Trzydziesty czwarty
A więc fabularny, ale oczami
Sasuke
Moje ciało jest obróconym znakiem zapytania.
Mój kręgosłup wygina się pod kopniakami powracających pytań, głowa zamienia w kropkę wypełnioną garścią myśli, odrywa się od podtrzymującego ją szkieletu i zawisa nad nim. Wystarczająco blisko, by jej sięgnąć i sprowadzić na ziemię, ale dostatecznie wysoko, by połamać wszystkie stawy w palcach próbując tego dokonać.
Łamię sobie dłonie, przyciskając je do skroni.
Pulsowanie nie ustaje i mam wrażenie, że moja głowa zaraz spadnie, potoczy się z łoskotem po ziemi, uderzy o cudze stopy przyklejone do podłogi kawiarni i straci przytomność. Zniżam czoło do blatu, pragnąć by jego chłód przewiercił się przez moje oczy, przeszył mózg i zamroził komórki, tkanki,
mnie.
Utykam w wyrwie braku siły.
Przekrzywiam szyję, wzrokiem natrafiam na stertę papierów, niedopitą kawę, zacieki pokrywające ceramiczną skórę białej filiżanki, rozmazane sylwetki w tle. Mrugam ospale, zbieram widok przed oczami w ciasną kulę rzeczy na później, zgniatam ją rozpaczliwie i wyrzucam do kosza oczekujących w kolejce myśli.
Tłum ludzi się przerzedza, szepty cichną, gwar rozrywa ubrania i opada kawałkami na spodki od filiżanek, a później nagi ucieka, wstydząc się spotkać z ciszą.
Zmęczenie przylega do moich powiek, opuszcza je na dół i podnosi, bo to jedna z jego brutalnych gier: prowadzi obserwacje, zbiera informację, jak długo, zachodzi w głowę, jak długo jesteś w stanie się powstrzymywać, zanim zechcesz zniknąć w świecie nierzeczywistości?
Jak długo? Pytam siebie.
Napinam mięśnie twarzy pod odpowiedź, wypełniam usta smakiem niemożności wydobycia śmiechu i nutami goryczy, pokrywam ciało olejkami niepocieszenia.
Moje gardło przemienia się w polane suszy.
Strach utrzymuje moje oczy szeroko otwarte. Nigdy nie zapadam w głęboki sen, ponieważ w nierzeczywistości materializuje się moja rzeczywistość, nad którą nie potrafię zapanować.
Obawy mnie miażdżą, kopią w moje plecy, przyciskają do ziemi, a uczucie ciężkości buta na zawsze wgnieżdża się w skórę pomiędzy łopatkami i zapiera mi dech w piersi. Nigdy nie przestanę czuć wgniecenia w moim położeniu. Nigdy nie przestanę wierzgać nogami i błagać o oddech.
Może nigdy nie najem się w pełni, zawsze będę głodnym dzieckiem, które wpycha opasłymi garściami powietrze i wolność do ust, oblizuje palce po każdym kęsie, pragnąć więcej.
Ale powieki wypełniają mi się piaskiem.
Mrugam.
Nie pozwalam się im skleić.
Nie zgadzam się na napływające obrazy, wir kolorów, barwy wspomnień, szept słów przeszłości, litery zdań złożonych z trzech głosów, które wyryły mi się w pamięci tak głęboko, że moje myśli wciąż brzęczą w rytmie oddechów o różnym stopniu przyśpieszenia.
Nie mogę zasnąć, bo sen sprawi, że kruchość podjętej przeze mnie decyzji rozpryśnie się jak nieodpowiednio dobrana farba o białe ściany racjonalności. Mój umysł rozprawi się z nią za mnie, dobierze się do niej bez skrupułów, obedrze z niewinności i słodkiego smaku tajemnicy.
Nie mogę nie mogę nie mogę nie mogę.
Ponieważ to zawsze się dzieje. Gdy mury pękają, łatam je cegłami kontroli, wznoszę kolejne warstwy dystansu, wypełniam wgniecenia w uczuciach zaprawą ucieczki.
Tworzę fortecę ochroną,
skrywam w niej niepewne kawałki siebie.
Ciężko stąpająca część mojego umysłu czai się jak bestia w ciemnościach, czekanie ma we krwi, żywi się sekundami między chwilami, kroczy w ciężkich butach przed siebie, przeskakuje kałuże przeszkód, osłania twarz szerokimi dłońmi przed uśmiechami losu. Teraz jest jednak otumaniona, spętana kajdanami roztargnienia, złapana przez moje dłonie pełne obłędu. Ma usta przesłonięte kneblem, dusi się, pragnie wyjść, rwie się do ucieczki, do przejęcia władzy, siania terroru.
Nie chcę się jej oddać.
Pragnę zrobić jeszcze jedną rzecz.
Sprawdzić słuszność własnych postępków, wartość założeń.
Poczuć smak szaleństwa.
Świat staje na głowie od tak dawna, dlaczego więc nie kazać mu postać na niej trochę dłużej?
Bo gdy się wywróci, fali zniszczeń i tak nic nie zatamuje.
Ktoś wychodzi, trzaskają ciężkie drzwi. Półmrok sączy się przez szyby, opada mgłą na moją pochyloną sylwetkę.
