Trzydziesty || Sasuke
O Jezu. Hej. Cześć!
Zdecydowałam się na rozdział z perspektywy Sasuke, bo uważam, że ma dużo do powiedzenia, a trochę rzeczy wymaga wyjaśnienia. No i wiem, że go lubicie. A ja lubię pisać jego oczami. Wiem, że pewnie chcieliście fabularny rozdział, ale obiecuję, że nie pożałujecie. Jest... naprawdę fajnie. Bardzo fajnie.
Z Sasuke zostaniemy trochę na dłużej - będą 3 rozdziały, które już były (30 czyli ten, 32 jak Naruto dzwoni do Sasuke i 33, jak Sasuke widzi tą całą sytuację z uczelni, Tony'ego, ściąganie Nasha i tak dalej XD). No i bonusowo, rozdział 34 CZYLI FABULARNY, też będzie z perspektywy Sasuke, bo Naruto w tym momencie nie ma już nic ciekawego do powiedzenia, więc..
Rozsiądźcie się wygodnie i miłego czytania. Buźka!
Czasami zastanawiam się nad tym, kiedy rozpoczęło się moje szaleństwo.
W chwili, gdy postanowiłem iść za głosem ojca, wielkiego pana rektora, dla którego rodzinna prezencja była najważniejsza?
A może wtedy, gdy umawiałem się z tłumami kobiet, próbując zatuszować fakt, że nic, co mają do zaoferowania, nie sprawia, że mam ochotę czołgać się na kolanach niczym pokutnik?
Czy może jednak wtedy, gdy zdecydowałem się nagiąć kilka zasad, sprawdzając, jak dalece może wieść pokusa?
O — proszę. Ostatnia myśl jaśnieje jarzmem wygranego.
Moja pokusa nie była jednak byle mrzonką, mitycznym opisem czegoś, czego z d e c y d o w a n i e nie powinienem robić.
Nie. N i e.
Moja pokusa była bytem prawdziwym, choć czasami modliłem się, by okazała się wymysłem zmęczonego umysłu... wygłodniałego - słowo to, semantyka po prawdzie, ale było o wiele lepszym opisem tego, co usnuło się na przestrzeni mego jestestwa.
Co sam na siebie sprowadziłem.
Poprawka - wciąż sprowadzam.
Zatem stoję przed przestronnym lustrem, przykładając do torsu koszule, te jasne i ciemne, fikuśne i mniej strojne. Po głowie jak szczekający kundel odbija mi się myśl, że zwariowałem.
Oszalałem.
Oczywiście. Z całą pewnością tak. A jakże.
Wybór koszuli nie należał do grona moich zainteresowań. Optowałem za tym, by wyglądać dobrze, jednak nie przesadnie dobrze. Schludnie. Więc cóż mam rzec o wyborze koszuli na randkę?
Szaleństwo. Czyste wariactwo.
A cóż więcej powiedzieć o tym, że to nie byle jaka randka, a randka z moją pokusą, dla której - śmiem w to wierzyć - mógłbym zacząć się czołgać? Tak, jak odbywa się to w moich nieodpowiednich, zszarganych myślach.
Nie mam pojęcia, od ilu już tutaj sterczę, próbując dojść do modowego konsensusu. Dziesięć minut? Pół godziny? Godzinę? Wieczność? Trajkoczące serce poniżej żeber sprawia wrażenie, jakbym robił z siebie błazna od zawsze, jeszcze na długo przed tym nim zdecydowałem się tutaj stanąć.
W istocie może tak było.
Zaczynam chodzić po pokoju, przemierzając długość lustra kilkukrotnie. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Biel i czerń koszul tworzą smugę, zaledwie wspomnienie barw.
Przystaje na środku pokoju. Poświata sącząca się z lampy ścieka po moim nagim torsie, obmywa kości jasnym dotykiem. Przystawiam białą koszulę do klatki. Nie. Zupełnie nie pasuje. Przystawiam więc czarną. Wyglądam, jakbym wybierał się na pogrzeb. Nie udaje mi się stłamsić kwaśnego grymasu. Pogrzeb. Dobre sobie.
Pogrzeb to z pewnością nie będzie.
Raczej... Nie. N i e.
I znowu biała koszula.
Czarna.
Biała.
Czarna.
Mam ochotę rozerwać materiał na strzępy. A później siebie. A później jego, że mi to zrobił. Uczynił ze mnie strzęp człowieka, smużkę godności. Zero racjonalności.
Czarna. Wybieram czarną. Bezapelacyjnie. Nie poświęcę ani minuty dłużej na to, jak będę wyglądać. Nie. Wzdycham cierpko i modlę się, by moja racjonalna połówka wróciła z wczasów. Proszę. Bardzo jej potrzebuje.
Nie wraca.
Ku szczerości, wcale jej nie chcę. Są chwile, gdy podoba mi się to, co się dzieje, że nie kontroluje sytuacji. Podoba mi się ten żar. Piekielne bramy, które otwierają się na nasze powitanie, gdy jesteśmy razem.
Może mam dość grania do tej samej roli. Udawania, że wcale nie jestem tym, kim jestem. I może on potrafi to wszystko ze mnie wyciągnąć. Prawdę. Szczerość. Mnie, spoczywającego na kolanach, w wodach złudzenia, z łańcuchami u kostek.
Tylko on jeden chce grać w grę, w którą zdecydowanie nie powinniśmy grać.
Niech Bóg mnie strzeli piorunem, jeśli mam przestać. Zamilknąć na wieki. Przymykam powieki. Czekam. Czekam.
Nie strzela - tak myślałem.
Słońce wisi nisko, zbyt nisko, przebiega mi przez myśl. Wyciągam telefon z tylnej kieszeni niepoprawnie zawieszonych spodni... Zdecydowanie zbyt nisko. Czas ze mnie szydzi, pokazując mi, że pozostało mi niewiele więcej niż kwadrans do wyjścia.
Odrzucam telefon na łóżko. Palce mi drżą, gdy próbuje zapiąć guziki koszuli. Zaciskam dłonie w pięści.
— Przestań.
Nic się nie dzieje. Jak nie mogłem opanować rąk, tak dalej nie mogę tego uczynić. Mięśnie mi zastygają, głowa staje się pustym oceanem. Przestań, przestań, przestań. Wewnętrzny krzyk rozpaczy jest tak głośny, tak niepowstrzymany, ze aż zasycha mi w ustach.
— Wystarczy.
Och - no tak.
Zapomniałem, że moje ciało jest moim tylko z nazwy. Nieśmieszny żart, bo na pewno nie instrument, który jest zdolny wykonać to, co mu nakażę.
Ależ rozkosznie.
A więc dobrze - dalszą część koszuli zapinam z palcami pląsającymi równie mocno, co apogeum próbujące rozerwać ziemie na strzępy. Sięgam po telefon i wsuwam go do tylnej kieszeni, w duchu psiocząc na siebie tak szkaradnie, że gdyby moja matka to usłyszała, jej włosy stanęły by dęba tylko po to, żeby zaraz wylecieć.
Może i mnie spotka ten sam los, jeśli zaraz się nie opanuje. Prawą dłonią chwytam lewą, zamykając ją w klatce, gdzie jej należyte miejsce. Staram się uspokoić to dziwne uczucie w żołądku - gorejącego ogniska, do którego dolewa się oliwy. Mijają milisekundy. Sekundy. Minuty. Jak stałem, tak stoję.
Kpina. Wariactwo.
Nie mam na to czasu.
Zarzucam skórzaną kurtkę na barki. Wsuwam nogi w buty. Kurtka mi ciąży, więc ją ściągam. Przeglądam się po raz ostatni raz w lustrze. Robię to dokładnie, omiatając wzrokiem każdy centymetr ciała, choć w duchu powtarzam sobie, że to nic nie znaczy.
Zupełnie. Nic a nic. Kompletnie.
Nakazuje swoim stopom skierować się w stronę wyjścia. Kierują się tam z agonalną powolnością. Wskazówki zegara drapią o tarcze, tik tak i tik tak, dźwięk zawisa nad moją głową będąc dzwoniącym echem, jednocześnie głuchym i skowyczącym.
