Trzydziesty drugi
Jejku, hej! Ależ ja się za wami stęskniłam!!
Przepraszam za tak długą przerwę, tak długą, że czuję, jak ręce mi się pocą ze stresu, ale musiałam trochę zrobić sobie przerwę od uczelnianych i wattpada. Trochę skrobałam sobie rzeczy we własnym zakresie (yes uczelniane 2.0 w toku), ale już mam się dobrze, wracam i powrzucam wam kilka rozdziałów w najbliższych dniach!
Mam nadzieję, że dobrze skończyliście rok szkolny, w pracy idzie nieźle, a wakacje dobrze wam mijają!
To kolejny raz, gdy pakuje swoje rzeczy — odrętwiałymi palcami okradając pokój z resztek wspomnień, wydzierając bezpowrotnie te kawałki, które niegdyś tworzyły nas.
Teraz jednak jest inaczej niż podczas dwóch pierwszych razów.
Pakuje je tak szybko, jakby materiał tkanin mógł wypalić mi skórę... nie, jakby n a p r a w d ę palił, a nie tylko mógł to zrobić. Wrzucam wszystko, co znalazło się w zasięgu moich dłoni, co kiedykolwiek należało do mnie, co mogło przypomnieć choćby przez jedno uderzenie serca, że kiedyś wszystko wyglądało inaczej.
Wiem, że spakowanie ubrań niczego nie załatwi, nie usunie tych trzech lat życia, które naznaczone były trwałym i nieodwracalnym pęknięciem, ale jestem jej to winny.
I jej, i sobie.
Chaos rośnie w moim ciele, w ruchach i w sercu. Mam wrażenie, że mnie pożera, wyszarpując pojedynczo każdy zgrabiały mięsień z ciała, a jednak jestem w stanie kilkukrotnie sprawdzić, czy wszystko zabrałem.
Bo tym razem jest inaczej.
Nie mogłem więcej tutaj wrócić... nie miałem p o c o tutaj wracać.
Nic nie było jak przedtem i nie miało już być nigdy więcej. Wiem, że obydwoje tego potrzebujemy — wymazania siebie nawzajem z pamięci, u d a w a n i a, że nigdy nas nie było. Bo ból, który tlił się za tymi wspólnymi latami, już teraz był zbyt rozdzierający... zbyt intensywny i zbyt niepochamowany i...
Nie chciałem wiedzieć co mogłoby przyjść później, skoro już teraz mam wrażenie, że w piersi zieje mi otwarta rana.
Wspomnienia ukryte pomiędzy ścianami i moje rzeczy pomieszane wraz z rzeczami Katheline przypominałyby tylko o wspólnych chwilach, które bezpowrotnie się rozsypały.
Więc mogę zrobić tylko tyle — wynieść się do ostatniej rzeczy, do ostatniego oddechu i udawać, że nigdy się nie wydarzyliśmy.
Rozpacz lawiruje na dnie mojego żołądka, bo żaden związek nie zasługuje na całkowite zapomnienie. Ż a d e n.
Wiem, że nasz na to na pewno nie zasługuje, bo pod warstwą zepsucia i kurzem bólu potrafię znaleźć dobre chwile, ale...
Ale prawda jest taka, że wspomnienia bywają zbyt bolesne; żyją głęboko w tobie, dziobią myśli i serce niczym drapieżne kruki o zakrzywionych, ostrych szponach, którymi wczepiają się aż po same nerwy. Po rozerwaną duszę. I niszczą ją jeszcze bardziej, choć masz wrażenie, że gorzej już być nie może.
A udawanie, choć jest grą pozorów, nakłada klatkę na każdą kruchą część ciebie — i żadne ptaszysko nie będzie w stanie pożywić się twoim bólem.
Tylko to jedno rozwiązanie dla nas widzę. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, nie możemy dawać, że rozstajemy się będąc najlepszymi przyjaciółmi. Na tym etapie trudno jest być choć wspomnieniem.
Żal, ból, smutek... nie chcę ich więcej czuć.
Myślę, że już dość wycierpieliśmy. Oboje.
Torba zwisająca z mojego ramienia ciąży mi niczym kajdany zrobione z puchu — będąc jednocześnie przekleństwem i nową nadzieją. Nim wyjdę, po raz ostatni spoglądam na Katheline stojącą w rogu kuchni — na poskręcane pasma włosów okalające jej twarz, na oczy ukryte pod zasłoną przemokniętych rzęs i na usta... drgające kąciki, jakby niewypowiedziane słowa szczypały ją w mięśnie.
Nic jednak nie mówi. Patrzy na mnie w ciszy przez czas, który wydaje się małą, duszącą wiecznością.
Ale w końcu mięśnie i żyłki przestają jej dygotać. Twarz przybiera wyraz marmurowego posągu.
I nie musi nic mówić, choćby poruszyć opuszkiem palców; wiem, że ona także zamierza udawać. Udawać i zapomnieć, aby ból, który chwilę wcześniej wdarł się w jej serce, nigdy więcej nie wrócił.
Bo to, z kim jej to zrobiłem...
Krzyżujące się na ułamek sekundy spojrzenia są naszą niemą obietnicą — rozkruszoną i obdartą ze wszelkich przyzwoitości.