Odklejam czoło od chłodnego drewna, przenoszę wzrok na zegar, a umykający czas z założonymi ramionami spogląda na mnie poprzez kurtynę rzęs. Świat zatrzymuje chwile, zamyka ją w swoich dziesięciu palcach, zgniata jej kości i gdy myślę, że na wieczność przyrosłem do tego krzesła, wpadłem w pułapkę biernego obserwowania,
tlen zaczyna falami we mnie płynąć,
a
czas nagle mruga,
niespodziewanie rozwiera szerzej powieki, oczy mu się skrzą drobinkami światła scenicznego, gdy podnosi zasłonę wyszytą z oczekiwań i odsłania początek spektaklu. Staje przed publicznością, dumny i krnąbrnie chłopięcy, a potem z rozciągniętymi na bok rękoma krzyczy: przedstawienie czas zacząć! Figlarnie się uśmiecha, jakby używanie własnego imienia sprawiało mu niebywałą radość. Rozsmakowuje się w nim.
A potem wypycha mnie poza ramy przedstawienia i mówi zza kulis: to nie twoja scena, musisz udać się dalej.
Mijają dwie sekundy spokoju,
jeden oddech na uporządkowanie myśli,
trzy mrugnięcia oswojenia
aż nagle
Odnajduje w sobie pokłady czegoś zupełnie nieznanego, gorącego i ciężkiego, co opada na dno mojej piersi jak monumentalna góra podekscytowania i chwytam niesprawdzone prace w szereg nierównego pliku, zabieram płaszcz, pozostawiam pokrytą woalem czerni filiżankę na stoliku, zasuwam krzesło nagłym ruchem i wymykam się przez drzwi kawiarni i mam wrażenie, że podłoga faluje, gdy moje mięśnie usztywniają się jak do biegu i pokonuje odległość do mojego samochodu zaledwie kilkoma krokami.
Nieopanowanie przysiada na moich dłoniach, kieruje moimi ruchami, niechlujnie rzuca papierami o tylne siedzenie. Moje oczy zamieniają się w studnie i chłoną scenerię: obserwują, jak kartki rozsypują się po fotelach, upadają na ziemię, zastygają w okolicach drzwi, jakby chciały uciec, umknąć przed tym chaosem, który zmusił ich do gorączkowego fruwania w powietrzu.
Boją się znowu zostać tak potraktowane, dlatego truchleją.
I już.
Już im się to nie podoba.
Spoglądam przez szybę i widzę, że świat ucichł i słońce opadło z piedestału, nie zerka przez palce, nie stara się podglądać moich poczynań, osunęło się w koce snu, złożyło głowę na poduszce wytchnienia.
Oddaje warte, jest znudzone, przesycone ludzką dramaturgią.
Sceneria się zmienia.
I noc powoli mruga bezdennymi oczami.
Usadawia się wygodnie na miękkich chmurach, splata nogi w kostkach, a później macha dłonią i mówi dalej, rób co masz robić. Wydaję się nieprzejęta moimi decyzjami, nie atakuje powietrza pociskami rozkapryszenia, nie oczekuje spowiedzi. Nie rozrywa nieba wstęgami złości tylko dlatego, że może to zrobić.
Noc jest milczeniem, przymkniętymi powiekami i wyleguje się na braku ciekawości, ponieważ wie, że i tak oddasz jej wszystkie kawałki siebie, wepchniesz jej w ręce garść tajemnic, nakarmisz kęsami prawdziwości i ponieważ to zrobisz, noc nie potrzebuje cię ponaglać.
Bo jest wszystkim i dostaje wszystko, ale nie jest łapczywa. Zna porządek rzeczy, rozumie prędkość z jaką płynie nurt zdarzeń.
Rozumie, co chcę zrobić i
zaraz myślę nie! Wcale tego nie chcę, ja tego potrzebuje, a potrzeba jest żarliwszym konstruktem niż chcenie.
Ponieważ apetyt potrzeby jest nienasycony, jej pragnienia zawsze chodzą z pustymi brzuchami.
Jestem zagłodzoną potrzebą.
Odklejam dłoń od kierownicy, wolnymi palcami wyciągam telefon z kieszeni spodni i nim prawdziwość tego aktu spadnie na mnie jak deszcz naboi i obróci mnie w perzynę mięsa, wystukuje wiadomość, pozwalam literom ułożyć się w słowa, których nigdy, przenigdy nie obawiałem się bardziej niż teraz.
„Czekam tam gdzie zawsze" i posyłam je w drugą stronę.
Oczekiwanie wiadrami napełnia się w mojej piersi i tylko
kap
kap
kap
kap
kap
kapanie chwil wypełnia moje uszy.
Zatrzymuje samochód, cienie nocy osiadają na nim jak pokłosie pszenicy, otaczają mnie i moje postanowienie ochronną bańką głębokiego mroku, narzucają grube koce i zakazują światu podglądać, bo nic dobrego z tego nie wyniknie.
Sekundy się sprężają i rozprężają, a powietrze przecieka przez pory w mojej skórze, opuszcza ciało, skrapla się u moich stóp i wsiąka w podłogę, a ziemia się otwiera, by przyjąć odmierzoną ilość tlenu, który skradł mi chciwie niepokój, i wyhodować na nim kwiaty o pąkach mieniącymi się niebieski i zielonymi kolorami zarezerwowanymi dla chłodnej nerwowości.
Jej chichot zatyka mi mózg, spocone ręce obłapiają żuchwę, uderzają pięściami w usta.