Może to jednak ja skowyczę, bo jestem popaprańcem, który stresuje się jak dzieciak przy narodzinach. Przystaje w pół kroku. Wskazówka zegara ryczy, szlifując dalej. Przecież noworodki się nie stresują - nic je to nie obchodzi, co się dzieje. Jestem więc gorszy od noworodka.
Kurtyna, światła - prawda wyszła na jaw.
Tym razem zerkam na ościenny zegar. Usta bezwiednie zacieśniają mi się w wąską linię, wysznurowaną milczeniem. Wskazówki chroboczą, mącą ciszę - zewnętrzną i wewnętrzną. Zaburzają mój spokój.
Pokonuje resztę mieszkania w kilku susach, długich i stanowczo zbyt prędkich. Bogowie, przeklnijcie moje długie nogi. Nie. Nie przeklinają, więc już kilkanaście sekund później jestem w stanie zgarnąć kluczyki do auta z kuchennej wyspy i wyjść z mieszkania.
Brzdęk zamykanych drzwi hula wewnątrz moich uszu. Ostatni wdech ratuje mnie przed szaleństwem. Nie żałuję sobie powietrza. Ręce przestają mi się trząść. Nie chcę więcej przeklinać swoich nóg.
Wraz z wyjściem z mieszkania, serce przestaje mi trajkotać. Przywdziewam maskę, wykutą z samego dna oceanu, wyciosaną z kamienia - maskę, która pozwala mi nad sobą zapanować, związać to, co wije się w szale, chcąc uciec ze stworzonej dlań klatki.
Kiedy otwieram drzwi, chłodny wiatr godzi w sam środek mojej twarzy, wpełza przez uchylone usta wprost do płuc. Wzdrygam się lekko, nagle żałując, że nie zdecydowałem się na kurtkę. Albo bluzę. Albo cokolwiek innego niż ten lichy skrawek materiału, który opina mnie tak, że nie jestem w stanie odróżnić własnych mięśni od połów splecionych z nitek i szwów.
Jest, co jest — żal i zgrzytanie zębów.
Wsiadam do auta. Skóra trzeszczy, gdy mięśnie nóg ocierają się o fotel. Odpalam samochód. Skostniałe dłonie chcę położyć na kierownicy, ale nim to uczynię, włączam ogrzewanie. Palcem wskazującym bębnię w udo i czekam. Czekam i czekam, aż ciepłe tchnienie zionie we mnie ścianą gorąca. Noga zaczyna mi drgać - z zimna? Odpowiedź na to pytanie pójdzie ze mną do grobu, razem spoczniemy w piachu.
Stuk palca o udo. Stuk uda o siedzenie.
Ściana żaru nadchodzi, spływa po moich barkach, po mięśniach, po kościach. Zagnieżdża się na dnie żołądka, jakoby rozległa kula ciepła, otaczając rozkosznym uściskiem splątane wnętrzności. Zaciskam palce na kierownicy - rzut oka w tylne lusterko, a potem przed siebie, by chwilę później mknąć przez pustą drogę spowitą rdzawymi, szalejącymi pod muzykę wiatru liśćmi i brzuchem słońca szurającego o horyzont.
Zerkam na zegarek. Żałuję. Jestem spóźniony. Przyśpieszam. Palec wskazujący gubi się w nerwowym rytmie. Staje na światłach - świat ze mnie chyba kpi. Krótkie spojrzenie na przesuwające się liczby - świat ze mnie na pewno kpi. Nigdy się nie spóźniam. Nigdy... Czasami. Ale nie w takim wypadku. Nie, gdy sprawa posiada taką wagę. Przecież to wiadome. Kto będzie na czas, zada pierwszy pstryczek w nos.
Ruszam. Przyśpieszam. Muszę być pierwszy. Zawsze jestem. We wszystkim. Wszędzie. Tym razem też się tak stanie.
Skręcam. Moje ciało przechyla się w lewo, uda trzeszczą w kontakcie ze skórą tapicerki... To przypomina mi o pewnym troglodycie, który zgotował piekło w moim aucie, cuchnące i prawdziwie namacalne. Potrząsam głową. Nie. N i e. O nim z pewnością nie zamierzam dzisiaj myśleć. Nigdy. Nawet w grobie.
Wytrzepuje jarzmo tamtego wieczora z pamięci - poza kilkoma niuansami. Mięśnie mi sztywnieją na te kilka niuansów. No tak. To się nazywa wyczucie. Wznoszę oczy ku górze, błagając Bogów o powrót rozumu. Oczywiście, że nie wraca. Dlatego żarliwa fatamorgana w postaci jego ust przewija się po mojej głowie tak natrętnie, tak napastliwie, że muszę zacisnąć mocniej ręce na kierownicy.
Gratulacje, szanowny Panie Uchiha. Ten z dołu. Na ciebie zawsze można liczyć. A teraz wracaj tam, gdzie twoje miejsce - do jaskini. Zalanej wodą.
Docieram na umówione i jakże pamiętne miejsce. Zarzygana facjata troglodyty wbija się w mój mózg niczym rozgrzany do czerwoności pręt. Nieomal łapię się za głowę. Moje serce nadal się nie poskładało po malowniczych odmętach jego żołądka, które wylądowały gdzieś za mną, w tyle. Dzięki ci Boże, że nie z przodu. Mógłbym stracić hamulce... Uśmiecham się kwaśno. I tak je straciłem.
Tylko z kimś innym. Dzięki komuś innemu.
Gaszę silnik i już wiem, że wygrałem - jestem pierwszy. Moja radość jednak nie trwa długo, rzekłbym, że jest zupełnie odwrotnie. Blond włosy, rozwiane naokoło twarzy, idą mi na powitanie. Moje palce mimowolnie się zaciskają. Oliwa dolewa się do rozżarzonego ogniska w trzewiach.
Szlag. Cholera.
— Przestań.
Nie jest to niczym więcej niż próbą obronienia samego siebie, zachowania tego ostatniego kawałka godności - obdrapanego, smętnie zwisającego. Ale jednak. A więc przestaje w chwili, gdy Naruto sięga za klamkę. Uspokajam się na dobre, gdy wsiada do środka... I wtem jego spojrzenie natrafia na moje, błękit oczu pożera moją czerń i już nie wiem, Bogowie, cóż ja robię na tym świecie.
Spadam. I płonę. I tonę. I umieram.
Ostatni ochłap godności - ten jeden kęs - jest policzkiem. Mocnym. Bolesnym. Sięga do samego epicentrum mnie, do tlącego się płomienia, który nakazuje moim strunom głosowym uformować zdanie, chłodne i zjadliwie, jak to bywa w moim wydaniu.
— Spóźniłeś się.
Po moim żołądku szlifują kamienie, ale zmuszam się, by unieść kąciki warg do góry. Wykrzywić w zjadliwym grymasie. Czysta kpina - przecież znowuż wygrałem. Bez zawahania zsuwam wzrok z jego oczu na kości policzkowe, nos, usta.
Krótka wstęga niepewności przecina jego spojrzenie. A ja czuję, jak zebrane powietrze ze mnie uchodzi, bo gdy on się wycofuje, ja napieram.
Potem nachodzi błysk, zwiastun wyzwania, bulgocząca kpina.
Napieramy oboje.
— Przemiłe powitanie. — Rozluźnia barki, lekkość owija się wokół kolejnych liter. — Ale myślę, że stać cię na więcej. — Teatralny szept jest samym piekielnym kołkiem w serce. — Może wysiądę i zaczniemy od nowa?
Dreszcz spływa po moich kościach. Świat na krótką chwilę się chybocze. Nie. To ja się chybocze, to moje ciało nachyla się w jego stronę, bez udziału mózgu, bez udziału mnie. Chcę krzyczeć. Nie krzyczę. Dalej chcę. Potrzebuję. Nie potrafię.
— Otworzę ci drzwi — odpowiadam, niezdolny wykrzesać z siebie więcej. Po gardle ścieka mi woda, ogień, wszystko. Nasze usta są tuż koło siebie, ciepło jego warg wiedzie mnie na pokuszenie. Ręką chwytam za klamkę, muskam jego ramię. — Nie wysiadasz?
Twarde spojrzenie. Urywany oddech. To mieszanka jaką dostaję w odpowiedzi.
— A tego właśnie chcesz? — szepta miękko, patrząc na mnie spod osłony rzęs.
Pytanie, które od zawsze było moją zgubą. I będzie nią po kres istnienia. Mego. Świata.