N i e b y ł o n a s.
Każdy radzi sobie z bólem jak potrafi, my radziliśmy sobie w ten sposób.
Czuję jednak, że muszę coś zrobić, wykrztusić kilka słów z głębi otępiałych myśli, bo wyjście stąd bez słowa byłoby nie w porządku, ale nim głos rozwiąże mi język, Katheline już nie ma.
Trzask drzwi od pokoju to jedyne, co dostaje i na co zasługuje, więc robię to samo.
Wychodzę, a niewypowiedziane słowa i nic nie warte przeprosiny mrowią mnie pod skórą. Na kilka sekund żołądek opada mi do stóp — ślina pełznie po moim języku niczym kwas.
Ale...
Ale kilka oddechów później wszystko mija, bo etap, który tak mi ciążył i wlókł się za mną niczym skowyczący, wygłodniały pies, został za tamtymi drzwiami.
Nie chcę więcej do tego wracać, bo znowu utknąłbym w przeszłości, a naprawdę mam dość grania tej samej roli. Chcę czegoś innego; chcę najeść się do syta, brać z życia i napychać się, jakby to miał być mój ostatni posiłek, jakby jutra miało nie być. Bo j u t r a może nie być. Każdy dzień jest tylko tym dniem, bez przeszłości i przyszłości. Utraconych szans nie odzyskam, ale mogę stawiać na nowo kroki, uczyć się i robić to, na co mam ochotę.
I czuję, naprawdę czuję całym sobą, że to, co się wydarzyło za tamtymi drzwiami, poniekąd było oczyszczające.
Czuje się... dobrze.
Choć na razie pięść wbija mi się w sam środek żołądka.
Dokonywanie wyborów ma jednak swoje zalety... pomimo zdradliwego, wydzierającego tchnienie noża tkwiącego w plecach. Pięść miażdżąca moje wnętrzności pojawiła się tam dlatego, że tak wybrałem. Zdecydowałem się powiedzieć prawdę, poddać zakłamany kawałek serca rozgrzeszeniu, przeciąć spętane sznurki łączące moje kostki. A teraz... teraz muszę zmierzyć się z konsekwencjami. Łatwiej mi to jednak zrobić, gdy mam świadomość wirującego losu pomiędzy zaciśniętymi palcami.
Kontrola potrafi być przyjemna... ale dla kogoś, kto zdaje się, że nigdy jej nie miał, jest nie tylko przyjemna — jest p a l ą c ą potrzebą.
Dzisiaj zrobiłem pierwsze stąpnięcie do ugaszenia jej.
Nie mogę się powstrzymać od myśli, że każdy krok postawiony na betonowych schodach przybliża mnie do nowego początku. Bez kłamstw i udawania.
Trzask drzwi od akademika przepełnia krew w moich żyłach. Nie jest jednak trucizną. Już nie. Jest lekarstwem.
Przystaję na środku, torba na moim ramieniu uderza o kość biodrową. Przenoszę na nią zaczerwienione oczy.
O d d e c h.
W końcu mogę złapać oddech.
Mam wrażenie, że ciężki koc, który przez cały ten czas mnie tłumił, w końcu opada. Do reszty. Przestaje czuć żelazny ucisk na ramionach, nic mnie nie ciągnie w dół, nie sprawia, że przygniecione ciało chce szurać każdym mięśniem po zgliszczach nadziei ścielącej ziemię.
Dociera do mnie jeszcze jedna rzecz.
Czuję przykry uścisk w piersi.
Miałem rację.
Miałem rację, gdy mówiłem, że coś pomiędzy mną a Katheline pęka. Rozdziera się. Tym czymś były klatki, które nawzajem dla siebie stworzyliśmy. Bo Katheline też przez ten cały czas w niej była — osobiście ją tam wepchnąłem i wydarłem klucz z zaciskających się kurczowo palców.
Staram się odepchnąć poczucie winy wzbierające we krwi.
Ale świadomość tego wszystkiego...
Mam ochotę upaść na kolana i wrzeszczeć tak długo, aż struny głosowe mi spłoną i zamienią się w popiół. Wykrzyczeć wszystko, co tak długo tłumiłem, czego unikałem i nie chciałem czuć.
Nie robię tego. Nie śmiem tego zrobić.
Nabieram za to łapczywie powietrza. Oddech. Wydech. Oddech. Wydech. Serce obija mi się o żebra.
Nie płaczę, choć czuję pieczenie w kącikach oczu.
Naprawdę mam ochotę wrzeszczeć.
Ulga i ból przeplatają naprzemiennie ranę w piersi.
Udawanie, odcięcie się, a w końcu zapomnienie... Mogę to zrobić. Dlatego jestem w stanie zepchnąć ziejący ból w niekończąca się pustkę. Wybrać ulgę. Uczepić się jej. Nie wypuścić. Jestem w stanie to zrobić.
Muszę to zrobić, bo jest jeszcze jedna sprawa, z którą wypadałoby się zmierzyć tego wieczoru. Pójść po nitce do kłębka.
Dwie. Ale o drugiej staram się nie myśleć.
