Trzydziesty pierwszy
Hej, hej!
Przepraszam za taką zwłokę, ale jak sami wiecie, rok szkolny się kończy, a widmo zaliczeń i sesji zawisa nad naszymi głowami, więc... niestety trzeba uruchomić te ospałe komórki chociaż na samym końcu:/ Dlatego czasu mało i pewnie będzie jeszcze mniej, dopóki nie zdam wszystkich przedmiotów </3
Życzę wam miłego czytania i śle buziaki! <3
ps. zapraszam na instagrama i spotify; varasimis
Wysiadłem z samochodu. Kupiłem leki. Dotarłem pod akademik.
Zrobiłem to wszystko, a jednak czuję, jakbym nie ruszył się z miejsca; jakby ziemia pode mną powoli się załamywała, wciągając moje otępiałe ciało do wnętrza powstałej wyrwy. Spadam i spadam, nawet wtedy, gdy moja ręka zaciska się na klamce wejściowej.
A może zwłaszcza wtedy, bo gdy wchodzę do środka, mam wrażenie, że w końcu zapadam się bez reszty. Zimno metalu parzy moją skórę, zapach Katheline wydusza powietrze wprost z płuc, a ja wciąż czuję, jakbym śnił. Otępienie przesyca moje mięśnie.
Choć czekam na koniec – na bolesne wybudzenie - nie grzmocę plecami o dno. Upadek nie nadchodzi. Dociera do mnie, że nie mogę się obudzić, bo to nie sen, a rzeczywistość, którą wybrałem.
Zmierzam do wnętrza mieszkania. Torebka z lekami uderza o moje udo, więc przenoszę na nią spojrzenie. Zamiast tkwienia tutaj... mogłem być gdzie indziej. Mogłem robić coś innego. Z kimś innym. Dlaczego więc nie jestem? Jaki jest ze mną problem?
Oczy mnie pieką od wpatrywania się w zaciśnięte palce na papierze.
Dlaczego, dlaczego, dlaczego, dlaczego – to jedno słowo, niemal wyrzut, przepełnia moją głowę. Odbija się od rozkruszonych ułamków myśli, których nie potrafię ponownie złożyć.
Coś we mnie pękło i pęka dalej.
Jestem tak bardzo wściekły. Czuję gorycz rozlewającą się po języku. W jednej chwili pierwotna, niepohamowana złość spada na mnie niczym grad kamieni. Miażdży mnie i zamieniam się w strzęp. Jej okruchy zalegają pośród moich rozdartych płuc i wydaje mi się, że jestem bliski, aby przestać oddychać.
Zaciskam więc mocniej palce na papierowej torbie, aby nogi się pode mną nie ugięły. W jeden chwili całowaliśmy się, wszystko było dobrze, a w drugiej... wszystko runęło i myśl, że tak naprawdę nigdy nie istniało, staje się obezwładniającą możliwością.
Bo jeśli nawet istniało... nawet jeśli przez chwilę myślałem, że coś się między nami dzieje, właśnie przestało. Przestało, bo ja to zniszczyłem. Zniszczyły nas niedopowiedzenia i moje bzdurne wyobrażenie o tym, co powinno się robić, a czego nie powinno.
Sam już nie wiem, na kogo jestem wściekły. Na siebie? Na niego? Na Katheline? Nawet teraz wydaje mi się, że tworzyliśmy jakiś nieśmieszny trójkąt, z którego nie potrafiłem nas wyrwać. Zmieniałem nasze pola, rozstawiałem, udawałem i mąciłem, żeby na samym końcu wylecieć z planszy. Wydawało mi się, że wiem, co robię, że to kwestia czasu; jeszcze chwila, a wszystko będzie dobrze. Jak powinno być od początku. Ale wszystkie figury się rozsypały, a ja przegrałem.
Bo co to za wygrana, gdy zostajesz z czymś, czego nie chciałeś?
