąpić miejsce pomiędzy myślami.
Bez względu na to z jakim końcem przyjdzie nam się mierzyć.
A więc raz jeszcze przemawiam sam do siebie.
„Potem" powtarzam w myślach. „Porozmawiam z nim później."
Nagłe szarpnięcie zatrzymuje mnie w połowie kroku, z palcami prawej stopy wbitymi w wyłożoną kafelkami podłogę. Zastygam, czując dłoń Nasha zaciskającą się na przedramieniu, tuż nad łokciem. Splot naszych kości niemal trzeszczy w głuchej ciszy wiszącej nad naszymi głowami.
Patrzę na niego z ukosa, nie pozwalając tak pieczołowicie utrzymywanej masce obojętności opaść.
— I? Co zamierzasz zrobić? — Pytanie zadane precyzyjnie czystym tonem.
— Nie mam pojęcia —mówię, z zaskoczeniem orientując się, że mój głos brzmi nienaturalnie ochryple. — Spróbuję zadzwonić wieczorem.
Uścisk na przedramieniu rozluźnia się, a następnie całkowicie zanika.
— Nie wyglądasz na przekonanego.
Oczywiście, że nie. Niczego nie jestem pewien. Wszystkie spojrzenia, które wymieniliśmy... smak zawodu i nadziei raz jeszcze ścieka wzdłuż mojego gardła.
Są niczym, a jednocześnie wszystkim. Ale uczepiając się ich, mam wrażenie, jakbym chwycił między palce różę z cierniami.
— Bo nie jestem przekonany. Sam już nie wiem, co mam myśleć.
Klepnięcie w plecy jest nagłe i bolesne — szczypanie rozchodzi się pomiędzy łopatkami. Z sykiem pozwalam powiekom opaść na dół.
— Słuchaj. — Głos ma zniekształcony przez wargi wykrzywione w uśmiechu. — Kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije...
Odliczam w głowie sekundy, wiedząc, co Nash zaraz powie.
— A skoro mowa o szampanie, to jest to bardzo dobry napój do uczczenia napisanego kolokwium, bo czy zdanego to się jeszcze okaże, ale...
Dalsza część zdania zjedzona jest przez rozbawione chrząknięcie.
Jest to wyłącznie przedsmak — próba zapowiedzi.
Zdanie wychodzące spomiędzy skrojonych w szyderstwie warg skutecznie zatrzymuje nasze nogi. Miękkość każdej głoski napręża moje plecy tak, jakby te były struną; sprawia, że po kręgosłupie prześlizgują się skute lodem płomienie.
W gardle czuję drapnie — może chciałbym warknąć.
— Hej, hej. — Świergotliwy tembr jego głosu sprawia, że krew w moich żyłach chlupocze niespokojnie. — Nie chciałem wam przeszkadzać w rozmowie, ale byliście tak zajęci, że chyba sam z siebie byś mnie nie zauważył. Auć.
Plecami opiera się o ścianę, nogi mając zaplecione w kostkach. W tonie głosu wyraźnie słychać skruchę, ale... nawet przez chwilę mu nie wierzę. Twarz skąpaną ma w pewnym siebie grymasie.
— Niezupełnie — odpowiadam ze wzruszeniem ramion. — Nie byliśmy jakoś bardzo zajęci, po prostu cię ignoruje.
Brąz jego oczu błyska jak rozpalona ziemia.
— Oh yes, you're not smartass, hm?
Na chwilę tracę opanowanie — z wyszczerzonymi oczami obracam głowę w stronę Nasha. Nasha, pieprzonego, Anglika. Gdybym tylko mógł, moja ręka już dawno wbiłaby się w sam środek jego nosa. A potem drugi raz. Dla pewności, że zrozumiał, że udawanie obcokrajowa n i c z e g o nie ułatwia.
— Przecież wiem, że nie mówisz po angielsku.
— A co ty tam wiesz, palancie....
Owacje na stojąco. To powinien dostać Nash za tak świetnie działające szare komórki.
Ledwo powstrzymuję się od ciężkiego westchnięcia.
— Wydaję mi się, że jednak coś tam wiem — oznajmia ze śmiechem i odpycha się rękoma od ściany. Staje przed nami, nasze nogi dzieli zaledwie jeden większy krok. — Wiem na przykład to, że bardzo chciałbym porozmawiać sam na sam.
Nash ani na chwilę nie spuszcza z tonu.
Anthony jednak wzrok ma utkwiony we mnie.
— Wiesz co? Pewnie, ale tak się składa, że akurat nie jestem zainteresowany. Może zobaczysz, czy nie ma cię przypadkiem w kiblu? Może z głową w muszli?
Jeśli słowa Nasha w jakikolwiek sposób w niego godzą, nie daje po sobie tego poznać. Powieka mu nie drgnie. Usta nadal ma rozciągnięte w kpiącym uśmieszku.
Patrzę na niego i mam ochotę spiłować sobie zęby ze złości.
A on przekrzywia głowę na bok i zerka leniwie na Nasha. Brązowe kosmyki zsuwają mu się na czoło.
— Coś się tak najeżył? Po prostu daj nam porozmawiać.
N a m. Tak, jakbym w ogóle chciał z nim rozmawiać.