Imię Nasha przepełnia moją głowę jak echo.
„Nash, Nash, Nash" — mam ochotę przyłożyć ręce do głowy i wydrapać sobie skronie, aby przestać słyszeć ten sykliwy jazgot.
Ale nie mogę tego zrobić.
Muszę go za to przekonać, w y b ł a g a ć, żeby mnie nie zabijał, po tym co zrobiłem i... żołądek opada mi do stóp, bo już teraz czuję, że skończę z głową przygniecioną przez pralkę. Tę samą, którą niezliczoną ilość razy j a chciałem przygwoździć jego głowę.
Wzdycham ciężko przez nos.
Myśl o tym, ile razy Nash mi pomógł, ile razy sprzątał po mnie bałagan, jak mnie wspierał za każdym razem, gdy robiłem coś głupiego, popychał mnie w dobrą stronę, gdy chciałem zawrócić... sprawia, że bardzo nie chcę mu mówić co się stało. Bo kolejny raz coś zepsułem. A on kolejny raz będzie musiał wygłosić paskudną tyradę na temat tego, że powinienem przestać myśleć. Pewnie już na zawsze. I chyba powinienem to zrobić.
Nie myśleć. Tak. Nie myśleć to dobra rada.
Może w końcu się do niej zastosuje. Jeśli mnie dzisiaj nie wypatroszy.
Na jedno uderzenie serca zaczynam nie cierpieć tego, że nasze akademiki są tak blisko siebie. Każdy krok, który stawiam, dudni w mojej głowie niczym żałobne dzwony. Bo... naprawdę jest mi głupio. Głupio i przykro. Cały ten wieczór był pasmem udręki, a te krótkie chwile, w których czułem się na swoim miejscu, teraz zatapiają się w mojej otwartej piersi — będąc nożem zanurzonym w truciźnie. Niemal słyszę chlapnięcie krwi z mojego serca.
Zasłużyłem sobie na to. Wiem to, cholera, czuję to w każdej kości. Nie chcę żałować swoich decyzji, nigdy tego nie chciałem, ale teraz... teraz naprawdę chciałbym cofnąć się kilka godzin wstecz i zapomnieć telefonu.
Zrobić cokolwiek.
Wybrać jego.
Ale tak musiało być. Gdyby nie dzisiejszy wieczór, może już nigdy bym się nie przyznał. Tkwiłbym dalej w kłamstwach i może już zawsze czułbym, że jakaś część mnie tonie.
Dlatego nie chcę żałować, bo choć narobiłem bałaganu, mogę zacząć układać wszystko od nowa. Po swojemu. A tego... tego chyba potrzebowałem najbardziej. Obudzić się. Przestać oszukiwać samego siebie.
Zacząć d e c y d o w a ć o sobie.
Prawda mnie miażdży, jest bolesna i smakuje popiołem, ale jednocześnie jest odpoczynkiem, tym spragnionym oddechem, którego nie mogłem złapać. Aż do teraz.
Docieram pod drzwi akademika — aktualnie bardzo naszego akademika ciśnie mi się na usta — szybciej niż bym tego chciał. Zastygam z ręką zawieszoną w połowie drogi. Biorę wdech. Następny. Ale oddech ironicznie więźnie mi w płucach.
Pot wyjada mi skórę na dłoniach, ale... Po prostu łapię za klamkę i wchodzę do środka, bo jeśli dalej będę tkwił w miejscu, stopy przyrosną mi do podłoża. Już teraz i na zawsze.
Trzask zamykanych drzwi przypomina upadek ciała z wysokości. Plask brzęczy mi w uszach.
Ale to, co słyszę zaledwie chwile później, jest o wiele, wiele gorsze.
Szuranie stolika, od którego odszedł Nash i który popchnął nieco do przodu, zawisa w powietrzu. Spogląda na mnie spod przymrużonych powiek.
— A co t y tutaj robisz? — Nacisk na te dwie litery sprawia, że mimowolnie ramiona mi opadają. — Zapomniałeś czego?
„Tak. Mózgu."
— Nie, nie zapomniałem. Ja tylko...
Patrzy na mnie w ciszy, uważnie, ze wzrokiem czujnie prześlizgującym po mojej twarzy.
— Tylko c o?
Zagryzam policzek od środka i odwracam na krótką chwilę głowę. Aby pozbierać myśli. Wodzę spojrzeniem po pokoju; po książkach walających się po podłodze; po tym cholernym czerwonym zegarze, którego szuranie wskazówek po tarczy przypomina ostrzenie noża po gołym metalu; aż w końcu po świeczkach rozłożonych na blacie stolika. Uczepiam się tego widoku, jakby był ostatnią rzeczą, która utrzyma mnie przy ziemi. W kawałku.
— A co to za świeczki?
Zaplecione ręce na klatce piersiowej to jedyne, co dostaje w odpowiedzi.
— Nie wiedziałem, że lubisz świeczki.
Coś dziwnego kotłuje się w jego oczach. Spinam się jeszcze bardziej. Mam wrażenie, jakby rozdarł moje ciało na strzępy i spoglądał na to, co ze mnie zostało.