Nasze wargi, gorące i zimne zarazem, niemal muskają się nawzajem. Trzepot serca, żołądek w rozsypce. Może już nastał koniec świata. Mój koniec. Przygwożdżam go spojrzeniem, bo choć kolana mi drżą, będzie tak, jak ja chcę.
— Pokazać ci czego chcę?
Sięgam... Nie. N i e.
Chwyta mnie za kark. Mocno. I gwałtownie. I nic nie jest tak, jak chcę. Nic. Kompletnie. Jego palce wbijają się w skórę na moim karku. Chrobot. Skowyt. Mój. Serca. Jego. Niczyj, bo świat się kończy.
Obudź się. Pcham go w stronę drzwi, chwytam za policzki. Budzę się. Jednak nie dość - to nie jest to, co mogę zrobić, do czego jestem zdolny. Przenoszę dłoń na jego udo. Palcami rozrysowuje ścieżkę, pnę się wyżej, a każdy kawałek jego skóry dygocze pod moim dotykiem.
I to jest właśnie to, co mogę zrobić.
A mogę jeszcze więcej.
Docieram do kości biodrowej, kreślę wzory, muskam i cofam się, doskonale wiedząc, jak dotykać i gdzie dotykać. Palcami kroczę do środka, ku najdelikatniejszym partiom, ku tej jednej części. Zastygam, gdy zaczyna żarłocznymi kęsami rwać powietrze. Nasze uda trzeszczą o skórę i siebie nawzajem. Kolana splecione z kolanami.
Dreszcz muska mój kręgosłup w chwili, gdy rękoma sięga do moich pleców. Palcami nieomal dotyka moich barków. Nim dreszcze pochłoną mnie w swe nieczyste wody, nim uczynią ze mnie więźnia, odrywam się od niego... Ale usta mnie nie słuchają.
Więc z wargami przyciśniętymi do jego warg, wyszeptuje:
— Zepsujesz mi plany.
Oddycha ciężko. Jego klatka piersiowa unosi się w górę, w dół i w górę. Nie potrafię się odsunąć dalej niż na jeden oddech, na muśnięcie warg. Ale muszę to zrobić. Dzisiejszy wieczór - Dobry Boże! - zaplanowałem inaczej. A jego ciepłe wargi wszystko rujnują. Mętny wzrok pociąga mnie za sobą na dno, do samych czeluści, miejsca dla grzeszników.
Randka. To randka, powtarzam sobie. Randki tak nie przebiegają. Nie w takiej kolejności. Odsuń się. Nic. No dalej. Oddech więźnie mi w płucach, mięśnie płoną, gdy przechylam się w tył.
Po gardle spływają mi płomienie. Serce skowyczy. Odchrząkuje, niezdolny, by wykrztusić coś więcej. Coś ciepłego chce rozlać się na moich policzkach, pochłonąć niewzruszoną maskę. Cholera. Cholera. Przeczesuję palcami włosy - obracam głowę. Kilka kosmyków opada na piekącą skórę.
Dobry Boże.
— Jakie plany? — wydusza po chwili, pomiędzy wzniesieniami klatki piersiowej. Rozgrzane spojrzenie opada na mnie niczym ciężki koc, dusi mnie.
Poprawia zagięcia na bluzie, wygładza je, ciągnie w dół. Dalej oddycha ciężko, rwie powietrze.
Wystarczy. Opanuj się.
Sekundy lecą.
W porządku. Nic się nie stało. Opanowuje się, gdy dotykam rozgrzanymi dłońmi chłodnej skóry kierownicy. Materiał jest szorstki, naznaczony ledwie zauważalnymi przetarciami. Powinienem przestać ściskać kierownicę jak rękę matki u dentysty.
Powinienem coś powiedzieć - teraz.
Więc mówię, chrapliwie i nisko, zupełnie nie poznając swojego głosu.
— Nie będę mówić o takich rzeczach głośno.
Nie śmiem na niego spojrzeć - nie w tym stanie. Zajmuje się przeżyciem. Nie przemienieniem się w ciecz, strużkę wody. Nic ponad to.
Zjadliwe szarpanie rozchodzi się po moim podbrzuszu. Skupiam się na własnych rękach, zaciśniętych i nerwowych. Czuje na sobie jego spojrzenie. Jedno uderzenie serca później przestaje czuć cokolwiek. Obraca głowę w bok. Po chwili odchrząkuje. Gardłowo. I nienaturalnie nisko.
Nie będę mówić o takich rzeczach głośno.
Bo nie mogę tego zrobić. Bo własne gardło mnie zdradzi. Własny urywany oddech. Niebo pęknie mi nad głową, wciągnie mnie do siebie. Zacznę pełznąć, moje ciało dołączy do myśli. Ratuje samego siebie - nie pierwszy raz, nie jest to niczym więcej niż czystą desperacją. Żałosna próba powrotu trzeźwości umysłu. Wcale nie wraca.
Odpalam samochód, warkot silnika wypełnia ciszę, napiętą i niemal namacalną, wiszącą nad naszymi głowami. Gradowe chmury. Szubienice. Wszystko w jednym, złączone w całość. Stuk palca o kierownicę. Potarcie uda o fotel. Płomienie zamiast krwi, lód w żołądku.
— Gdzie jedziemy?
Brzdęk palców mąci ciszę. Mijają sekundy. Opanowuje struny głosowe, przywdziewam chłodną maskę, dzięki której mogę rzucić okiem w lewą stronę, na niego. Ledwie powstrzymuje się, by nie rozerwać zębami wnętrza wargi.
Chwileczkę.
To przecież ja kontroluje sytuację. Nie na odwrót. Kolejne uderzenie, tym razem luźne i od niechcenia.
— Szybko się zorientowałeś — rzucam drwiąco, przywołując na usta zjadliwy uśmiech, pełen przekory i chłodnego rozbawienia. — Jeśli chciałbym cię uprowadzić, nawet byś się nie domyślił.
Uprowadzić. Dobre sobie. Sam robię z siebie dewianta. Gratulacje, Panie Uchiha. Pogratulowałbym sobie, gdyby nie ta piekielna kierownica. I gdyby nie ona, zrobiłbym więcej.
Nie. Nie zrobiłbym.
Mam ochotę krzyknąć, ryknąć z wnętrza trzewi. Oczywiście, że bym zrobił. Taki już jestem.
Kątem oka widzę, jak ściąga brwi w grymasie, obrusza się, jednak nie na tyle, bym mógł uwierzyć w prawdziwość tej reakcji. Coś pląsa w jego spojrzeniu, głęboko ukryte i żarliwie.
Dobry Boże. Nie pozwól mi dzisiaj zgrzeszyć. Strzel we mnie piorunem, jeśli to zrobię.
Nie strzelisz - wiem to.
— Wierzę w twoje intencje.
Błąd.
Ja sam nie wierzę w swoje intencje. W nic już nie wierzę - w siebie przede wszystkim. Skupiam się na drodze, bo moje intencje są tak czyste, że nie jestem w stanie spojrzeć w jego stronę bez pustkowia zalewającego umysł.
Mam ochotę pokręcić głową i pokazać mu, jak bardzo się myli. Ale przecież nie mogę tego zrobić. Słowa to jedyne, co mi zostaje, ochrypłe i prowokujące. Albo ja prowokuje, albo on - a wtedy umieram.
Wjazd w zakręt trzęsie naszymi ciałami.
A ja mam ochotę na szczerość.
— Może to błąd? — spoglądam na niego przeciągle.
Przekorny kącik warg ląduje w górze.
— Może lubię popełniać błędy?
Ja... Och. Zastygam, by chwilę później dostać w sam środek żołądka plątaniną myśli, uczuć, pragnień. Przygwożdżam go spojrzeniem. Może lubię popełniać błędy. Lubię, lubię, lubię. Zamieniam się w kupkę prochu, choć Bóg nie zesłał na mnie kary. Oddycham i nie oddycham w tym samym momencie.
Też lubię popełniać błędy.
— Ile ich jeszcze zamierzasz popełnić, zanim coś do ciebie dotrze? — Ciche pytanie, spokojne i niskie.
Widzę, jak skubie zębami wnętrza policzka. Patrzy na mnie twardo, z ciszą zaklętą w spojrzeniu. O czym myślisz?