Zaciskam dłonie na kierownicy, następnie na skórzanych siedzeniach, poruszam głową na boki, chcę wyrzucić trzy głosy z głowy, bo nie ma w niej miejsca na taki tłum, mój mózg nie przyswaja tylu różnorodności, uszy chcą słyszeć tylko poplątane nuty jednego dźwięku: ciepły szept, miękki śmiech, gładki dywan słów.
Tak bardzo pragnę i muszę i potrzebuję spojrzeć na jego twarz,
zatopić ciało w tym spojrzeniu bezgranicznej toni i chcę
i już
i muszę
bo jestem kupką zwiniętego mętliku, która została skonstruowana z uszczerbków i błędów i udaje, że dalej działa zgodnie, że jej przewody nerwowe nie potrzebują wymiany.
Och i boże,
I drzwi się otwierają, wpuszczają powietrze do moich wyschniętych płuc, a ja zastygam na siedzeniu, naprężam barki, prostuje kręgi, przywdziewam maskę nieprzenikliwości, bo mój system ochrony nigdy nie odpoczywa, niechętny, by dzielić się wyciekającymi ze mnie słabościami, dlatego łapie je wszystkie, zamyka w słoiku, zatrzaskuje z hukiem wieko i
proszę patrzę w jego oczy, a świat szumi, łapie mnie za ręce i rozciąga je na boki, chce mnie rozerwać na strzępy i wrzucić pozostałe ochłapy do oceanu niepewności, którego wody wyciekają z jego zastygłego spojrzenia.
Kap, kap, kap
myślę, że się topie.
Rwę się do przodu, a jednak nogi stapiają mi się z siedzeniem.
Nie tracę głosu na powitania, nie mam go za wiele, bo zawsze w pewnym momencie mnie zdradza i obraca się plecami jak rozkapryszone dziecko, niezadowolone, że wyjawiamy nasze sekrety.
Dlatego stać mnie na niewiele wyjaśnień.
— Chcę się przekonać — mówię, a może szepczę albo krzyczę, albo słowa nie wypadają z moich ust wcale i zastygają w połowie drogi, bo on tylko patrzy, szeroko otwartymi oczami i widzę, że niczego nie rozumie.
Cisza opada na bruzdy jego twarzy, rozmasowuje powstałe pęknięcia i nierówności po uniesieniu brwi. Pozostawia twarz gołą od emocji.
Moja twarz za to tonie od ich nadmiaru.
A on mruga zapalczywie powiekami, biega wzrokiem po wnętrzu samochodu, po rozsypanych papierach.
Wychylam się do przodu, wypuszczam niespokojny oddech.
— Chcę się przekonać — powtarzam.
Porusza się na siedzeniu i w końcu przekierowuje na mnie spojrzenie dwóch tętniących życiem oczu.
Chciałbym mu powiedzieć, że jego oczy są jak dwa wiadra czystej wody, są jak świeże krople deszczu zalewające ziemię w upalny dzień.
Ale odwaga mnie opuszcza, wyskakuje przez uchyloną szybę i umiera.
— O czym? — Składa wargi pod niepewne pytanie, wyrzuca stek przerażenia w kończący pytajnik.
Przyglądam się mu się z uwagą. Jego zaciskającym się dłoniom, szamoczącej się klatce piersiowej, wargom spiętym od prób zatrzymania dygotu.
I dlatego postanawiam zapytać.
— Myślisz, że co się teraz stanie?
Waha się, ściąga brwi, wydaje się zaskoczony.
Zaskoczenie to okropne uczucie. Spada nagle, zagnieżdża się w domu stworzonym z wnętrzności ludzkiego ciała, rozkopuje ogródek kości. A potem odchodzi i pozostawia po sobie wyłącznie pustkę. Wydrążone z jakichkolwiek oczekiwań miejsce.
— Nie wiem — przyznaje i wypuszcza z siebie tchnienie ostrożności. Wlepia we mnie oczy pełne oczekiwania. — Co się teraz stanie?
Nachylam się o jedną sekundę czasu w przód.
Wstrzymuje oddech. Zaciska usta.
— Mogę ci to pokazać.
Niezrozumienie rozsupłuje jego wargi.
— Pokazać?
Potwierdzam kiwnięciem.
— Pokazać.
— Dlaczego nie powiedzieć?
Mam ochotę rozciągnąć usta w uśmiechu, napełnić bezkres spojrzenia ciepłym chichotem.
— Nie jestem dobry w słowach — przyznaję i zaskakuje sam siebie lekkością własnego głosu. — Jestem lepszy w kilku innych rzeczach, które tego nie wymagają.
Coś wiruje w jego spojrzeniu, skrapla się i opada na usta i uchyla je odrobinę.
Długo mi się przygląda. Uniesionymi brwiami stara się rozczytać krzywizny mojej twarzy i ukryte w nich myśli, próbuje rozszyfrować słowa zatknięte za kotarą rzęs.
Prawie się zapędzam i nie czekając na odpowiedź sięgam do tego ciepła bijącego od jego skóry, policzków i napiętej żuchwy, ale wtedy odzyskuje głos i rozbraja mnie na łopatki.
Leżę i dogorywam na ziemi.
— Nie rozumiem — wyrzuca z drżącym szeptem. — Nic już nie rozumiem. Słyszałeś to wszystko, widziałeś nas, prawda? Napisałeś do mnie, przyszedłem, ale nie rozumiem czego ode mnie chcesz, czego oczekujesz. Powinienem się wytłumaczyć — zaciska dłonie na kolanach, mię materiał spodni — ale nie dajesz mi na to czasu i sam już nie wiem, co się tutaj dzieje.