Chciałbym chociaż odejść dalej niż od drzwi, może przestałbym czuć się jak zwierzę zagonione w róg. Kiedy wyjście jest na wyciągnięcie ręki, a jednak nie mogę zrobić nic, żeby przybliżyć się w jego stronę.
Nie będę uciekać, tak zdecydowałem...
Świadomość tak przeogromnej chęci złamania własnego słowa, wydziera niemal jęk rozpaczy wprost z moich płuc.
Tchórz.
— Modliłem się, żeby w końcu cię przeleciał — odpiera luźno i przekrzywia głowę na bok. Kilka różowych kosmyków opada mu na czoło. — I też chciałem sobie zrobić klimacik do nauki. Ale to pierwsze grało główne skrzypce.
Grdyka mi drga, gdy próbuje poruszyć nagle zdrętwiałym językiem. Krzyżujemy spojrzenia i... wiem, że on już wie, ale czeka, aż sam to powiem.
Więc oferuje mu kolejny powód do zwątpienia w wyposażenie mojego mózgu.
Powód do zwątpienia we mnie.
— Chyba za słabo się modliłeś — kwituje krótko i wymijam go, nim zdąży odpowiedzieć.
Jeszcze długo nie decyduje się tego zrobić.
Stoi zwrócony do mnie plecami z rękoma dalej zaplecionymi na klatce piersiowej. Opadam więc na łóżko z głośnym westchnieniem. Żółtawy sufit majaczy mi przed oczami przez krótką chwilę, zanim zdecyduje się zakryć twarz ręką.
Chciałbym odgrodzić się od świata. Od dzisiejszego wieczoru. Od wszystkiego, co się wydarzyło, co padało z moich ust, co narobiło tego bałaganu.
Ale wiem, że nie mogę.
Takie są konsekwencje mojego wiecznego niezdecydowania.
— Jak bardzo słabo? — pyta w końcu i przysiągłbym, że obrócenie głowy w moją stronę zajmuje mu więcej czasu niż powinno.
Śmiertelna powaga w jego głosie powstrzymuje mnie od odpowiedzenia głupim żartem.
— Katheline do mnie napisała i... — Pauza. —...zostawiłem go i poszedłem do niej. —Słowa, które wypowiadam, smakują popiołem.
Z jakichś powodów czuje się jak najgorszy zdrajca na świecie.
Może nie z jakichś. Może są bardzo konkretne. I może są prawdziwe.
Przyznanie się na głos do tego, co zrobiłem, jest o wiele gorsze niż wewnętrzna, niekończąca się tyrada. Mam ochotę zapaść się w sprężyny łóżka, przelecieć przez kolejne piętra i wylądować pod warstwą piachu. Może chociaż wtedy przestałbym czuć te natrętne palce szarpiące za moje wnętrzności.
Czas, przez który milczy, zdaje się być wiecznością.
Otwiera usta, porusza nimi kilkukrotnie, ale... nic z nich nie pada. Jego oczy za to otwierają się tak szeroko, że doskonale jestem w stanie zobaczyć bulgoczące w nich niezrozumienie.
A potem, jak pięść wymierzona w sam środek mojego brzucha, pokój przecina syczący zlepek słów.
— Zrobiłeś c o?!
Chcę umrzeć.
— Napisała do mnie, że jest chora, a wiesz jaki jestem. — Unoszę na niego niepewne spojrzenie. — Nie mogłem jej zostawić. Tak się złożyło, że przeczytał te wiadomości, bo siedziałem na jego kolanach, i zapytał, czy zamierzam do niej pójść. Co miałem zrobić? Moje ciało samo zareagowało, potwierdziłem to szybciej niż przemyślałem. A potem było już za późno.
Wyrzuty sumienia podchodzą mi do gardła, zalegając jak kamień. Przeczesuje włosy palcami, aby zebrać myśli i... uciec od zawiedzionego wzroku Nasha.
— Padło kilka słów... kilkanaście, byłem zły i rozgoryczony, bo mnie nie rozumiał, tego, co czuję, a przecież starałem się mu to wytłumaczyć. Ale on nie chciał tego słuchać. Teraz, gdy o tym myślę, miał rację, oczywiście, że ją miał, ale co mi po tym? Powiedziałem, że więcej nie wrócę, a on powiedział, że — próbuje przełknąć gule tkwiącą w gardle — ma taką nadzieję. Że nie wrócę. Nie wiem, czy to był koniec, bo nie było nawet dobrego początku, ale... Po prostu powiedz, że sam jestem sobie winny.
Nie mówi tego. W ogóle nic nie mówi. A Nash zawsze mówi. Z a w s z e.
Podnoszę się do siadu z plecami wyprostowanymi jak struna. Mięśnie po obu stronach pleców drgają boleśnie.
— Nie zamierzasz nic powiedzieć?
Cisza.
— Nakrzyczeć na mnie?
Głęboka cisza.
— Co mam zrobić? Wyskoczyć przez okno, żebyś zobaczył, że czuję się paskudniej niż mogłoby się wydawać?
Nic. Tylko ziejąca pustka.
— Zrobić dwadzieścia ukłonów w stronę księżyca?
Nawet kącik mu nie drgnie.