Słyszę, jak Katheline woła moje imię. W jej ustach brzmi obco, jakby wołała kogoś innego. Sylaby rozciąga przeciągle, smakując je strunami zlepionymi miodem. Zaciskam palce na butelce z syropem i głośniej kładę ją na blacie, aby tylko zagłuszyć ten pełzający głos w mojej głowie.
Nie przestaje nawet wtedy, gdy ręką strącam butelkę na ziemię. Trzask łamanego szkła zawisa pomiędzy zbyt ciasnymi ścianami.
— Naruto — woła paskudnie zmartwionym głosem. — Naruto.
Wściekłość wije się w moim żołądku.
Niedobrze mi od samego przebywania tutaj. Czego więc oczekiwałem, gdy zdecydowałem się tutaj przyjść? I jak mogę — po tym wszystkim — udawać, że robię to dla niej, skoro wszystko, co dzisiaj zrobiłem... było dla mnie. Przyszedłem tutaj, bo paliły mnie wyrzuty sumienia, a nie dlatego, że nagle znalazłem w sobie ukryte pokłady altruizmu.
Gdyby tego było mało — wyrzuciłem wprost w jego twarz, że mógłby się przejąć, że widzi tylko czubek własnego nosa, ale prawda jest taka, że i ja widzę tylko siebie. Oczekuje zrozumienia, choć sam siebie nie potrafię zrozumieć.
Okazuje się, że zwierzę zagonione w róg, zawsze będzie atakować.
Zaciskam ręce na blacie, lepki syrop wchodzi w szczeliny podłogi, rozlewa się pod moimi stopami. Buty mi trzeszczą, gdy schylam się, aby pozbierać szkło.
Jestem żałosny. Przychodzę tutaj, wściekam się na wszystko dookoła, próbując znaleźć wytłumaczenie dla własnego zachowania. Obwiniam wszystkich, uważając, że moja złość jest uzasadniona. Bo to mnie stała się krzywda. Bo to ja przecież cierpię. Ja, ja, ja.
Nie on, nie my. J a. To zawsze byłem ja i zawsze chodziło mnie. Od samego początku roztrząsałem wszystko w odniesieniu o własne uczucia i gdyby nie Nash... gdyby nie on, za każdym pieprzonym razem, gdy się kłóciliśmy, uważałbym, że to wszystko jego wina.
Jego i Kate. Kate i jego. Nie moja. Przecież ja nic nie zrobiłem, ja tylko dałem się wpuścić w grę, która przestała być grą, gdy zasady zaczęły mnie szczypać w oczy.
Przecieram podłogę mokrą szmatą, a potłuczone odłamki wrzucam do kosza niedaleko. Kate przestała wołać. Teraz słyszę skrzypienie desek i urywany kaszel niosący się stłumionym jękiem po wnętrzu.
Naruto, Naruto, Naruto — chcę wbić sobie roztrzaskaną butelkę w uszy, aby przestać słyszeć swoje imię wychodzące spomiędzy jej warg.
— Naruto.
Bose stopy zatrzymują się niedaleko rozsmarowanej brązowej plamy, która jeszcze chwilę temu pieniła się pod moimi butami.
— Naruto.
Porusza palcami u stóp, jakby to mogło je ogrzać. Kaszle. Chwilę później czuję jej drobne palce na ramionach, oplata mnie nimi jakoby były kościaną klatką. Smutek, żal i wściekłość przebiegają wzdłuż miejsca, które dotyka, a potem zbierają się na mojej twarzy. Patrzę na nią spojrzeniem łączącym to wszystko.
— Przyniosłem ci leki. — Mój własny głos brzmi dziwnie. Odlegle. Nie poznaje go. — Ale syrop mi spadł. Pójdę po następny.