— Dopóki się nie nauczę. — Och. — A jestem studentem, wiec nauka mi nie w głowie.
Żałuję, że przestrzeń między nami jest tak mała. Powietrze zgęstniało, wdarło się w moje płuca, zalało je niczym smoła, gęsta posoka. Przestań. Przestaje. Wcale nie. Chwytam się brzytwy, uderzam w sam środek. Do wtóru kpiącemu spojrzeniu, grubiański uśmiech rozlewa się na moich wargach.
— Patrząc po twoich znajomościach — zaczynam leniwie, spoglądając na niego przeciągle — to zdecydowanie masz problem z nauką i wyciąganiem wniosków.
Ależ proszę. Przyganiał kocioł garnkowi. Dobry Boże, zamknij oczy.
Krótkie zmarszczenie brwi - niepocieszony wzrok. Doskonale wie, o czym mówię. Uśmiecham się pod nosem.
— Zmierzasz do czegoś konkretnego? — Skądże.
Widmo różowych włosów rozsmarowanych gdzieś z tyłu zawisa mi przed oczami. Mam ochotę wydłubać sobie gałki, a potem usunąć pamięć. Na dobre. Po wieczność.
— Wielu masz takich koleżków troglodytów?
Błagam - nie miej. Żadnego więcej nie zniosę. Każdy kolejny będzie strzałą w moje serce. Nie amora, rzecz jasna, zupełnie nie. Kwaśny grymas pcha mi się na usta. Zdławiam go. To nie czas na rozmyślanie o takich rzeczach. Dlatego tym razem uśmiecham się znacznie paskudniej niż poprzednio. Wilk krążący wokół łani - naturalnie.
Wyprostowuje się — ściąga łopatki do tyłu. Więc jednak nie łania. W porządku. Tym lepiej.
— Jeśli mnie pamięć nie myli. — Niechęć owija się wokół barwy jego głosu. — Zaoferowałem, że zapłacę za tapicerkę.
O. Tylko tyle przebiega mi przez myśl - O. Coś nagle jaśnieje w mojej głowie, formuje się w plan. Jest to tak jasna wstęga, że nie jestem w stanie udawać, że wcale się nie pojawiła.
O. W porządku. Skoro tak.
Las i wielki ekran pośród niego wychodzą na przód. Słońce już niemal zaszło, półmrok opada na trawę, na moje auto, na nas. Nie pozwalam mu spojrzeć przed siebie. Zatrzymuje się, gwałtownie i nagle. Tak, by nie powiódł wzrokiem dokoła.
A później moje usta układają się pod to jedno zdanie. Mocne spojrzenie pada na jego twarz.
— Więc zapłać mi — stwierdzam poważnie, najpoważniej w życiu.
Ten wyraz twarzy... zaskoczenie i niedowierzanie, sprawiają, że z trudem panuje nad sobą, by nie wybuchnąć śmiechem. Bogowie, to ostatnia chwila, w której możecie mnie powstrzymać.
Nic — nic.
Oczywiście — no przecież.
Jeszcze chwila i...
— Co?
Leniwy uśmiech pełznie mi po wargach. To jest to, czego oczekiwałem. Na co liczyłem. I co dostałem.
— Powtórzę. — Z miłą chęcią. — Zapłać mi.
Walczy ze sobą, odrzuca cienie z twarzy, zrywa napięcie z ciała. Mam ochotę umrzeć z rozkoszy. Cóż musiało przyjść mu do głowy? Nie musi mówić, doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Czuję to każdą kością w ciele. Każdym mięśniem.
Sięga do tylnej kieszeni - palce ma sztywno ułożone, nienaturalnie. Po ustach pałęta się grymas, gorzki i kwaśny jednocześnie.
Nie wytrzymam. Już nie wytrzymuje. Próbuje stłamsić śmiech, zakopać go na dnie żołądka. Na nic zdają się moje próby. Zupełnie na nic. Moja grdyka pełznie w górę i w dół.
Wybucham.
Zaczynam się śmiać. Najprawdziwiej w życiu. Szczerze. I naprawdę głośno. Śmieje się i śmieje i nie mam dość, nie chcę dojść do końca.
Moja ręka wędruje w jego stronę, pokonuje tą małą przestrzeń, która wija się między nami. Palcami chwytam za jego nadgarstek. Portfel upada z cichym plaskiem na siedzenie. Naruto przechyla się w moją stronę. Nasze usta znajdą się koło siebie, powietrze przesiąka połączeniem cytryny i mięty.
Muskam jego nos, kącik wargi.
— To będzie moja zapłata — wyszeptuje i chwytam go za kark, stanowczym i krótkim ruchem.
I pozwalam sobie zasmakować jego ust. Powoli, lekko. Palce wsuwam w jego włosy, tonę w nich i tonę w jego ustach. Drugą ręką odnajduję skrawek uda, zaledwie kawałek. Tonę i tonę. Po kręgosłupie hulają mi dreszcze, pochłaniają meszek włosów, rwą kręgi. Tonę i tonę. Och. Jakże tonę.
Mam ochotę pozostać na wieczność przyciśnięty do jego ust. Ale nie mogę. Nie taki był plan. Nie tak to miało się potoczyć.
Odsuń się. Odsuń się. Ręka wędruje do środka. Odsuń się, na litość Boską. Spinam mięśnie, sztywnieje. Ostatni - składam ostatni pocałunek, lżejszy niż poprzednie. Delikatniejszy. Odsuwam się, odchylam w tył. Serce skacze w piersi. Stukot dzwoni mi w uszach. Nie potrafię złapać ostrości spojrzenia, spoglądam na niego poprzez mgłę, pomiędzy szaleńczymi kęsami powietrza.
— I co ty ze mną robisz? — Pytanie cichsze od szeptu krwi w żyłach, obkupione przeraźliwie niską chrypą, brakiem tlenu. — Coraz trudniej jest mi się powstrzymać.
Odpowiedzią jest drżący szept, prośba i polecenie jedocześnie.
— Więc się nie powstrzymuj.
Ma ochotę zatkać uszy, na wieczność przebić bębenki, by więcej nie słyszeć podobnych słów. Nie powstrzymuj się. Gdybym tylko to zrobił, gdybym puścił te resztki kontroli, które zwisają na smętnym pasku... Wolę o tym nie myśleć. Zwłaszcza teraz, gdy nasze ciała są tak blisko siebie, gdy usta gubią się we wspólnym oddechu.
— Jeśli nie będę się powstrzymywać, moje plany co do tego wieczoru obiorą niezamierzony obrót.
Przysięgam. Z całego serca. Tak właśnie się stanie. I nie. Po stokroć nie. Przecież to randka. Randka. I może właśnie o to chodzi - może zgłupiałem tak przez nią. Dzięki niej. Dzięki niemu. Cholera.
Słyszę, jak przełyka ciężko ślinę. Grdyka mu szaleje, tańczy.
Dobrze. Jego niepewność to moja amunicja.
— O jakich planach konkretnie mówimy?
Rozbawienie tli się w moim spojrzeniu. Do wtóru kpinie.
— Jestem wzruszony, że tak absorbuje twoją uwagę — rzucam gładko i, przysięgam, wbrew rozumowi nachylam się w jego stronę. Palcami chwytam za podbródek. — Popatrz na coś więcej niż na mnie.
Kolejny raz, wbrew sobie, wbijam wzrok w jego oczy, ciepły błękit skrzy się jasnymi drobinkami. Wolałbym spojrzeć poniżej. Nie mogę. Jego oddech muska moje wargi.
Sztywnieje pod moim dotykiem - tonie, a ja tonę wraz z nim.
Braknie powietrza.
— Znęcanie się nad ludźmi to twoje ulubione zajęcie po godzinach? — Patrzy na mnie niewzruszenie, a ja delektuje się każdym ze słów. Cichych, ale pewnych.
Unoszę brew. Niechże mu będzie. Pozwalam sobie na zdziwienie, choć trafił w sedno. Wolę się znęcać nad ludźmi niż wybierać koszule na randki.
— Znęcam się nad tobą? — pytam z nutą niedowierzania. Przemyślaną. I zaplanowaną. — W jaki sposób?
Prostuje mięśnie pleców, góruje nad nim. Zachęta, krótka i prosta. „Na co tylko masz ochotę".