Widzę za to w jego oczach, że waży każde ze słów. Starannie dobiera i układa. Dostosowuje... ale do czego? Następnie siada na krześle, tak cicho, że prawie się wzdrygam.
Opiera przedramiona na udach.
Spokój z jakim wykonuje każdy ruch niemal mrozi krew w moich żyłach.
A potem...
— Usiądę tutaj i poczekam, aż powiesz, co było dalej. A potem zadecyduje, czy wsadzić ci kij od szczotki w dupę, czy może dwa. Boleśniejszy przedsmak tego, co mogłeś dzisiaj mieć.
Uśmiecham się kwaśno pod nosem.
Niezmierzony spokój emanujący z tych kilku zdań jest zgniłym jedzeniem przepełniającym moje usta. Smakuje paskudnie. Brzmienie jego głosu... ten chłód, a jednocześnie fałszywa słodycz... jest najgorszą mieszanką, jakiej w życiu od niego doświadczyłem.
Nie daje po sobie poznać, że mam ochotę przytrzasnąć swoją własną głowę drzwiczkami od pralki.
— Nie musisz być taki poważny...
Milknę w połowie zdania widząc, jak szyderstwo ciągnie mu kąciki ust do góry. Szyderstwo skąpane w cukrze.
— Zerwałem z nią.
Patrzy na mnie przeciągle.
— Zrobiłeś to już wcześniej i jakoś nie przyniosło żadnych rezultatów.
Kręcę głową na boki — tak hardo, jakbym samym tym gestem chciał mu przekazać, co się tam wydarzyło. Do czego zmierzam.
— Przyznałem się...
Wchodzi mi płynnie w słowo.
— Że jesteś debilem?
—... Że jestem gejem.
Mam wrażenie, że to jedno zdanie odbija się od ścian pokoju jak piłeczka kauczukowa.
Jestem gejem, jestem gejem, jestem gejem — zamiast śliny na języku buzuje mi posmak tych kilku liter.
To pierwszy raz, gdy powiedziałem to głośno, w ten właśnie sposób, nie zostawiając żadnych więcej domysłów.
Spostrzegam z nieukrywaną ulgą, że... nie było tak źle. Przyznać się do tego. Przestać udawać nie tylko przed sobą, ale i przed innymi. Wiem, że Nash wiedział to szybciej niż ja wiedziałem, całe wieki szybciej, ale powiedzenie mu tego siedząc twarzą w twarz jest... znacznie wyższym poziomem intymności niż kiedykolwiek. Dla mnie. Czuję jakbym pokazał mu całego siebie.
„Jesteś moim przyjacielem" — mam nadzieję, że udało mi się to przekazać.
Duma. Chyba to na ułamek sekundy zabulgotało w jego spojrzeniu.
I w końcu przestał na mnie patrzeć z mordem wypisanym na twarzy.
— Wyskoczyła przez okno? — Zaczepia prawą stopę o kostkę lewej nogi. Jego ramiona luźniej opadają na krzesło. Z jakiegoś powodu myślę, że zadanie tego pytania było dla niego prezentem gwiazdkowym. — Zanim wyskoczyła przez okno dźgnęła cię nożem w odbyt?
Marszczę brwi w głębokie bruzdy. Tak głębokie, że niemal go nie widzę.
— Nie zrobiła nic z tych rzeczy — mówię i próbuję odeprzeć obraz Katheline sprzed oczu. Wyjącej i wrzeszczącej Katheline. — Płakała.
Rozsiada się jeszcze wygodniej na krześle. Uśmiech wykrzywia jego wargi.
— Jesteś paskudny — burczę, patrząc w jego zadowoloną twarz. — Mógłbyś chociaż udawać, że nie sprawia ci to przyjemności.
Kącik jego ust drga — kilkukrotnie próbując opaść na dół. Z mizernym skutkiem. Ani razu nie spoczął tam na dłużej niż sekundę.
— Widzisz? Próbowałem. — Wzrusza ramionami. — Nie moja wina, że przynosisz takie fantastyczne nowiny.
— I tyle? Nie masz nic więcej do powiedzenia?
— Tylko płakała?
Piorunuje go wzrokiem. Wyobrażam sobie, że właśnie rozpada się na strzępy.
— Naprawdę jesteś paskudny.
— Wolisz, żebym znowu miał ochotę cię udusić?
Zębami zagryzam policzek od środka. Wkurzony Nash to nie jest mój ulubiony Nash. Więc nie. Po stokroć nie.
— Nie, ale wolę, żebyś nie wyglądał, jak rozemocjonowana nastolatka czekającą na świeże ploteczki.
Kręci głową — błyskając nieprzejednanym spojrzeniem. Zagryzam skórę mocniej.
— Tego nie mogę zrobić. Jestem prostym człowiekiem. Widzę dramę, chcę znać szczegóły.
Gdy uśmiech rośnie mu na całą twarz, a ramię niewzruszenie oplata oparcie krzesła, wywracam oczami. Raz. A potem następny.
Ale daje mu to, czego tak chce.
Bo sam potrzebuje to z siebie wyrzucić.