Chcę wyjść. Chcę uciec stąd najdalej, jak potrafię. Może jestem niedojrzały, może znowu nie potrafię sprostać własnym decyzjom i może tak naprawdę zawsze już będę tchórzem, ale... gdy na nią patrzę, gdy widzę cień dawnych nas w jej oczach, nie mogę wyrzucić myśli, że jest dla mnie tylko przeszkodzą.
Przeszkodzą, która wymaga usunięcia.
Nie chcę tak o niej myśleć, nie chcę, aby była jedynie zalegającym wspomnieniem. Nie chcę przed nią stać ze wściekłością przepełniającą każdą cząstkę mnie, ale tak się dzieje, a ja nie jestem w stanie odeprzeć tych uczuć. Patrzę w jej pociemniałe zielone oczy i dociera do mnie, że żadna cząstka mnie nie należy do niej i nigdy już nie będzie. Bo choć spoglądam na nią, przed oczami widzę tylko jego.
Jestem spętany przeszłością, to prawda, ale mogę to skończyć. Rozerwę nić, która już dawno temu powinna zostać przerwana. Może robię to pod wpływem emocji, może złość i rozpacz przesłaniają mi zdrowy rozsądek, może to tylko czcze gadanie i ponownie wrócę do tego samego miejsca.
I może tak będzie. Ale mogę przynajmniej spróbować.
Kate była moją przeszkodą, bo jej na to pozwoliłem. Pokazałem, że można mną manipulować i zwodzić. Nigdy nie postawiłem na swoim, nie określiłem się jasno, nie pokazałem, czego chcę.
„Czego ty tak właściwie chcesz?"
Teraz widzę, że nie można wejść w nowy związek, gdy stary jeszcze się nie skończył. Gdy choćby jedna ze stron uważa, że to jeszcze nie koniec. Wygięte pręty w klatce nadal ją tworzą, nawet jeśli można prześliznąć pomiędzy nimi rękę.
Klatka, nieważne jak zdeformowana, zawsze będzie klatką.
Zabawne, że potrzebowałem, żeby wszystko się rozpadło, aby do tego dojść. Chyba nie potrafię wytrzymać, gdy wszystko idzie dobrze, bo zawsze na końcu muszę coś zepsuć.
— Nie idź — mówi ochrypłym głosem. Palce przesuwa w stronę mojej twarzy. — Wystarczy mi to, co przyniosłeś.
Łapię jej dłoń. Swoje własne palce zaciskam na jej, odciągając je z dala od mojego policzka.
— Nie wiesz, co przyniosłem.
Katheline spogląda na mnie spod zmarszczonych brwi, gdy jej dłoń opada na dół i uderza o krzywiznę bioder. Ogień niezrozumienia, który następnie przeistacza się w zawód, rozświetla jej twarz.
— To nieważne, co przyniosłeś. Leki to leki — stwierdza, wzruszywszy ramionami. — Najbardziej zależało mi na tym, żebyś t y tutaj przyszedł.
To melodyjne, spokojne zdanie porusza coś we mnie tak, że niemal odwracam wzrok. Rwę policzek od środka do tego stopnia, że oczy zaczynają mnie szczypać, ale ten ból sprawia, że jestem w stanie myśleć trzeźwo. Nie odwracam wzroku i patrzę na nią przeciągle.
— Po co?
Tylko tyle jestem w stanie z siebie wyrzucić.
— Co? Po co chciałam, żebyś przyszedł? Wysłałam ci przecież wiadomość, w której wszystko ci wytłumaczyłam... — tłumaczy spokojnie, choć doskonale słyszę opryskliwość każdej głoski. Jakbym irytował ją głupimi pytaniami, na które odpowiedź przecież jest taka oczywista.
I właśnie o to mi chodzi. Katheline dalej uważa, że może dyktować warunki, a ja przylecę niczym bezpański kundel na zawołanie. Będę merdał ogonem i prosił o więcej, więcej uwagi i więcej miłych słówek. Zawsze tak było, zawsze tak graliśmy. Ale zasady przestają mi się podobać, więc po prostu je zmienię.