Kładę ręce na oparciu przeciwległego siedzenia, zbliżam twarz. Nasze oddechy wbiegają na siebie i zderzają się jak dwa szalone ptaki.
— Jedna myśl — mówię. — Każdego dnia.
Mruga. Patrzy. Mruga.
Jego barki to huragan każdego w górę i w dół.
— Myśl? — pyta i jego słowa są ledwie oddechem, ledwie namiastką pewności.
Potakuje.
— Zapytaj mnie o co chcesz, a ja odpowiem.
Napełnia rysy twarzy zastanowieniem, znaki zapytania zsuwają się z brwi, zjeżdżają po kosmykach włosów i potykają się o trzepoczące rzęsy, aż upadają i uderzają wygiętymi kręgosłupami o wargi przepełnione możnością okazji.
Przypomina dziecko rozkładające dłonie pod nowe upominki.
Rozwartymi ustami kalkuluje, przetwarza i zachłystuje się chęcią uchwycenia wszystkich ulotnych chwil, zdarzeń i wspomnień, do których klucz opada wprost na jego niedowierzające dłonie.
I nagle przebiega mi przez myśl, że oddałem mu bardzo niebezpieczną rzecz.
Ale już za późno na ucieczkę.
— Powiedz mi o czym myślisz w pięciu różnych zdaniach.
Odchrząkuje, jestem zaskoczony.
Zaraz chce mi się śmiać.
— To trochę zaburza ustalone zasady gry.
Opuszcza ramiona, opiera plecy o zamknięte drzwi, a potem widzę, jak kęs uśmiechu o delikatności ulgi tańczy w okolicach jego oczu. Odpręża się i myślę, że on już wie co zaraz się wydarzy,
wie, że chyba oszalałem.
— Nie ustaliliśmy żadnych.
Wytrąca mnie z równowagi. Coraz ciężej odzyskać mi wystudiowanie napięcie ciała.
— Nie — potwierdzam i coś ostrego dźga mnie w policzek: zapomniałeś. — Nie ustaliliśmy. — Nie odrywam wzroku od jego twarzy. — Ale nie powinieneś mnie próbować urobić.
Śmiech chce porwać jego wargi do tańca i może tańczyliby tak długo, aż jego usta opadłyby z sił, ale coś go blokuje i myślę, że to moja wina, to ja nakazuje mu ciągłą czujność, wtaczam ostrożność w każdy gest i zdanie.
Porusza się niespokojnie.
— Chcę poznać prawdę — mówi i zaraz się poprawia. — Muszę poznać prawdę. Czuję, że inaczej oszaleje — wyrzuca i patrzy na swoje dłonie, rozplata i zaciska palce. — Nie daje rady. Myślałem, że będziesz wściekły, że wyrzucisz mnie z tego samochodu tak szybko, jak tutaj wsiadłem, a ty — kręci głową przez pełną sekundę czasu — a ty, no właśnie? Mówisz, żebym zadał ci pytanie. Przestaje nadążać.
Jego usta milkną, słowa przestają płynąć, zamierają na ostatnim znaku przestankowym. Kręci głową. Kręci kręci kręci. Napełnia oczy miękkością, błaganiem.
I rzuca we mnie tym wszystkim i każdy grymas odbija w moją stronę ziarenka piasku, które utykają w szczelinach mojego ciała i zaraz już wszędzie czuję smak jego prośby.
Zgniatam ten wątły skrawek przestrzeni między naszymi klatkami piersiowymi. Zawisam milimetr od warg rwących się do piedestału uwagi.
— Chcesz wiedzieć o czym myślę? — Chwytam dłońmi jego policzki, rozsadawiam uścisk w nawiasach jego ust. Kiwa głową. — A więc myślę o tym, że jestem już zmęczony — nachylam się, nie odwracam wzroku — zmęczony oczekiwaniami, udawaniem, że nic do ciebie nie czuję, zmęczony wystudiowanymi reakcjami mojego ciała — pocieram kciukami skórę jego policzków, wodzę palcami po każdym załamaniu i nierówności — i myślę sobie, że jestem zmęczony byciem zmęczonym. Jestem zmęczony złością, zatykaniem uszu przed prawdą, zmęczony słowami, których nie mogę wypowiedzieć.
Patrzy na mnie w ciszy i ze wstrzymanym oddechem. Zamiera w moich dłoniach, rozkrusza się jak gliniane kamienie i czuję, jakby miał mi się z nich wyślizgnąć.
Kontynuuje wędrówkę rąk, przechadzam się drogą prawdy i mijam po drodze zapomniane nurty kłamstw.
— Myślę też o tym, że nie powinna obchodzić mnie twoja przeszłość — wyszeptuje z wargami prawie przyciśniętymi do jego, z oddechem tak gorącym, że spala mi gardło. — A więc nie obchodzi mnie co robiłeś przede mną, z kim rozmawiałeś i co miałeś na szyi — zawisam nad chwilą o rozpiętości krótkiego oddechu, wpatruje się w jego niebieski oczy, a następnie wznawiam odkrywanie nowych szlaków jego twarzy i dodaje — myślę, że nigdy nie powinny mnie interesować te kawałki przeszłości, które nie dotyczyły mnie, które przeminęły i których sam nie chcesz przywoływać, ponieważ myślę — muskam kącik jego drżących ust — że chcę się interesować tym, co aktualne, tym, co zechcesz mi teraz dać i nigdy więcej — muskam drugi kącik, zatapiam się w krzywiźnie dołeczka — nigdy więcej nie chcę pozwolić, by niedomówienie przejmowało kontrolę nad tym, co jest dla mnie ważne.