— Rzuciła we mnie szklanką. Nie, nie trafiła — precyzuje, widząc błysk w jego spojrzeniu. — Potem chciała zrobić to jeszcze raz, ale złapałem jej ręce i wtedy... krzyczała i wrzeszczała, mówiła, że mnie nienawidzi, że nie wie, co mi takiego zrobiła, a ja przepraszałem, naprawdę ją przepraszałem, miałem ochotę błagać, aby przestała płakać, ale nie zrobiłem tego, też się poryczałem i...
Milknę.
Czuję, jak niewidzialna ręka zaciska mi się na gardle. Nie jestem w stanie wymówić żadnego słowa. Dodać nic więcej. Wyrzuty sumienia trzeszczą pomiędzy moimi kośćmi tak dotkliwie, że mam szczerą ochotę wyrwać sobie kręgosłup. Zagłuszyć je choć na chwilę. Na jeden moment. Ale nic z tego.
— Jakby mi moja dziewczyna powiedziała, że jest gejem...
— To chyba tak nie działa. — Wtrącam się mimowolnie.
—... To też bym się pobeczał. A potem najebał. — Wykrzywiam się, czując do czego zmierza. — Jedna rzecz zrobiłeś, teraz czas na drugą.
Przewracam oczami.
— Nie chcę mi się pić, chcę tylko powiedzieć, że...
— Jak się czujesz?
Mrugam, zaskoczony. To jedno pytanie, proste i ciche, sprawia, że mam pustkę w głowie. Rozległe pustkowie przykrywające myśli.
— Jak się poczułeś, gdy się przyznałeś? Gdy jej powiedziałeś? Gdy ją z o s t a w i ł e ś?
Jak się poczułem...
Unoszę wzrok znad splecionych dłoni ułożonych niemal boleśnie na kolanach. Nie wiem, skąd znalazłem w sobie takie pokłady samozaparcia, ale jestem w stanie spojrzeć na niego z zupełnym opanowaniem. Czystą pewnością.
— Jakbym chciał zasnąć i nigdy się nie obudzić, a jednocześnie... ulgę. Ogromną ulgę. W jednej chwili poczułem, jak ramiona przestają mi opadać. Jakbym znów mógł oddychać.
Jeśli w jakimś stopniu nie jestem potworem, to sam już nie wiem kim jestem.
— Więc tego się trzymaj —mówi z machnięciem ręki. — Tej ulgi. Pamiętaj, co ona ci zrobiła, pamiętaj, co ty jej zrobiłeś, ale przestań się wiecznie za to obwiniać, bo nie pójdziesz dalej. Przestań być męczennikiem.
— Ale...
— Ludzie nie mogą tyle czuć, bo by zwariowali, a tobie — zauważa z kąśliwym grymasem — wcale nie tak do tego daleko.
Puszczam jego drwiącą uwagę koło uszu.
Moje wnętrzności zamieniają się w wysuszone jezioro.
— Nie chcę tego pamiętać.
— Więc nie pamiętaj. Rób co tylko chcesz. Co t y l k o chcesz. Sam decydujesz.
Krótki ruch ramion, który temu towarzyszy i bijąca akceptacja z tych kilku zdań, ciągnie za nić utrzymująca łzy na wodzy.
Mrugam zawzięcie.
Nie będę ryczał.
— Ale osobiście przestałbym myśleć na twoim miejscu — wtrąca przeciągle z pobłażliwym uśmieszkiem.
Znowu wzrusza ramionami.
Parskam śmiechem — naprawdę szczerym i głośnym. Takim sięgającym aż do samego żołądka.
— Wiedziałem, że to powiesz zanim tutaj wszedłem.
Jego... wilczy uśmiech rośnie na całą twarz.
— Bo t o — naciska — jest dobrą radą.
Kiwam głową, bo ciężko byłoby się nie zgodzić. Czuję jednak lód prześlizgujący po kręgosłupie. Odkąd wyszedłem z tamtego samochodu, j e g o samochodu, próbowałem odpychać wszystkie słowa, które tam padły, ignorować i nie pozwolić dać się im pochłonąć, ale teraz...
Wszystko do mnie wraca, jak po zdjęciu ciemnej kotary.
Nash chyba to widzi, bo jedno uderzenie serca później pyta:
— Chcesz o tym pogadać? Co będzie dalej?
Spoglądam na niego spod zmarszczonych brwi w zamyśleniu. Nieco sceptycznie. I może smutno.
— Nie wiem czy cokolwiek będzie.
Głośne westchnienie to pierwsze, co rejestruje. Następnie nagłe pochylenie się ramion. Aż w końcu... twarz Nasha jest tak blisko, że mogę policzyć ledwie widoczne piegi na jego nosie. A przynajmniej ja je pierwszy raz dostrzegam.
— Możesz przestać pierdolić? Wysłuchałem twojego zawodzenia... zasługujesz na jeden kij od szczotki, tak przy okazji — wrzuca tym samym zniecierpliwionym tonem — ale w tym momencie masz przestać. Weź się w garść i napisz do niego, bo tego nie mogę za ciebie zrobić.
— Nie odpisze — mówię, starając się zapanować nad ściśniętymi strunami głosowymi.