Nim zdecyduję się odpowiedzieć, unoszę głowę wyżej. Miażdżę ją spojrzeniem. Zostało mi tylko tyle; mogę przestać być kukiełką. Przestać uważać, że jestem komuś coś winny. Jeśli mi pomogła, zrobiła to z własnej woli. Tak jak i ja dzisiaj do niej przyszedłem z własnej woli. Wszystko rozchodzi się o to, że nikt nikomu nie może niczego rozkazać.
— Po co to robisz? Po co do mnie piszesz? Po co ostatnio płakałaś? Po co ciągle mnie przy sobie trzymasz? Po co? Po co to wszystko? Dlaczego nie odpuścisz? Dlaczego nie zostawisz i siebie, i mnie z dala od tego wszystkiego?
Każda myśl, która przyjdzie mi do głowy, ląduje na moim języku. Wyrzucam je wszystkie, bo jeśli tego nie zrobię, uduszę się. Utonę spętany łańcuchami i zalegnę na samym dnie – z ciałem nie należącym do mnie, jeśli teraz tego nie przerwę. Nie chcę tonąć. Nie chcę, naprawdę nie chcę. Już dawno powinienem z tym skończyć i nawet jeśli wyrzuty sumienia wyrywałyby każdego dnia oddech z moich płuc, byłoby to i tak lepsze od cudzych kajdan.
— Nie rozumiem — zaczyna zbyt cichym głosem — nie rozumiem dlaczego mówisz to wszystko. Przecież to tylko leki. Nie wiedziałam, że będziesz miał aż taki problem, żeby je przynieść.
Kręci głową, błyskając szklistym spojrzeniem w moją stronę. Zaciska usta, ale jej oczy nadal jarzą się w przygaszonym świetle pomieszczenia.
— Dobrze wiesz, że nie o to chodzi — kontruje na pozór spokojnym głosem, choć wszystko we mnie płonie i buzuje. — Nie chodzi o leki, Kate. Znaczy chodzi, ale nie w ten sposób, o którym mówisz. Zawsze używasz pretekstów i bawisz się słowami, żebym do ciebie przybiegł. Wywierasz na mnie presję, bo wiesz, że czuję się winny za wszystko, co zrobiłem — widzę, że chcę się sprzeciwić, więc dodaje ostrzej: — Właśnie t y jedna wiesz to. Wiesz i potrafisz wykorzystać.
Stoję właśnie nad krawędzią, a chłodne nocne powietrze chłosta moją twarz. Robię krok w przód, bo nigdy nie było innego wyjścia. Coś między nami pęka. Przerywa się. Jej głowa trzęsąca się na boki tylko mi to uświadamia.
— Nieprawda — szepcze nabrzmiałym głosem. — Nieprawda.
Patrzę na nią ze stężałą twarzą. Kruszymy się coraz bardziej.
— Więc co jest prawdą? — pytam bezbarwnym głosem. — Nie znasz mnie? To chcesz powiedzieć? Nie zdajesz sobie sprawy, jaki masz na mnie wpływ? Nie pamiętasz, jak wszystko i wszystkich dla ciebie usunąłem? — dalej kręci głową. Naprawdę wygląda, jakby nie mogła w to wszystko uwierzyć. Ale i ja jej już nie wierzę. — O co w tym wszystkim chodzi? Po co na siłę starasz się utrzymać ten ochłap uczucia między nami? Po co? Co mam zrobić, żebyś odpuściła?
Palce zaciska na framudze drzwi. Opuszki jej bieleją, gdy z każdą sekundą zgniata deskę coraz mocniej. Patrzy na mnie nieugięcie i nie mogę odeprzeć wrażenia, że tak naprawdę wyobraża sobie, że zamiast framugi ściska moja głowę.