Spój zastyga na jego twarzy. Jakby szykował się do ataku.
Stałem się łanią?
— Nie będę mówić o takich rzeczach głośno — oznajmia z szeptem, a moja dłoń staje się zbyt wielka i pusta, gdy wyswobadza się z jej ucisku.
Nieomal mrugam, zaskoczony. Moje słowa, jego słowa. Prowokujący uśmieszek wyszywa jego wargi, sprawia, że mięsień na mojej szczęce drga, porusza się rytmicznie, a ja nie mogę nad nim zapanować.
Cholera. Kontrola jawnie przecieka mi przez palce. Boleśnie. Zamiast żołądka w środku wiją mi się dzięki węże, atakując i pląsając.
Strzepuje niewidzialny paproch z bluzy - naprawdę to robi. A ja znowu tężeję. W porządku. Niech będzie. Nie jestem przecież dzieckiem, nie będę chować urazy i...
Och. Odrywa wzrok ode mnie. Przenosi go na przednią szybę. Pobliska latarnia pada na jego policzki, jasne i ciepłe, ciepłe, bo wiem, przecież je dotykałem. Nie tak dawno temu. Chciałbym zrobić to jeszcze raz.
Spogląda na mnie. Później znowu przed siebie. A ja, niech mnie Bóg ma w swojej opiece, mięknę. Rozlewam się po siedzeniu, spływam pod siebie. Wybieranie koszuli na randkę nie było moim największym występkiem - wstyd się przyznać. Taka jest jednak prawda. Poszedłem o krok dalej i zaplanowałem cały wieczór. Zadzwoniłem do znajomego, wynająłem kino samochodowe.
Całe.
Bo to właśnie robię, gdy tracę głowę.
Wariactwo. Czyste szaleństwo.
Nie mam nic na swoją obronę - nie chcę nic mieć.
— Nie wiedziałem, że jest tutaj kino samochodowe.
Chwytam się tego zdania. Przeganiam miękkość ze spojrzenia, to głupie rozczulenie, które czasami mnie napada, bezsensownie i niepotrzebnie. Wyrzucam jego zastygłą w wyrazie zaskoczenia twarz z głowy.
— A wystawiasz w ogóle nos poza uczelnie i akademik? — Uniesiona brew jest gwoździem, kropką kończącą.
Oczywiście, że jest. Przekonuje się już o tym jeden oddech później. Naruto prycha pod nosem, patrzy na mnie ze śmiertelną obrazą.
— Masz mnie za jaskiniowca? — Posyła mi chłodne spojrzenie.
Uśmiecham się zjadliwie pod nosem — gdzieżbym śmiał.
— Jednego z was na pewno — oznajmiam teatralnie, przeciągłym szeptem.
Widzę, jak przewraca oczami, gotów, by dalej bronić tego troglodyty. Miej nas Boże w opiece.
Krótki, leniwy uśmiech utwierdza mnie w mej modlitwie - Duchu święty dołącz do niego.
— Dobrze, że o tym wspominasz. — Twardość każdej głoski dźwięczy mi w uszach. — Skoro wziąłeś już swoją zapłatę, odpuść Nashowi.
Zdławiam chęć, by ziewnąć. Nash. Nie obchodzi mnie Nash. Ani to, co robi, co się z nim dzieje.
Naga prawda.
Nie chowam urazy, po prostu pewne rzeczy jestem w stanie przeciągać. Dla zasady. Dla wielu zasad. Udaje, że mnie ruszają, jeśli tylko sprawia to, że sen z czyichś powiek ulega rozmytej destrukcji. A jeśli to powieki troglodyty, bezmózgiego błazna, nie zamierzam się powstrzymywać.
— Jeśli się na to zgodzę, zabawa się skończy — odpieram znużonym głosem, ale gdy widzę to harde spojrzenie, nie jestem w stanie zapanować nad drgającymi kącikami ust.
— Potrzeba ci bodźców? — Wraz z tym krótkim pytaniem przekrzywia głowę w bok. Kilka kosmyków zawisa na skroniach.
Język pęcznieje mi w ustach na ten widok, mięśnie grabieją - jego, z włosami rozrzuconymi wokół głowy, z uśmiechem. Również się uśmiecham. Nie mam pojęcia dlaczego. Nie chcę się nad tym zastanawiać.
Istota świata - na niektóre zjawiska nie ma odpowiedzi.
— Kilku — oświadczam sugestywnie, przygwożdżając go spojrzeniem. Niech mnie piekło pochłonie, jeśli nie wie, o czym myślę. Kąciki warg drgają mi uśmiechem.
Dystyngowanie unosi brew do góry. Gra i prowokuje, a mi chwilami oddech więźnie w płucach.
— Na przykład jakich?
Sposób w jaki rozchyla wargi sprawia, że przestaje kontrolować sam siebie. Nagie spojrzenia, powietrze gęstniejące nad głowami tworzy mieszankę, która chce mnie pchnąć na kolana. Zmusza mnie, by znowu ulec. Poddać się.
Nie muszę jednak poddawać się sam. To, co mnie zniewala, może zniewolić również jego.
Wychylam się w przód, niszczę ten jeden skrawek przestrzeni między nami. Przypadkowy ruch, jakby od niechcenia. Ze znużeniem w spojrzeniu.
— Mam ci je teraz pokazać czy wolisz poczekać na lepszy moment?
Pozwalam, by moja serce nierównomiernie tłukło się w klatce piersiowej. Uderzało o żebra. Wiło się i czołgało, wprost do niego. Pozwalam sobie na to, by dostać w odpowiedzi to jedno spojrzenie, by zobaczyć, jak błaga, prosi i żąda, abym zrobił więcej, sięgnął głębiej.
I oto jest.
— Teraz — wyrzuca, jakby to jedno słowo sprawiało, że może się udusić.
Żar rozlewa się po moim ciele, zupełnie niezwiązany ze ścianą zestalonego powietrza, której tchnienie wydobywa się z wnętrza auta.
Kąciki moich ust unoszą się niezauważenie. Powietrze znów pachnie cytryną i miętą. Gdy układam wargi w odpowiedź, jego wzrok nie potrafi przestać ich śledzić. Zahipnotyzowani i tonący - tacy obaj jesteśmy.
— Nie bądź zachłanny. — Mój głos jest aksamitem, miękką nocą. — I oglądaj film.
Cofam się. Uciekam. Usadawiam się na siedzeniu, gram obojętnego i niezruszonego. W odbiciu szyby jednak widzę, jak wyglądam. Co się ze mną dzieje. Włosy opadające na skronie. Zaróżowiona skóra. Pomięta koszula.
Moje szaleństwo nie ustaje.
W porządku - niechże i tak będzie.
Słyszę, jak opada głucho na siedzenie. Zwija palce w sploty, nerwowe i drżące. Nie spogląda na mnie, wzrok mając utkwiony w ekranie przed nami na filmie... o którym nie mam bladego pojęcia.
Ja również patrzę przed siebie. Niewzruszonym wzrokiem przesuwam po ekranie, chłonę sceny tylko po, by zmieniły się w kłęby dymu w mojej głowie. Wyparte przez jego palce krążące koło własnego uda. I przez te same palce, które zalegają na podłokietniku, które kuszą mnie, by za nie chwycić. Dotknąć ich. A przecież ja zawsze robię to, co chcę. A dzisiaj chcę zrobić to - złapać go za rękę. Chcę poczuć, że jesteśmy na prawdziwej randce, przekonać się, jak jego dłoń pasuje do mojej. Czy zlejemy się we wspólny rytm.
— Jak właściwie udało ci się to załatwić? — patrzy na mnie kątem oka. — Nie ma tutaj nikogo poza nami.
Bo zwariowałem, mam ochotę krzyknąć. I chcę wariować dalej.
Zatem sięgam do jego palców. Muskam je własnymi. Moje serce drze się tak głośno, że mam ochotę zatkać uszy, usunąć myśli z głowy. Zalegam z ręką tuż koło jego ręki.
— To kino mojego znajomego — odpowiadam ze wzrokiem wbitym w ekran. — Załatwiłem sobie dodatkowy seans.
Czuje, jak zastyga, tężeje wraz z mięśniami przyciśniętymi do oparcia. Nie śmiem spojrzeć w jego stronę. Przekonać się, jaki ma wyraz twarzy, co kotłuje się w jego spojrzeniu. Bo gdy nie patrzę, łatwiej mi udawać niewzruszonego, grać pod utworzone przedstawienie, nie pokazując ani grama emocji.