— Oczywiście, że nie odpisze, ale nie musi tego robić. Wystarczy, że zrobisz cokolwiek. Będzie to i tak lepsze od udawania niewidomego.
Upór bijący z jego oczu wyciąga mi jelito przez nos. Wnętrzne policzka mam tak rozszarpane, że kolejne pociągnięcie zębami za skórę odmalowuje na mojej twarzy głęboki grymas.
— Nie bądź cipa i weź winę na siebie.
Mimowolnie przewracam oczami. „Cipa" to chyba ulubione słowo Nasha. I jeszcze może „najebać się."
Ale... ale oczywiście ma rację. Powinienem do niego napisać, a najlepiej zadzwonić, zrobić cokolwiek, żeby chociaż s p r ó b o w a ć posprzątać cały ten burdel. Tylko że czuję, jakbym zapadał się w pustkę. Wstyd przepełnia każdą cząstkę mojego ciała, wchodzi w krzywizny i kości — mam wrażenie, jakby już zawsze miał tam tkwić. Po wsze czasy, raz za razem nawracając wieczorami, tymi nocami, które przypominają o sobie nawet kilka lat później.
Nie chcę, żebyśmy byli taką nocą.
Chwytam więc za telefon, usiłując wybrać drżącymi palcami odpowiedni numer. Mam wrażenie, że w tej chwili w moich żyłach zamiast krwi płynie smoła. Niespiesznie. Serce też mi zwalnia. I za chwilę stresuje się już tak, że z ledwością jestem w stanie przyłożyć telefon do ucha.
„Nie bądź cipa" — mówię sobie w głowie.
Nash wstaje z krzesła i podchodzi do blatu w kuchni, udając, że musi coś zrobić. To jedyny zalążek przestrzeni, jaki może mi zaoferować, ale jestem mu za to wdzięczny.
Biorę głęboki wdech.
Pierwszy sygnał sprawia, że serce podjeżdża mi do gardła.
Drugi jest zagłuszony rykiem krwi w uszach.
Trzeci... trzeciego nie ma, bo połączenie się kończy.
Wiedziałem, że nie odbierze, ale mimo to... zaciskam usta w wąską linie, chcąc wyrzucić zawód i wstyd płynący żyłami.
Myśl, że już nigdy nie wrócimy do tego, co było, przełamuje mnie na pół. Mam wrażenie, że krwawię, chociaż w rzeczywistości nawet mięsień na szczęce mi nie drgnął.
Czy z żalu kotłującego się zamiast krwi można wybuchnąć?
Nie chcę się przekonywać, więc wybieram jego numer raz jeszcze. Tylko jeden. Ostatni.
Nash wpatruje się we mnie współczującym spojrzeniem. Nie pozwalam, aby współczucie i mnie zalało — smutek, żal. Odpycham je od siebie.
Jeszcze jeden raz.
Tym razem się uda.
Mdłości podjeżdżają mi do gardła, gdy znowu przykładam telefon do ucha. Na jedno uderzenie serca przestaje oddychać, a wtedy...
Rozłącza się już po pierwszym sygnale.
Mam ochotę rozwalić telefon o ścianę. A później siebie. I zetrzeć ten paskudnie współczujący wyraz z twarzy Nasha.
— Jeszcze raz — mówi, patrząc mi w oczy. — Spróbuj jeszcze raz.
Niemy wyrzut to jedyne, co dostaje ode mnie w odpowiedzi.
Mam dość. Nie chcę więcej próbować.
— Jeśli teraz odpuścisz, to naprawdę możesz nie mieć czego zbierać.
Żadne ze słów, które wypowiada spokojnym głosem, nie przebija się przez ryki krwi w uszach. Zgniatam kolana palcami, chaotycznie i mocno, zupełnie nie przywiązując wagi do tego, co dzieje się naokoło.
Nie odbierze.
Doskonale o tym wiem.
Może to i lepiej, może właśnie na to zasłużyłem, w końcu wybrałem Katheline. Zrobiłem to. I takie są tego konsekwencje. Czegokolwiek nie powiem, czym się nie usprawiedliwię albo zasłonie —tak to właśnie wyglądało. Wybrałem ją zamiast jego.
Nagłe szturchnięcie w bark zmusza mnie do oderwania wzroku od zaciskających się dłoni. Zmarszczone brwi Nasha wypełniają obraz przede mną.
— Ty chyba naprawdę lubisz być nazywany cipą — stwierdza cierpko i chłodno, szturchając mnie raz jeszcze. Mocniej. — Spróbuj jeszcze raz.
„Nie" — przekazuje mu natarczywym spojrzeniem.
Jakiś mięsień pod jego okiem drga. Raz. A potem znowu. Mruży oczy, a ja mam nieodparte wrażenie, że w myślach obdziera mnie ze skóry.
— Dobra, dawaj to — wyrzuca i wyrywa mi telefon z ręki. — Sam to zrobię, jeśli tak bardzo srasz pod siebie.
Każdy mięsień w moim ciele grabieje. Twarz tężeje mi jak kamień.
A potem...
Otwieram szeroko oczy i zrywam się z łóżka, gdy Nash wycofuje się w głąb akademika. Idę w jego stronę, ale on mnie wymija i kieruje się w bok. Znowu zmierzam wprost na niego i gdy już mam wyszarpać telefon z jego ręki, schyla się i przebiega tuż pod moim ramieniem.