Chyba sama zdaje sobie sprawę, jak to musi wyglądać, bo przestaje. Teraz patrzy na mnie zrozpaczona. Krzyk więźnie w jej spojrzeniu.
— Nie rozumiem, dlaczego mówisz te wszystkie rzeczy...
Wchodzę jej płynnie w zdanie.
— Doskonale rozumiesz. Przestańmy się już zwodzić.
Nie odpowiada. Usta zaciska jeszcze bardziej — wściekłość przebiega przez jej stężałą twarz. Mimo to nadal się nie odzywa.
Przez chwilę zalewa mnie panika. Wdziera się do moich płuc i oddech więźnie mi w gardle. Może się pomyliłem. Może moja własna wściekłość przysłoniła mi zdrowy rozsądek i zaatakowałem, bo potrzebowałem na kimś wyładować swoją frustrację.
„To nie jej wina."
Krótka jak strzał z bicza myśl przeszywa moją głowę. To ułamek sekundy, zaledwie nic nieznacząca chwila, ale w zupełności wystarczy, abym zaczął się wahać. Raz jeszcze rozrywam policzek od środka, ale tym razem na nic się to zdaje.
„To nie jej wina." „Nie jej." „Twoja."
Zagryzam mocniej — skóra pęka, krople krwi spływają po wnętrzu policzka, prześlizgują wzdłuż gardła. Rdzawy posmak wypełnia mi usta i przywraca trzeźwość myśli. To gra. Wiem to. To kolejna zagrywka, podczas której kończę z podkulonym ogonem. Kajam się i wyrzuty sumienia ponownie rozłupują mi czaszkę.
Ale tym razem nie pozwolę jej wygrać.
— Nie przyszedłem do ciebie dlatego, że chcę z tobą być. Przyszedłem dlatego, że o to prosiłaś... prosiłaś, a ja jak ten ostatni kretyn zawsze biegnę wykonywać twoje prośby — milknę na chwilę, łapię oddech. Serce nieznośnie tłucze się pomiędzy kośćmi. — Przyszedłem, bo czuje wobec ciebie chorą powinność. Przymus, rozumiesz? Byliśmy tyle ze sobą, a ja cię zostawiłem, jak ostatni cham. Właśnie wtedy, gdy przeprowadziliśmy się do obcego miasta, gdy wynajęliśmy wspólnie akademik... gdy mieliśmy tyle planów. Zostawiłem cię, bo znalazłem kogoś innego. Nie zdradziłem cię, ale robiłem wszystko, żebyś ze mną zerwała — twarde spojrzenie mam utkwione w jej rozszerzonych oczach. Kamień nieustępliwości wykuty w jej twarzy zaczyna pękać. Brzydzę się słowami, które wypowiadam, ale jeśli nie teraz, nigdy już tego nie zrobię. — Zawadzałaś mi. Zacząłem uważać cię za przeszkodzę, którą trzeba wymazać, a nie za partnerkę. Ale gdy w końcu dopiąłem swego, gdy w końcu odeszłaś, dotarło do mnie, że nie mogę budować nowej relacji na zgliszczach starej. Starej, która tak naprawdę się nie skończyła — posyłam jej porozumiewawcze spojrzenie i mówię dalej: — nie skończyła się, bo ty dalej chciałaś, abyśmy do siebie wrócili. Wiec wykorzystywałaś wszystkie karty, które na mnie masz, żeby dopiąć swego. I dopięłaś, spójrz — macham ręką naokoło, następnie pokazuje na siebie i na nią — jestem tutaj. Z tobą. Wałkując kolejny raz to samo. A wiesz gdzie wcześniej byłem?
Chcę mi się rzygać. Taki właśnie jestem. Słowa ze mnie płyną, ranię ją coraz bardziej i bardziej, ale nie powstrzymuje ich. Nie powstrzymuje siebie. Może jestem potworem i gdy opadną emocję może będę żałował, ale... ale na ten moment muszę brnąć w to dalej. Muszę się uwolnić od głupich oczekiwań wytworzonych na zgliszczach mojej niepewności. Dopiero później będę się zastanawiał, co dalej.