Ale te palce. Te cholerne palce. Leżą nieruchomo, jakby samo dotykanie mojej skóry było występkiem, skazą na czystości duszy. Dlatego potrzebuje zrobić więcej. Sięgnąć tam, gdzie dotąd nie sięgałem. Gdzie nie miałem czelności sięgnąć. Chce tego wszystkiego.
Nim zdąży na mnie spojrzeć, utkwić ten rozgorączkowany wzrok w moim profilu, wsuwam dłoń w jego dłoń, splatam nasze palce, by stały się jednością. Pasują do siebie idealnie, jakby były dla siebie stworzone, skrojone pod nasze wzajemne dotyki. Ciepło jego skóry przegania chłód mojej, wsiąka w kości.
I robi o wiele więcej - sprawia, że coś na dnie żołądka drga żywiej.
Obrazy na ekranie się przesuwają, światło latarni oświetla nasze profile, liście tańczą niesione podmuchami wiatru, a ja jestem w stanie myśleć tylko o tych palcach. O tym, jak dobrze pasują do siebie.
Ale wtem niespodziewany żar zalewa moją skórę, podgotowuje krew, gdy bierne oglądanie filmu przeradza się w przeciąganie struny, desperackie próby skupienia się na wszystkim tylko nie na sobie nawzajem. Naruto zaczyna się wiercić, zacieśnienia palce, rozluźnia, a drżenie jego mięśni przenika w moje.
Jeden ruch. Jeden oddech. Jedno bicie serca.
Oglądaj. Oglądaj. Nie. Nie tym razem. Nie dam rady.
Piekło się dla mnie otwiera, zaprasza mnie do siebie i pochłania.
Puszczam jego dłoń, jakby parzyła. I zaraz zaczyna mi jej brakować. Ale... ale. Pragnę zrobić więcej. Dlatego odnajduję jego udo. I wodzę po nim, pnąc się wyżej, spopielając szlaki dla własnych palców, zachłannie przywłaszczając sobie każdy kawałek, każdą cząstkę, która należy do niego.
Przekraczam granice. Swoje? Jego? Nie jestem w stanie odpowiedzieć. Spadam w odmęty, im na więcej sobie pozwalam, tym mniej wiem, tracę zmysły. Gubię się i tonę, i płonę, i sam już nie wiem, czym jestem.
Kim jestem.
I wtem obraca się w moją stronę, nasze spojrzenia się spotykają, a ja już naprawdę nie mam pojęcia, którą częścią siebie jestem.
Prochem, podmuchem, cieczą?
Powolne przełknięcie śliny.
Moja dłoń zamiera.
Jego się porusza.
Za późno, by mnie uratować, odwieźć od tego, co chcę zrobić. Co muszę zrobić. Czego potrzebuje. Potrzebuje, potrzebuje. Nie. N i e. Czego pragnę.
Boże, proszę, błagam, zamknij oczy, bo do reszty zaczyna mi odbijać.
— Dłużej nie wytrzymam — mówię głosem, który nie należy do mnie, który wydobywa się z samych trzewi, palących i poskręcanych.
Maska opada. Nic już mnie nie osłania, nie powstrzymuje. Więc oto jestem - oto ja, strzęp człowieka, zaledwie namiastka tego, kim byłem.
Odsuwam podłokietnik. Trzask przecina ciężkie powietrze w samochodzie. Łapię go za przód bluzy, ciągnę w swoją stronę, ku moim wargom, piekących z niepocałowania, czekających tylko, by móc utonąć w jego własnych.
Proszę. Proszę, pozwól mi utonąć. Pozwól mi się rozsypać na dobre, na wieczność, bo tylko dzięki temu na powrót stanę się całością. Chcę dzisiaj tonąć. Spraw, że tak się stanie.
Czuję napierającą rękę na mojej klatce piersiowej, kości uderzające o kości. Szarpie materiał mojej koszuli, rwie ją, zaciska palce. Drży pode mną, a ja drżę wraz z nim. Przez niego. I dla niego. Pełznę w umyślę i pełznę naprawdę. Palce wbijam w jego udo. Nie dbam o nic więcej. Nie zastanawiam się, czy boli, czy może powinno boleć. A on, tymi cholernymi ustami, nabrzmiałymi i gorącymi, wkrada się do wnętrza moich, toruje drogę w głąb, w głąb, a gdy go wpuszczam, językiem mnie prosi, bym dał mu więcej.
Daje mu więcej. Dam mu wszystko, czego chce.
Zagarniam kolejne części skóry, zwinnymi palcami wyszarpuje to, co mi należne. A on jęczy, jęczy wprost mnie, a świat się trzęsie i chybocze i czuję, jak jego jęk spływa po moich kościach, zamienia mnie w proch.
Kąsamy swoje wargi, szarpiemy za ubrania. Jesteśmy swoimi własnymi ucztami. Nienasyceni. Zatopieni.
Wpijam palce drugiej ręki w jego szyję w tym samym momencie, w którym przerzuca nogę przez mój pas i siada, Dobry Boże, siada na mnie okrakiem, tym szczególnym miejscem napierając na moje, ocierając się i wijąc, jakby jutra miało nie być, jakby świat zaraz miał się roztrzaskać, pęknąć na dwoje.
Napiera, napiera, wbija się we mnie, a ja wbijam się w niego. Świat nie pęka na dwoje. To ja pękam. Moje myśli są smużkami dymu, moje ciało nie należy dłużej do mnie. Przyciąga mnie bliżej siebie, nie pozwala, bym się oderwał, wziął oddech, pozostawił jego wargi puste. Tak dobrze do siebie pasujemy. Do nikogo jeszcze nigdy tak nie pasowałem. Tylko do niego jedynego. A on pasuje do mnie.
Przenoszę palce na jego biodra, przyciskam je, jakbym mógł zmiażdżyć kości, wedrzeć się do środka, do samego wnętrza i posiąść go całego. Moja własna uczta. Och. Jakże byłem wygłodniały przez cały ten czas. Pocałunek zdławia przeciągły jęk, szarpaninę oddechów. Nasze klatki stukają o siebie, mięśnie napierają, ściany chcą nas zmiażdżyć.
I on napiera. Napiera tak, że własne struny głosowe chcą mnie zdradzić, wypuszczając z gardła warkot, pogłos rozpaczy, błaganie o więcej. Nie. Nie. Czuję go na sobie, ociera się o mnie, natrafia na sam środek, odnajduje centrum.
Dobry Boże.
— Nie prowokuj, bo mam ochotę wziąć cię na tym siedzeniu — wyduszam wprost w jego wargi, a to wygłodniałe miejsce u dołu zdaje się płonąć na samą wizję jego wijącego się pode mną.
Unosi na mnie wzrok. Spogląda poprzez szklaną ścianę, mętną poświatę. Oddech mu cichnie, by zaraz wezbrać, a to, co dzieje się później, chłoszcze mnie w podbrzusze. Napiera raz jeszcze. Ale mocniej. Zdecydowanie mocniej. Czuje go poprzez materiał spodni, czuję w każdym calu i nienawidzę tego uczucia. Bo to za mało.
Za mało, za mało odbija się echem w mojej głowie, skowyczy i ryczy, wdrapując się między myśli. Za mało. Chcę więcej. Potrzebuje.
Ten wzrok, wzrok zdolny mnie uwięzić, uczynić ze mnie męczennika, gorliwym płomieniem wpatruje się we mnie, w moje oczy. Bierz wszystko, krzyczę i krzyczę, a słowa więzną mi w gardle. Proszę. Weź więcej.
I bierze. I ja biorę.
Atakujemy swoje usta, odnajdujemy się poprzez gorączkowe ruchy. Szarpanie za ubrania, palce zaciskające się na kościach. Wznosimy się w górę i opadamy w dół. Gorąco we mnie uderza, krew syczy pod skórą. Dłońmi błądzę po jego biodrach, po udach, po boku. Ale to za mało. Za mało. Ta bluza tylko mi przeszkadza. Ciągnę za jej koniec, unoszę do góry, a jeszcze chwila i zerwę ją własnymi rękoma, bo potrzebuje dostać się głębiej. Język ociera się o język. Biodro stuka o biodro. Unosi ręce do góry, pozwala, bym odrzucił poły materiału na siedzenie obok.