Przekrzywiam głowę, zbliżam się do punktu, w którym moje opanowanie ucieka, ulatuje ze mnie wraz ze zmąconym oddechem.
Jego oczy są takie niebieskie, takie niebieski.
Moje oczy w nich toną.
Zawisam nad jego wargami i mogę wydusić z siebie jeszcze zaledwie kilka słów.
Spija każdą głoskę.
— Najbardziej jednak myślę o tym, że chcę cię pocałować — wyszeptuje i mam wrażenie, że moje serce potyka się o tornado. — I myślę, że oszaleje, jeśli zaraz tego nie zrobię.
Czas zamiera, otwiera przestrzeń, która zbudowana została dla niepewności. Upycha w niej moje oczekujące spojrzenie, jedno mrugnięcie o kształcie upokorzenia.
A potem potem potem znów zaczyna płynąć, gdy jego ciepły i miękki i czuły głos muska moje uszy.
Roztapiam się i zostaje ze mnie kałuża.
— To trzy myśli — odpiera i przybliża się do mnie tak niebezpiecznie blisko, że żar skóry jego ust opada z podmuchem na moją. — Jesteś mi winny jeszcze dwie.
Chwytam jego policzki w dłonie i myślę
— Dzień się jeszcze nie skończył.
że właśnie ta chwila jest wszystkim.
Łącze nasze wargi w pocałunku.
I jego usta atakują moje i ten moment jest jak zderzenie dwóch zapalczywych temperamentów, które potrafią wyłącznie gestem przypominającym kiwnięcie przemienić wszechświat w płomienie i z upojeniem tańczyć na jego zgliszczach, tak wesołe, tak niepowstrzymane,
tak
tak
tak
proszę, nie przestawaj mnie całować.
Jego ręce mnie rozrywają i napełniają druzgocącym pożądaniem, potykam się o pyłki naszych oddechów, kawałeczki szeptów, okruszyny żaru ściekającego na nasze krążące krążące och boże krążące po całym ciele palce.
Jęczy wprost w moje usta.
A ja szaleje.
Odsuwam podłokietnik, wsuwam się kolanem w samotnie pozostawioną przestrzeń pomiędzy nogami i przyszpilam jego plecy do drzwi, kładę jedną dłoń na policzku, drugą chwytam za szyję, zaciskam na niej palce, szarpię za włosy, aż w końcu odginam jego głowę do tyłu i pocałunkami atakuje szyję, językiem wyznaczam nowe trasy i drogi, które mam ochotę przemierzać raz po raz po raz, by nigdy nie zapomnieć o tych gorliwych nutach błagania, które wyswobadzają się z grdyki i rozsadzają membranę skóry pod moimi ustami.
Przeciągam dłońmi po jego ciele, odrywam się od szyi, na sekundę spoglądam w jego oczy, a potem powracam do warg i chcę się w nich ponownie zatopić, ale zamieram i czuję jak wbija paznokcie w mój kark i przejeżdża nimi w dół i wślizguje się pod koszulę, jak przemierza palcami stworzonymi z nowych możliwości mięśnie mojego ciała i
nagle zapominam jak się oddycha, a jednocześnie zachłystuję się powietrzem.
Odpycha mnie do tyłu, upadam na plecy i muszę wesprzeć się na łokciach, a on zaczyna rozpinać guziki mojej koszuli, ciągnie za nie i te, z którymi nie potrafi sobie poradzić, odrywa i spadają na siedzenie jak stado czarnych kropel pożądania.
Przyciskam wierzch dłoni do ust i nie wiem, kiedy ją tam umieściłem, ale na nic się to zdaje, bo
jęczę, wylewam z siebie drżący szept słabości.
Przesuwam łokcie, osuwam się na łopatki.
A on na czworakach pełznie w moją stronę, sadowi się na moich udach, a ja nie rozumiem dlaczego jeszcze żyję, dlaczego w ogóle jestem w stanie oddychać, skoro wszystkie skrawki mojego ciała rzucają się w przepaść, roztrzaskują się o krater mocy, które mają te cholerne usta i palce i język, który przysysa się do mojej szyi, i te zęby zaciskające się na mokrej od śliny skórze.
Gryzie mnie i liże i wydaję mi się, że przemieniam się we wspomnienie.
Próbuję się podnieść, przeciągnąć go pod siebie, ale uruchamia mnie dłonią. Nachyla się nade mną, a ja rękoma chwytam go za biodra, gdy posuwa się do przodu i ociera się o mnie, o epicentrum chaosu i kłęby nerwów.
Wpija się w moje usta, chwyta swoim językiem mój, a ja już wiem, czuję każdym szalejącym nerwem, że mam kłopoty, że wpadłem w okropne tarapaty, więc zaciskam palce na jego kościach, przerywam pocałunek, odchylam głowę w tył i dyszę:
— Zejdź ze mnie. — Ale mój głos załamuje się w połowie zdania, gdy nachyla się nade mną i muśnięciami dotyku zjeżdża w dół mojego brzucha i zawisa nad gumką od bielizny. — Powiedziałem, żebyś zszedł — wyrzucam, a potem dyszę i jęczę, bo dłońmi wdziera się pod warstwy materiału. — Pożałujesz tego.