— Byłeś z nią?
Choć ciche, to jedno pytanie sprawia, że ogarnia mnie bezdech. Kurczę się, spoglądam na nią mgliście, bo przed oczami widzę tylko j e g o; niewzruszoną twarz, usta rozciągnięte w kpiącym grymasie, drwinę ukrytą w kącikach oczu, a nade wszystko słyszę zachrypnięty i chłodnie rozbawiony głos. Mam wrażenie, jakby przepełnił moje ciało, zebrał się we wszystkich krzywiznach, wsiąkł wewnątrz mnie.
Z nią. Z nią. Z nią.
Jeśli to powiem, jeśli się przyznam... nie będzie odwrotu. Cokolwiek Kate do mnie czuje, to jedno zdanie może sprawić, że przestanie. Wbijam paznokcie we wnętrze dłoni. Zamiast śliny na języku zbiera się gęsta, niemal paląca żółć. Jeśli się przyznam, zranię ją kolejny raz. Ale nie tak, jak robiłem to wcześniej, zranię ją do żywego.
Bo jak ma zareagować na to, że przehandlowałem nasz związek na związek z facetem?
Związek, który też się rozsypał.
Nie jestem taki, przecież tak naprawdę nie chcę jej zranić. Nie chcę, żeby cierpiała i płakała, ale dzisiejszego dnia powiedziałem już tyle paskudnych rzeczy, że nic tego nie cofnie.
Nie da się tego wymazać, udawać, że nic się nie stało.
Przyszedłem, gdy była chora i zamiast jej pomóc, wyładowałem na nią całą swoją złość. Złość, która już od dawna we mnie tkwiła i zaległa; złość, która tylko się kumulowała i rozrastała. To paskudne, wiem to, ale myślę, że złość jest lepsza niż dalsze zwodzenie. Uczepiam się więc jej raz jeszcze i powtarzam nieugięcie, że muszę to zrobić. Muszę, bo wszystko posypało się tylko dlatego, że nie potrafiłem być szczery od samego początku — z samym sobą, z Kate i z Uchihą.
— Byłem z nim.
Mruga szybko i zawzięcie, patrząc na mnie spod przymrużonych powiek. Rzęsy opadają cieniem na jej policzek, zaraz do nich dołączają łzy. Kąciki jej ust drgają, gdy krople zagnieżdżają się w ich bruzdach.
Po raz pierwszy widzę tak wielką nienawiść ziejącą z jej oczu.
Jednak nienawiść za taką prawdę wydaje się niewielką ceną.
— Byłem wściekły, że nam przerwałaś. Byłem wściekły, bo nie chciałem do ciebie jechać, chciałem zostać z nim. Za każdym razem, gdy cię odrzucałem, chodziło o niego. Od samego początku chodziło o niego i to jeszcze gorsze, bo gdy go poznałem, zrozumiałem, dlaczego nigdy się nam nie układało. Dlaczego nie mogliśmy się zgrać, dlaczego tak bardzo się różniliśmy.
Katheline patrzy mi w oczy i długo nie odwraca wzroku. Jej klatka piersiowa unosi się nierównomiernie, opada i wzbija naprzemiennie z takim ogniem, jakby chciała zmiażdżyć żebra.
— Brzydzę się tobą — wyrzuca rozdygotana. — Brzydzę się każdą chwilą, którą razem spędziliśmy. Brzydzę się każdego pocałunku, każdego zakłamanego kocham z twoich ust. Brzydzę się wszystkiego, co jest związane z tobą.
Jej słowa są niczym strzał z pięści w mordę. Są prawdziwe i zasłużone, dlatego tak bolą. Nie oczekiwałem niczego innego, byłem gotowy przyjąć konsekwencje, a jednak... jednak jad z jej słów rozkrusza moje kości.