Nim do reszty przepadnę i się zatracę, spoglądam w jego oczy. Szukam zawahania, zwątpienia, czegokolwiek, co powie mi, żebym przestał, nakaże przerwać. Powrócić do pełzania w umyśle.
Niczego takiego nie znajduje. Znajduje za to co innego. Znacznie głębszego, żarliwego, wiruje w nim, opada na mnie. Pożądanie. Czyste pożądanie. I dla potwierdzenia całuje mnie, długo i przeciągle, badając każdy skrawek moich ust, każdą krzywiznę i zmarszczkę. Pozwalam wejść mu do środka, przejąć władze nad moim językiem, wziąć mnie we władanie, a sam wsuwam ręce pod jego koszulę, muskam tors i muskam bok, pnę się wyżej i schodzę niżej, a każdy centymetr, który dotknę, zdaje się drżeć i tonąć pode mną.
Niżej i niżej. Haczę kciukiem o pępek, o wcięcie ściekające wzdłuż podbrzusza. I tam ściekam wraz z nim. Tam chcę dojść. Pozwala mi na to. Ociera się o mnie jeszcze pazerniej, błagając, bym wziął więcej.
Wezmę wszystko, co zechcesz mi oddać.
Schodzę w dół i niżej, zamieniam się w ciecz, ściekam na samo dno, gdy palcami natrafiam na gumkę od bokserek. Ciągnę za nią, wycofuję się i ciągnę ponownie, upadam i się wznoszę, gdy zachęca mnie szarpanymi ruchami, gdy popycha mnie ku sobie. Bierz, bierz, mówi poprzez żar ciała, poprzez stukot zębów o zęby, poprzez ręce wbijające się w moje ciało, w mój bok, we mnie i moje wszystko.
Przedzieram się przez materiał, badam te rozżarzone kawałki, badam meszek włosów i badam jego, to miejsce, które krzyczy głośniej od ust, bym wziął je całe dla siebie, zabrał i zniewolił, bo nie jest w stanie dłużej z nim wytrzymać. Wezmę. Wezmę wszystko. Biorę wszystko. Ręką sięgam poprzez światy, poprzez piekło i nowe życie, gdy moje palce niemal natrafiają na spęczniałą część i odnajdują miejsce, dla którego się narodziły, którego zawsze szukały. I znalazły. I ja znalazłem.
Tętno trzeszczy, moje i jego, krew bulgocze, jawi się płomieniami. Ogień wzrasta, niemal mnie pochłania, spopiela samochód, trawi pozostały świat, ale wtem, jak stukot igieł rzuconych o posadzkę, jak trzask pręg przecinających niebo podczas burzy, rozlega się dźwięk wiadomości, odpędza pożądanie, sprowadza mnie na ziemię, do rzeczywistości, o której cały wieczór pragnąłem zapomnieć.
Świat pęka i staje się jednością, gdy nadchodzi kolejny sygnał, natrętny i głośniejszy niż wcześniejszy. Wpełza w moje uszy, odbija się echem o kłęby myśli, rozsiada się wygodnie w każdym zakątku ciała i duszy.
Nie chcę tego. Nie mogę tego zrobić. Ale muszę. Zatem cofam dłoń, która staje się zimna, zbyt pusta, kolejny raz dzisiejszego wieczoru. To, co wiło się w moim podbrzuszu, opada, zaczyna tlić się zduszonym płomieniem. Nie nastał koniec świata, choć się o niego modliłem.
Wyciąga telefon z tylnej kieszeni, a każdy ruch, który wykonuje, zdaje się nie przebijać poprzez to stężałe spojrzenie, które wbija w ekran. Ślizga po nim wzrokiem, powraca do początku, a potem kieruje się ku końcowi. Nie powinienem tego robić. Opanuj się, wyje głos w mojej głowie. Nie opanowuje się. Zerkam na wyświetlacz, podążam za jego spojrzeniem.
Katehline. Katehline. Moje wargi układają się pod to jedno słowo, powtarzam je w głuchej ciszy, pozwalam by hulało po moim ciele, wdarło się do dołu, bestialskim ruchem przywróciło do rzeczywistości.
Moje usta wypowiadają jednak zgoła odmienną rzecz, przeraźliwie wolno i cicho, a przecież wcale nie chcę tego mówić.
— Nie zamierzasz przeczytać?
Bo ja bardzo chcę, żebyś to zrobił. Teraz. Zagryza wargę, spogląda na mnie poprzez spojrzenie owładnięte poczuciem winy i żalem. Nie wykonuje żadnego ruchu. Nie przywołuje zrozumienia do oczu. Przeczytaj to. Teraz. I czyta, a ja czytam wraz z nim.
„Naruto, proszę, przyjdź do mnie. Nie wiem, co się dzieje, ale od wczoraj okropnie się czuje. Chyba złapałam jakąś grypę. Nie mam żadnych leków. Apteka jest daleko, a ja nawet nie jestem w stanie wstać z łóżka."
Mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Gorzkim i głośnym, bo gdy patrzę na jego twarz, już wiem, jaką decyzję podjął.
Czytamy dalej. Słowa zlewają się w jedno. Smuga rozczarowania. Nic ponad to.
„Proszę. Nie chcę być teraz sama."
Unosi na mnie wzrok. Żal, który jest w nim ukryty, jest prawdziwy. Wiem to. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ale to niczego nie zmienia. Nie zmienia decyzji, którą podjął, właśnie teraz, siedząc na moich kolanach.
— Zamierzasz się z nią spotkać? — Mój głos dłużej nie przypomina mojego. Tnie i ja tnę.
Patrzy na mnie w ciszy. Śmiech drażni moją krtań. Chcę się wyrwać na wolność, ale ja nie jestem w stanie mu na to pozwolić. Maska przylega do mojej twarzy, usuwa wszelkie pozostałości po tym, co się przed chwilą wydarzyło. Usuwa prawdziwego mnie. Cofam się i chowam, a warkot w mojej głowie nie cichnie, wzrasta i pochłania każdą cząstkę mnie. Tonę i upadam, a na dole nic nie ma.
Ty pieprzony naiwniaku. I sam już nie wiem do kogo chciałbym skierować te słowa. Wiem jedno - to wszystko przestaje mieć dłużej znaczenie.
Schodzi ze mnie, a choć zostawia moje kolana puste, one jeszcze długo po tym pamiętają jego ciężar. Jego ciepło. Jego samego. W porządku. Połamię sobie nogi, gdyby zaszła taka potrzeba, pozbędę się każdego wspomnienia.
Wciąga bluzę przez głowę, tę samą, którą tak pazernie próbowałem ściągnąć, którą chciałem rozerwać i zamienić w strzępy. Jestem wdzięczny sam sobie, że tego nie zrobiłem. Schowaj się w niej, spraw, bym zapomniał, że kiedykolwiek miałem ochotę ją z ciebie zerwać.
Odpalam samochód. Film, który mieliśmy oglądać, jest w połowie, choć my jesteśmy już na końcu. Silnik trajkocze. Zaciskam ręce na kierownicy. Materiał trzeszczy. A może to ja trzeszczę. Nie mam pojęcia. Wyjeżdżam. Nocna poświata ciągnie się za nami poprzez pustą drogę, przykleja się do mojej skamieniałej twarzy i pochłania mnie, ciągnie do siebie, w głąb, na dno, gdzie jest tylko mrok i nic więcej, a ja z chęcią się jej poddaje. Naiwniak. Naiwniak. Tym jestem. Tym on jest. Oboje jesteśmy niczym więcej niż zwykłą ułudą.
Nie chcę go dłużej tutaj. Nie chcę, by oddychał tym samym powietrzem, bo to przypomina mi o tym, jak nasze oddechy się mieszały, łączyły się wzajemną nicią, pasując do siebie i sprawiając, że my do siebie pasowaliśmy. Nie chcę o tym pamiętać. O tym, co musiałem poświecić, czego się dopuściłem, by móc się tutaj znaleźć. A on. Tak po prostu. To rozwalił.