Na ostatnim słowie zamiera, bezduszny uśmiech spełza mu z warg i zwalnia miejsce dla zdumienia.
Wystarczy.
Niech czas się zatrzyma, gdy tak patrzy na mnie z mieszaniną ciekawości i przerażenia, gdy palce zamierają mu na wycięciu w mojej skórze.
Unoszę się, chwytam sznurek jego bluzy i pociągam nim do przodu. Opada na moją klatkę piersiową, zatrzymuje się milimetry od mojej twarzy.
— Wiesz, że tego pożałujesz, prawda? — pytam i mam ochotę się zaśmiać, bo jego dezorientacja jest najsłodszą z możliwych zapłat. — Oczywiście, że wiesz — szepczę i przytykam swoje wargi do jego, prawie pozwalam mu się pocałować, a później odchylam głowę w tył — wiesz też, co zaraz się stanie. Wiesz, że znajdziesz się pode mną, będziesz posłuszny i pozwolisz mi ściągnąć twoją bluzę, będziesz przyglądał się jak palcami krążę po twoim ciele, niespieszenie, napawając się każdą chwilą, będę patrzył jak się wijesz i wiesz co? — wyszeptuje, przyciągając go bliżej siebie — nie pozwolę ci ani razu mnie dotknąć, nie piśniesz słowem i pozwolisz mi grzecznie sprawić, że będziesz miał dość. Po wszystkim będziesz błagał o wytchnienie.
Widzę jak przełyka ślinę. Jego oczy są w bezruchu, ciało napięte jak cięciwa, mięśnie nieruchome i wydaje mi się, że powietrze w nim zamarło.
Uśmiecham się bezdusznie. A potem chwytam go za kark.
— A więc rozumiesz w jakim położeniu się znalazłeś?
Zaledwie przypominające kiwnięcie brody.
Palce przenoszę na jego żuchwę i łapię za nią po obu stronach.
Patrzy na mnie w ciszy.
— Rozumiesz to? — pytam, ciągnąć go w swoją stronę.
Przestrzeń nie została zaprojektowana z myślą o naszych ustach.
Jego klatka piersiowa unosi się do góry i opada z dudnieniem.
— Tak — wyszeptuje, głos mu drży od emocji. — Rozumiem.
Rozsmakowuje się w tych dwóch słowach.
Pozwalam sobie na uśmiech zwycięstwa, a później chwytam go za plecy, podnoszę wraz ze sobą i siadam wyprostowany, palce kładę na jego policzkach, kciukami trę skórę, zbliżam się do pocałunku i na jedną sekundę zawieszam wzrok na jego rozchylonych wargach i ośmielam się zapytać:
— Wolisz mnie grzecznego czy niedobrego?
Wciąga ze świstem powietrze, oczy wypełniają mu się niedowierzeniem i pożądaniem i namiętnością i przelewają się na policzki, barwią je czerwonymi plamami.
Uczepia się mojego karku, jakby miał się zaraz przewrócić.
— Boże — wyrzuca i kręci głową. — Boże — szepcze szepcze szepcze nieprzerwanie i chce schować twarz w dłoniach, ale rozmyśla się i zamiast tego przyszpila mnie rozpaczliwym spojrzeniem. — Chcę cię niedobrego.
Ostatnia tama opanowania w moim ciele zostaje przerwana.
— Wolisz, żebym wziął cię tutaj czy na tylnym siedzeniu?
Obdarza mnie mrugnięciem pełnym żarliwego zaskoczenia, a potem
potem,
święty boże,
Przenosi ręce na moje barki, zjeżdża nimi wzdłuż ramion, kroczy opuszkami po mięśniach, żebrach i skórze w okolicach uprzęży od paska, a przy tym wszystkim nie odrywa ode mnie wzroku, pożywia się każdym oddechem opuszczającym moje ciało, drżeniem i szybszym unoszeniem się klatki piersiowej.
Nachyla się.
Odpina mój pasek.
— Chcę, byś wziął mnie tutaj, dokładnie w tym miejscu — mówi i wsuwa dłoń w moje spodnie. — I chcę, żebyś pamiętał o tym za każdym razem, jak na nie usiądziesz.
Obejmuje mnie palcami.
Moje gardło się zapala.
Łamię sobie wszystkie kończyny i wpadam do wiadra wypełnionego konwulsjami.
Wyciągam jego dłoń zanim sprawi, że moje podbrzusze wypełni się gorącem nie do ugaszenia i popycham go plecami na siedzenie, rozchylam kolanem nogi i znajduję się pomiędzy nimi, usadawiam się cierpliwie i zawisam centymetr nad jego twarzą, palcami wędruje od ud po biodro, następnie chwytam za skrawki bluzy.
— Unieś ręce — instruuje drżąco na jednym żałosnym tchnieniu. — I rozsuń dla mnie szerzej nogi.
Unosi ręce. I rozsuwa nogi.
Odrzucam bluzę na tył, upada na niesprawdzone prace, część z nich wyrzuca do góry, część przygniata swoim ciężarem.
Muskam nagą skórę jego brzucha.
Odchyla kręgosłup, oddech mu przyśpiesza.
— Zdecydowanie wolę cię bez niczego — przyznaje, a potem łapie za ciasny materiał spodni w okolicach krocza i wzdycham — tylko te okropne spodnie wszystko psują.