I w końcu rozpadliśmy się na dobre. Pękliśmy, utonęliśmy. Tkwimy w bagnie niczego.
— Czasami też się sobą brzydzę — odpowiadam cicho, tak cicho, że nie wiem, czy w ogóle to usłyszała. — Czasami żałuję wszystkiego, co zrobiłem... Czasami żałuję, że wybraliśmy to miasto. Czasami naprawdę chciałbym wrócić do tego, co było wcześniej — kolejny raz wyrzucam z siebie słowa nie bacząc na ich konsekwencje. Płyną ze mnie i płyną, jakby od dawna spoczywały na języku, gotowe do skoku. — Czasami. Przez resztę czasu żałuję tylko, że w ogóle się poznaliśmy. Żałuję, bo nawzajem zniszczyliśmy trzy lata swojego życia. Po pewnym czasie udawanie weszło nam tak w krew, że wszystko wydawało się dobrze, ale właśnie... zawsze było jakieś ale. I to „ale" siedziało wewnątrz mnie. Nie mogłaś tego usunąć. Popełniłem wiele błędów i związek z tobą to jeden z nich. Nie dlatego, że odbiło się to na mnie, ale dlatego, że łudziłaś się, że możemy być czymś więcej.
Przepaść, w którą postanowiłem dzisiaj skoczyć, przykrywa mnie niemal po sam czubek głowy. Obślizgłe wyrzuty sumienia zaklejają moje drogi oddechowe. Duszę się, zatapiam, tonę i tonę i niczyja dłoń nie czeka, aby mnie wyciągnąć.
Bo sam jeden do tego doprowadziłem. Krętanina dróg zrobiona z niedopowiedzeń i strachu wepchnęła mnie pod lodowatą toń. Dopóki nie powiedziałem prawdy, nie wiedziałem, że tak ciężko jest to zrobić. Okazuje się, że prawda potrafi ciąć jak obusieczny miecz.
Dudnienie rozbitego szkła przelewa się przez moje wnętrzności. Szklanki, które stały na blacie niedaleko Kate, płaszczą się pod moimi i jej stopami. Ułamek sekundy. Chwila, aby jedna z nich wylądowała na moim ciele. Robię krok w tył, mając wrażenie, że czerń przysłania jej oczy. Mrok gasi płonący w nich żar.
— Nienawidzę cię z całego serca. Nienawidzę cię w tym momencie tak bardzo, że powinieneś się cieszyć, że to nie jest twoja głowa.
— Uspokój się — mówię ostrzegawczo. Kate zaciska mocniej zęby i chwyta szklankę między palce.
— Nie mów mi, żebym się uspokoiła, gdy pieprzyłeś się z facetem za moimi plecami — warczy i bierze zamach, a naczynie śmiga niedaleko mojej głowy.
Patrzę na nią z niedowierzaniem. Gdy widzę, że rozgląda się za czymś, czym mogłaby raz jeszcze rzucić, podchodzę do niej i chwytam za jej nadgarstki. Wyrywa się. Szarpie gwałtownie. Tak gwałtownie, że naprawdę wierzę, że mój dotyk ją brzydzi.
— Puść mnie.
Jej głos z początku jest napięty i tnący niczym dobrze zahartowane ostrze. Jednak z każdą chwilą, w której mocniej zaciskam palce na rozgrzanej skórze jej rąk, zaczyna mięknąć i podupadać. Aż w końcu przestaje wierzgać i wrzeszczeć. Patrzy na mnie zapłakana z płonącym oczami.
— Dlaczego musiałeś mi to powiedzieć? Dlaczego, dlaczego, dlaczego — wyje, naprawdę wyje tak głośno, że i mnie łzy zbierają się w oczach. Spoglądam na nią poprzez spękane szkło. Szklana ściana zalewa mi twarz. — Co ja ci zrobiłam?