Obracam się w jego stronę tak szybko, że pokój na chwilę staję się tylko snopem dymu.
— Oddawaj to — żądam twardo z wyciągniętą dłonią. — Nie wygłupiaj się, Nash. Oddawaj to.
— A zadzwonisz?
— Nie.
Wzrusza ramionami — w spojrzeniu wirują mu iskierki udawanej niewinności.
— Więc widzisz — ucina czystym i spokojnym głosem. — Sam mnie do tego zmuszasz.
Nim zdążę do niego dopaść, zrobić choćby krok, wziąć głębszy oddech — rzuca telefonem w moją stronę. Łapię go z sercem podjeżdżającym do gardła. Ale wyraz jego twarzy nie pozwala mi odetchnąć. Wcale. Bo dźwięk kolejnego połączenia wyrywa mi płuca. Paskudnie, tragicznie boleśnie.
Patrzę na niego z nieudawanym wyrzutem. Złość trzepocze w moim żołądku jak stado ptaków.
— Jesteś...
Milknę, bo połączenie się nie kończy. Nie włącza się też poczta głosowa. Jedno spojrzenie na wyświetlacz utwierdza mnie w przekonaniu, że dalej trwa. A to znaczy, że...
Język skręca mi się w ustach.
Przeraźliwa, ciągnąca się nicość przepełnia moją głowę.
Słyszę jego cichy oddech, nie głośniejszy od trzepotania rzęs o policzek, otulający ucho jak brzmienie dawno zapomniane melodii. Serce nagle bije mi tak wolno, że mam wrażenie, jakby oba te dźwięki się złączyły, były jednością, bez początku ani końca. Płynącym bezkresem.
— Ja... — zaczynam, czując piasek na języku. Pustka rozciągnięta nad myślami nie chce się skończyć. — Ja...
Czuje nogę Nasha wbijająca się w moją kostkę. „No powiedz coś".
Pozwalam więc, aby słowa ze mnie płynęły; nie dbając o to, co mówię ani w jaki sposób to robię. Chcę po prostu to z siebie wyrzucić, aby pozbyć się pieści przygniatającej moją krtań. Aby pozbyć się poczucia winy. Aby... być może naprawić to, co zepsułem.
Być może.
— Przepraszam za to co zrobiłem. Wszystko, co powiedziałem w samochodzie... dobrze wiesz, że nie było prawdziwe. Byłem po prostu wściekły. Przez chwilę myślałem, że na ciebie, że to wszystko twoja wina, bo mnie nie rozumiesz, ale nie musiałeś mnie rozumieć. Za wiele razy tego wymagałem, a prawda jest taka... — milknę na chwilę, zagryzając kącik dolnej wargi —... prawda jest taka, że ja sam siebie nie rozumiem. Nie rozumiałem. Często nie myślę i jestem rozdarty, a gdy uczucia przesłonią mi obraz prawie nie potrafię ich powstrzymać.
Gdyby stał teraz przede mną, gdyby choć na mnie spojrzał... nie mógłbym powiedzieć tego wszystkiego.
— Zachowałem się jak dzieciak, wiem, że też tak o mnie myślisz, ale chcę tylko, żebyś wiedział, że wybrałem ją, żeby to skończyć. Naprawdę to zrobiłem. Tym razem skończyłem to na dobre. Na zawsze. Nie mógłbym robić tych wszystkich rzeczy, gdybym nie zakończył... gdybym się nie przyznał. Do wszystkiego. Nie. Nie do ciebie. Nie powiedziałem, że chodzi o ciebie, ale przyznałem się... do całej reszty. Przyznałem się do tego, że w każdej chwili myślę o tobie, że jesteś tym, dla którego byłem w stanie zrezygnować ze wszystkiego, byłem w stanie w końcu zrozumieć czego chcę, tak naprawdę chcę, przestać się okłamywać i... byłeś wszystkim, co popchnęło mnie do dzisiejszego wieczoru. Byłeś tym, o którym myślałem, gdy mówiłem te wszystkie paskudne rzeczy patrząc w jej zapłakane oczy.
Biorę głęboki wdech — gdy go wypuszczam, mam wrażenie, że powietrze przede mną drga.
— Wiem, że mówię jak potłuczony i... naprawdę sam już nie wiem co chciałbym powiedzieć, bo myślę o wszystkim i o niczym, ale... nie wiem co między nami jest, ale coś jest, może to nieodpowiednie, takie było, jak ostatnio o tym rozmawialiśmy, może bezsensu i może nigdy nie powinno się wydarzyć. Może tak byłoby łatwiej. Bo cała nasza znajomość jest zbiegiem okoliczności. Dziwnym zbiegiem okoliczności, ale go lubię. I chcę, żebyś to wiedział. I przepraszam.
Nim pozwolę sobie wziąć jeszcze jeden wdech, wyrzucam ostatnią rzecz, która jest niemal ostrzem zatapiającym się w mojej piersi.
— Jedno zdanie, które powiedziałem w aucie, było prawdziwe. Chcę ciebie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top