Jego oczy to ocean pragnienia.
Porusza się niecierpliwie, przypominająco.
— Chciałbyś, żebym je też ściągnął? Chciałbyś, żebym odpiął pasek, osunął je do kostek?
Kiwa głową, zagryza wargę, policzki ma rozżarzone.
A ja trudem powstrzymuję się, by siłą ich z niego nie zerwać.
— Straciłeś głos? — Prostuje się i zrzucam z siebie rozdartą koszule. Odrzucam ją na bok. — Chciałbyś, żebym pomógł ci go odzyskać?
Śledzi każdy mój ruch, każde napięcie mięśni. Łapczywymi kęsami zapamiętuje obraz mojego nagiego torsu.
Chwyta mnie za ramię i ciągnie w swoją stronę.
Palce odciska na mojej skórze.
— Tak — szepcze wprost w moje usta. — Pomóż mi je ściągnąć. Pomóż mi odzyskać głos. Pomóż mi ze wszystkim.
Szelmowski uśmiech rozsiada się na moich wargach.
— Oczywiście.
Chwytam za sprzączkę i rozpinam ją leniwym ruchem, bawię się chwilę uprzężą, a następnie powoli łapie za materiał i ciągnę go w dół, osuwam do połowy ud i wtedy świat nagle wywraca się do góry nogami a ja zamieram, przestaje się poruszać, krew szumi mi w uszach
i moje oczy są w stanie tylko patrzeć jak jego bielizna napręża się od bolesnej wypukłości
i chłonąć widok unoszącej się klatki piersiowej, policzków umazanych podnieceniem i
i słyszę tylko ten bezgłośny krzyk, bym przestał się z nim drażnić.
Przełykam ślinę.
Liczę oddechy i jedna, dwie, trzy sekundy dzielą mnie od rozpryśnięcia się w nicość.
Przenoszę dłonie na jego kostki, ciągnę je do siebie.
Wydaje z siebie zduszony jęk.
— Myślę, że chyba pozbędę się ich całych — wyznaje i zaczynam rozwiązywać sznurówki butów, jednego i drugiego, a potem zsuwam je wraz ze skarpetkami i gdy opadają ze stuknięciem po bokach siedzenia, kładę rękę na jego biodrze, wciskam w nie opuszki. — Myślę też, że później mi za to podziękujesz.
Pochylam się, odnajduje jego usta i wpijam się natarczywie w oczekujące wargi, moje ramiona się unoszą i opadają przy każdym pocałunku, ręce mocują się z nogawkami spodni, aż w końcu pozbywam się ich całkowicie i jedyną przeszkodą staje się jego bielizna.
I ta myśl sprawia, że chcę oszaleć.
Kolanem napieram na jego uda, rozsuwam je na krańce siedzenia.
— Mógłbyś na mnie usiąść — wsuwam ramię pod jego szyję, dłonią obejmuje głowę, by nie uderzała o drzwi — ale mogłoby cię to zaboleć.
Chwyta moje spojrzenie.
Widzę jak niepewność opada na jego barki. Mięśnie się napinają. Oddech spłyca.
Dwie sekundy nieśmiałości.
A potem tylko wspomnienie dawnego uczucia.
— Całuj mnie dopóki nie będę miał dość — wyrzuca z siebie chrapliwie i ciągnie za pasek, rozpina rozporek i moje spodnie opadają na biodra, zaczynają z nich zwisać wyłącznie na strzępach. Wsuwa rękę do środka. — I zdejmij w końcu te...
Nie pozwalam mu dokończyć i całuje go z nieznaną sobie dotąd natarczywością, z rozpaczą i namiętnością tak bolesną, że jej uderzenie osiada na dnie mojego podbrzusza, zagnieżdża się tam jak kamień wielkości planety.
Lasy i wody i kaniony jej pożądania kumulują się między moimi nogami.
Potykam się o intensywność doznań.
Kolana zaczynają mi drżeć.
Językiem rozsuwam mu wargi, gryzę kąciki i obcałowuje dołeczki, palcami chwytam każdy z grymasów. Przenoszę się na szyję, rwę skórę, naznaczam każde z dostępnych miejsc, a wolną ręką osuwam własne spodnie do kostek, rozstawiam szerzej uda.
Aż nagle
aż nagle na chwilę zastygam, ponieważ
ponieważ ma zaciśnięte powieki i bruzdy skupienia zamieszkały w skórze pomiędzy jego brwiami.
Chwytam w dłoń jego policzek, kciukiem przejeżdżam po napuchniętych ustach.
Ten widok jest pięknym okrucieństwem.
Ale ale ale ale
Och.
Pragnę czegoś więcej.
— Oczy na mnie — szepcze i palcami wolnej ręki chwytam za kraniec bielizny. — Chcę, byś na mnie patrzył.
Wykonuje pokornie polecenie.
Unosi na mnie spojrzenie, a ja zatapiam się w tych dwóch falach płomieni, chwytam go za szyję, łącze nasze usta w pocałunku, odrywam się i ciągnę za bokserki, zrzucam je z jego nóg, a własne osuwam do kostek i powracam do pocałunku, przyciskam wargi do unoszącej się gardzieli, a on obejmuje mnie jedną dłonią w pasie, drugą chwyta za moje włosy i ciągnie je w tył.