— Musiałem to zrobić — mówię, mając wrażenie, jakby igły zaległy w moim gardle. Przełykam ślinę z trudem, łzy dalej ciekną po mojej żuchwie. Sam już nie wiem dlaczego płaczę. Z bezsilności? Z żalu? Z poczucia winy? Czarna rozpacz rozrywa jednak moje serce na pół. Nie jestem w stanie przestać. Patrzę w jej oczy, tak bardzo zapłakane i niepodobne do niczego innego, tak przeraźliwie smutne i zawiedzione. Widzę w nich swoje odbicie — siebie, który do tego wszystkiego doprowadził. Widzę też nas, zapłakanych i rozdartych; nas, którzy nigdy więcej nie będą stać koło siebie, którzy nigdy więcej nie będą mogli na sobie polegać, dla których pewna część życia właśnie się rozpadła. — Musiałem to zrobić dla ciebie i dla mnie. Dla nas. Tkwiliśmy w czymś, co już dawno temu powinno się skończyć.
Ten paskudny żal, przygniatający ciężar całego naszego związku tkwi w jej zapłakanych oczach. Nie mogę znieść tego widoku — tego rozdzierającego błysku oszustwa w jej oczach.
O s z u k a ł e ś m n i e — wrzeszczy niemo. Tylko tyle zostało z jej uczuć do mnie.
Nie mogę dziwić się jej reakcji, bo naprawdę to zrobiłem. Od samego początku udawałem kogoś, kim nie jestem, więc jak mogę sam siebie nazwać, jeśli nie oszustem?
— Tak bardzo cię nienawidzę
I tak się rozstajemy — w płaczu. Jej mokra od łez twarz przylega do mojego torsu, jej gardło rozdziera wrzask tak mocny i przeraźliwy, jakby żywcem ktoś ją obdzierał ze skóry.
O s z u k a ł e ś m n i e.
I może naprawdę tak się czuje, bo właśnie obdarłem ją z trzech lat życia.
Rozpadam się, gdy dociera do mnie, że sobie zrobiłem dokładnie to samo.
Więc płaczę; płaczę tak mocno, że nic już nie widzę. Kurtyna łez zalewa mi całą twarz. Oszukałem ją; oszukałem, oszukałem, oszukałem. Oszukałem s i e b i e. Nie potrafię odciąć się od tych myśli, wniesiona palisada muru rozkrusza się i opada, przestaje mnie odgradzać. Pozwalam, aby całe te uczucia — wszystko co było między nami, co właśnie zniszczyłem, spłynęło na mnie. Pozwalam sobie czuć to, co ona czuje. Pozwalam, aby prawda mnie przygniotła i obezwładniła. Uczepiam się jej, bo jest stałością, punktem, który już dawno temu powinien zostać uwolniony.
— Przepraszam — krztuszę, mrugając zawzięcie. Łzy zbierają się na moich rzęsach, okalają moją twarz, spływają po policzkach i gubią się u zbiegu szyi i ramienia. — Naprawdę cię przepraszam.
Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy i co jej zrobiłem, tylko tyle jestem w stanie powiedzieć. Nie mniej, nie więcej. Za trzy lata życia, wydaje się to niemal nieśmiesznym żartem.
W środku jednak, w miejscu głęboko ukrytym czuję... ulgę, jakby ciężki koc zsunął się z mojej głowy. Wypuścił mnie i pozwolił na nowo złapać oddech.
Bo tak naprawdę chyba przepraszam i ją, i siebie.
Może przez ten cały czas potrzebowałem rozgrzeszenia i od samego siebie, wybaczenia, zaakceptowania i pójścia dalej. To tylko słowa, nic nie warty ochłap, ale są pierwszym krokiem do pozbycia się spętanych łańcuchów u kostek.
Krokiem, który — być może — pozwoli przestać nieustannie oglądać się za siebie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top