— Nie mamy o czym rozmawiać — mówię równie miękkim głosem, co on chwilę temu. — Zaraz mamy zajęcia, więc jeśli mógłbyś...
Kręci głową z przeciągłym mlaśnięciem.
— Naprawdę się ciebie naszukałem, wiesz? Musiałem posprawdzać plany, zobaczyć gdzie miałeś ostatnio zajęcia i porównać z innymi grupami. Wcale nie jest łatwo znaleźć chłopaka, o którym nic się nie wie. Zwłaszcza jeśli główną poszlaką była jedynie łazienka na parterze. Przynajmniej chodzimy na jedną uczelnie, to już prawie jak przeznaczenie.
Bryła lodu opada na dno mojego żołądka. A potem następna. I następna. I następna.
Po chwili czuję już tylko mdłości podjeżdżające do gardła.
Nash jednak parska śmiechem. Głośnym i szczególnie okrutnym. Ale oczy... oczy ma skute chłodem.
— Używasz perfum o nazwie stalker? Tak mi coś zapachniało.
Anthony nawet na niego nie patrzy. Nic nie jest w stanie zetrzeć tego paskudnego uśmiechu z jego warg.
— Jak ty możesz myśleć przy tym szczekającym kundlu? Jedyne co słyszę to te kłapnięcia paszczą.
W jego ustach... nawet obelga wypowiedziana jest tym nonszalanckim, miękkim tonem.
Zaciskam palce na wewnętrznej stronie dłoni.
— Serio? Wolę szczekanie tego kundla niż twoje służalcze błagania, abym zwrócił na ciebie uwagę — wypluwam, czując na języku smak wściekłości i kwasu. — Odczep się.
Coś zmienia się w jego spojrzeniu — nagły błysk rozszerza źrenicę.
Już mam chwycić Nasha za rękaw i zaciągnąć go w głąb korytarza, ale Anthony staje pomiędzy nami, zagradzając mi drogę. Jego bark uderza o mój.
— I właśnie to — mówi, kiwając podbródkiem w stronę moich ust. — Podoba mi się najbardziej. To twoje nietrzymanie języka za zębami.
Czuję suchość w ustach.
— Odwal. Się. — Ale mówię to ze ściśniętym gardłem.
Próbuję go odsunąć. Nash ciągnie z tyłu. Jeśli zaraz ktoś nie zabierze tego palanta...
— Odsuń się, mam zajęcia.
— Umów się ze mną.
Zastygam w bezruchu. Nash też.
Nie panuję nad mimiką twarzy — otwieram szeroko oczy, niedowierzające spojrzenie mając utkwione w jego twarzy. Próbuje się doszukać jakieś kpiny, żartu, czegokolwiek, ale jedyne, co dostrzegam, to pewność, szczerość rozplątująca nieustannie wykrzywiające się wargi w rozbawieniu.
— Jesteś niepoważny.
W jego brązowych oczach kotłuje się nieugięta wola.
— Umów się ze mną. — Śmiertelna powaga w jego głosie powstrzymuje mnie choćby od mrugnięcia. — Nie jesteśmy do końca tacy nieznajomi, w końcu pierwsze podrygi mamy za sobą.
— O czym ty...
Nash chrząka i znowu szarpie za jego granatową katanę. Anthony się nie rusza. Marszczę brwi. Nash raz jeszcze chrząka, głośniej i bardziej nagląco.
— Naruto.
Głos Nasha gubi się w słowach Toniego.
— No wiesz. — Wzrusza ramionami. — Malinka.
— Naruto, kurwa.
Czuję, jakby ktoś dał mi w mordę. Słowna Toniego i słowa Nasha mieszają się ze sobą, w chaosie krążą między moimi myślami.
„Malinka."
„Naruto, kurwa."
Wzrok utkwiony mam za plecami Nasha, w miejscu, w którym jeszcze chwilę temu stał Uchiha ze stężałą twarzą. Jego sylwetka staje się jedynie smugą przed moimi oczami.
— Ja nie...
Korytarz.
Cały czas byliśmy na korytarzu.
Niedaleko sali, z której przez cały ten czas nie wyszedł.
Ciało chyba pęka mi na miliard kawałków. W jednej sekundzie zamieniam się w roztrzaskaną kupkę pyłu.
Chcę wrzeszczeć, ale głos więźnie mi w gardle.
Mogę tylko stać z ręką zastygłą na barku Toniego, którą jeszcze chwilę temu próbowałem go odepchnąć.
A teraz...
„To nie tak. To nie tak. To nie tak."
— Umów się ze mną.
— Naruto, idziemy.
Chlapnięcie. Ziejąca rana. Oddech wyżerający moje płuca. Chlapnięcie.
Serce boli mnie tak, że nawet nie wiem w którym momencie moje ręka zaciska się na piersi.
Na języku czuje już tylko smak utraconej nadziei.
Ach, no ja wiem, ze kocioł bałkański się dzieje, ale jeszcze jeden rozdział i będzie, będzie fajnie. Także dajmy tym emocjom trochę wybuchnąć!
I współczuje każdemu, kto kiedykolwiek na coś czekał i czuł się jak Naruto. Wyściskuje, bo to okropne uczucie. :(
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top