Palce mocniej napierają na kierownice. Ta cholerna koszula, którą tak się przejmowałem, przylega do mnie niczym fantomowe ręce, wykute z żelaza i chłodu, zgniata moje mięśnie, przenika do kości i je także zgniata, a później dopada do mnie, a gdy jest już przy mnie, nie zostaje nic. Bo jestem naiwniakiem, a ona tylko mi o tym przypomina.
Przyśpieszam. Pozwalam, by szum samochodu związał jego usta, nie pozwolił, by je otworzył, spróbował się odezwać, przekonać mnie, że powinienem postąpić inaczej. Wyjaśnienie. Nie ma czego wyjaśniać. Słowa jednak kotłują się we mnie, płyną i chcą wyskoczyć, pożreć resztkę mego jestestwa. Znów przyśpieszam. Naiwniak. Naiwniak. Pragnę wydrapać sobie skronie. Pragnę zniszczyć chęć zadania tego jednego pytania: Dlaczego? D l a c z e g o?
A więc gdy stajemy przy akademikach, nie jestem w stanie myśleć o niczym innym. Zalega cisza, gdy wyłączam silnik. Sączy się, gdy siedzimy nieruchomo, z wargami zmiażdżonymi z powodu niewypowiedzianych słów. Muszę zapytać. Muszę wiedzieć. Choćby po to, by móc o tym zapomnieć, rozwalić tak, jak on to zrobił. Obracam głowę, odnajduję spojrzenie błękitnych oczu, fale rozpaczy wznoszą się i opadają, chcąc mnie pochłonąć, ale nie pozwalam im na to.
— Czego ty tak właściwie chcesz?
Zdziwienie. Szok rozlewający się po twarzy. Zmarszczone brwi. Cisza trwa, wzrasta, a stukot mojego serca jej nie przerywa. Nic nie jest w stanie jej przerwać, bo ta cisza rozlewa się we mnie, jej wody są moją własną karą. Patrzy na mnie. Tylko patrzy. Kręcę głową. Śmiech zamiera w mojej krtani, jego cmentarz to moja dusza.
Coś się w nim zmienia. Rozpacz zyskuje miano desperacji. Ale jest już za późno.
— Chcę ciebie. — wyrzuca, prosi i błaga, pchając wszystkim, co ma, w tę jedną odpowiedź.
Nieomal bym parsknął gorzkim śmiechem. Nie masz prawa tego mówić. Nie po tym, co zrobiłeś. Nie masz prawa wypowiadać podobnych słów, zamykać mnie w klatce, gdy siedząc na moich kolanach, wybrałeś kogoś innego. Nie jestem opcja zapasową. Planem awaryjnym. Nie mam czasu na takie zabawy. Nie mam czasu dla ciebie.
I chcę, i pragnę powiedzieć to wszystko, ale usta mi usychają, gardło tonie i znów posuwam się do półprawd, chowam siebie pod wyniosłymi słowami, pod chłodem i szronem.
— W ciekawy sposób to okazujesz. — Pustka ciągnie się wzdłuż mnie. Ale oczy... oczy. Nie mogę nad nimi zapanować. Nad płomieniem, który muska moje źrenice. — Ale ja się nie dziele. Albo biorę wszystko, albo nic.
Wszystko albo nic. Od początku to nas czekało.
Patrzy na mnie w taki sposób, jakby chciał opaść na kolana, jakby chciał błagać. Błagaj mnie, a i tak nic się nie stanie. Za późno na prośby.
— Nie musisz tego robić. — Równie dobrze mógłby mnie uderzyć pięścią w sam środek żołądka. Nie muszę tego robić? Szaleństwo chce mnie rozerwać od środka. — Nie musisz się mną dzielić.
Patrzę na niego rozczarowany, zastanawiając się, jak po tym wszystkim może w sobie odnaleźć podobne słowa.
— Więc jak to sobie wyobrażasz? — pytam, a rozczarowanie wprawia moje serce w ruch znacznie dotkliwszy niż przed chwilą. — Zamierzasz skakać tam, gdzie ci w danej chwili będzie wygodnie?
A czego się spodziewałeś, przebiega mi przez myśl? Od początku to nie miało sensu. Nic dziwnego, że obydwoje skończyliśmy na kolanach. Gra się skończyła. Nie ma wygranego. Nie ma, a jednak patrzy na mnie z wyrzutem, z mocno zaciśniętą szczęką.
— Przecież idę do niej tylko dlatego, że jest chora — syczy, zaciskając ręce na zgięciu fotela. — Sam mnie zostawiłeś i pojechałeś, gdy twoja matka była w podobnym stanie, więc o co ci chodzi?
Grad kamieni spada na moje barki, przygniata mnie do ziemi. Pierwszy raz parskam śmiechem, który chce rozerwać mnie na kawałki. Dobry Boże. Jak śmiesz porównywać moją matkę do swojej byłej dziewczyny? Lód zalega w moich żyłach.
— Słyszysz, co mówisz? — pytam, a rozbawienie nie opada, mój własny koniec świata się nie zatrzymuje. Chcę się śmiać, śmiać i śmiać. A jednak spokój pochłania moje spojrzenie. — Porównujesz moją matkę do swojej byłej dziewczyny?
Czuje nóż napierający na gardło. A on porusza grdyką kilkukrotnie, w szale i beznadziejności.
— Masz w sobie jakieś krzty empatii? Czy widzisz tylko czubek własnego nosa?
Syk przetacza się przez samochód. Zawisa nad moja głową. Wdziera się do środka. Do płuc, do żołądka, zaplata nić naokoło żeber i ciągnie za nią, ciągnie, abym nigdy już nie zapomniał. I nie zapomnę.
W istocie powinienem zacząć się skupiać na czubku własnego nosa. Gdybym robił to od początku, nie byłoby tego przedstawienia, nić żalu nie chciałaby rozerwać mnie od środka. Nie żałowałbym tego, czym się stałem, co oddałem i co chciałem oddawać dalej.
A teraz pozostało nic - ze mnie i we mnie.
— Wiec proszę — mówię, a wypowiedziane słowa popychają moją rękę do przodu. — Zabierz swoją empatię, której masz chyba pod dostatkiem i wyjdźcie z mojego auta.
Nie chciałem tego mówić. Nie chciałem, nie chciałem. Ale postanawiam przestać podążać za głosami, które wpychają mnie do kotła, zatapiają i popychają ku głębi, ku rozczarowaniu. Nie potrafię z siebie wykrzesać więcej, nie chcę tego robić. Pustka skowyczy. Sam na siebie to sprowadziłem.
A on łapię za klamkę i już wiem, ze myśli o tym samym, co ja. To nie ma jednak żadnego znaczenia. Ani to spojrzenie, które mi rzuca, wściekłe i błagalne zarazem. Nic już nie ma sensu. Tym razem go nie wyciągnę, nie wyciągnę siebie.
— Więcej tutaj nie wrócę — mówi wściekle, gdy nogą uderza o ziemię, o przeciwną stronę, gdzie od zawsze powinien stać.
Dobrze. Zagłuszam trzepot w piersi. Tym razem jednak postaraj się dotrzymać słowa. Zajmij się sobą, zajmij się swoją byłą dziewczyną. Zajmij się czymkolwiek zechcesz. Bo przecież i tak zawsze to robisz.
Wargi mnie pieką. Wspomnienia na nich osiadają. Wsiąkają w krzywizny. Kości mnie bolą, błagają, bym wyrzucił pamięć o nim. Dobrze. Dobrze. Zrobię to. Muszę to zrobić.
Więc wypowiadam jedyne słowa, która odbijają się echem o wnętrze mojej duszy.
— Mam taką nadzieję.
Więcej na niego nie patrzę. Pozwalam, by trzasnął drzwiami, przerwał to, co zaczęło się między nami dziać, zmiażdżył i siebie, i mnie. Nić, którą przyczepioną mamy do siebie nawzajem, pałęta się po samochodzie. Napręża się. I nieomal się przerywa. A jednak nie robi tego w pełni.
Zasłaniam twarz dłońmi. Rwę powietrze, odpycham pustkę pełznącą w moja stronę. Mrok i ciszę, i skowyt serca.
Pochylam głowę. Opadam na dno. Co ja najlepszego wyczyniam? Muszę przestać.
Przestaje.
A jednak coś dalej pełznie w moją stronę.
I zatapia mnie.
I tonę.
I żałuję, że na to pozwoliłem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top