Niespokojne palce i niespokojny oddech
i wszystko jest takie niespokojne, takie żarliwie
a ja zaczynam się skraplać
i chyba już nigdy nie powrócę do swojej postaci,
bo te dreszcze,
te dreszcze
mnie wykańczają.
Sunę dłońmi po jego brzuchu, po rzeźbieniach klatki piersiowej, rozpadlinach i dolinach mięśni, zsuwam się do bioder, do ich wcięcia i do miejsca, które ociera się o moje podbrzusze i stara o sobie tak rozpaczliwie przypomnieć, że mam wrażenie, jakby łkało wprost na moją odsłoniętą skórę, szlochem błagało o chwilę uwagi.
Jego prośba lepkimi kroplami osadza się na moim brzuchu.
Pamiętam pamiętam pamiętam pamiętam
i chyba nigdy nie zapomnę.
Ma zachłanne ręce, atakuje każdą z części mojego ciała, drapie i rozrywa skórę, ustami wypuszcza garść splątanych jęków, gdy palce zaciskam na wybranym miejscu i przesuwam je w górę i do dół, a te rozpaczliwe westchnienia to wszystko, czego kiedykolwiek chciałem i potykam się o dźwięki i nuty szaleństwa, gdy szarpie moją głową w tył, zęby przyciska do obojczyków, liże mnie i gryzie i nigdy nie sądziłem, że można umrzeć i narodzić się na nowo jednocześnie.
Każdy ruch to tortura i udręka i zastanawiam się ile jeszcze jestem w stanie znieść nim rozsypie się na dobre.
Kolanami przytrzymuje jego uda, palcami pocieram szlochające miejsce.
Napieram.
I już wiem.
To ta chwila.
Gdy staje się wspomnieniem człowieka.
— O mój boże — mówi, jęczy i wyrzuca, a potem wpija się w moje usta i zaciska na nich zęby, gdy poprawiam ucisk dłoni na jego głowie i pcham, pcham, pcham i gubię się w tym wszystkim. — Ja — przerywa, zaciska oczy, otwiera, szuka mojego wzroku — Boże.
Zwalniam, dostosowuje się, kalkuluje każde drgnięcie i pulsowanie, łącze nasze usta w pocałunku, drugą ręką pocieram go między nogami i gdy wygina kręgosłup, łamie sobie kręgi, by dostać więcej, zabieram dłoń i przenoszę ją na drzwi, zawisam nad nim i nasze spojrzenia stapiają się w jedno, nasze westchnienia przemieniają się w zbieraninę każdego nienazwanego och i ach.
— Chcesz wiedzieć o czym myślę? — pytam i napieram, a on barkami uderza o moje ramię.
Jęczy. Ściąga brwi.
— Czy to — wzdycha, zaciska palce na moich łopatkach — jedno z zaległych dwóch pytań?
Kręcę głową. Chcę się zaśmiać, ale głos mi się załamuje. Przenoszę usta za jego ucho, składam pocałunek na wrażliwej skórze, językiem zjeżdżam w dół.
— Myślę o tym — kolejny pocałunek, kolejne pchnięcie — że — podwajam sumę poruszeń — żałuję, że to nie jest moje mieszkanie, bo rzeczy, które mógłbym i chcę ci zrobić, są nieporównywalne z tym.
Wypręża plecy, odchyla głowę, palcami sięga do moich bioder, wbija w nie paznokcie, przyciąga mnie bliżej.
— A więc co — szepcze i wplątuje opuszki w moje włosy — chciałbyś ze mną zrobić?
Uśmiecham się, odnajduje jego usta, dyszę wprost w nie.
— Lubisz, gdy mówię to wszystko, prawda? Lubisz wyobrażać sobie, jak zrzucam wszystko ze stołu, by położyć cię na nim i wziąć cię na plecach i na brzuchu, gdy przyciskam twoją twarz do blatu, gdy jęczysz i dyszysz pode mną, gdy gryziesz moje palce i błagasz — pcham, jęczę, kciuk przenoszę na kącik jego ust, zataczam nim okrążenia — wprost błagasz, bym zachowywał się niedobrze, bym wepchnął ci palce do gardła i brał cię dopóki nie będziesz ż ą d ą ł przerwy.
Zaczyna drżeć na całym ciele.
Naprężonym kawałkiem ciała muska mój brzuch.
Oddech mu przyśpiesza, zaczyna potykać się o poprzednie i następne kłęby powietrza, klatka z dudnieniem opada.
Patrzy na mnie i mgła wyziera z jego spojrzenia.
— Tylko że ja nie lubię przerywać — kontynuuje i wbijam się głębiej, a on wygina plecy. — Lubię doprowadzać sprawy do końca i lubię wsłuchiwać się w odgłosy błagania.
Zaciska palce na moich pośladkach i ten gest jest tak rozbrajający, że niemal opadam na łopatki, rozkładam się jak ręce kończące modlitwę.
— Nie błagam — wyszeptuje i ponagla ruch, chce bym dostał się głębiej, doszedł tam, gdzie gwiazdy spotykają się z księżycem. — I nie będę błagać.
Unoszę brew do góry i myślę, że to bardzo ciekawe.
I myślę, że chcę sprawdzić prawdziwość tych słów.
Zastygam, zakopuje każdy z dreszczy i westchnień.
A potem w połowie się wysuwam.
Mruga. Patrzy na mnie oszołomionymi oczami, czerwona farba opada mu na policzki, spływa na kark, bo choć jestem w połowie niedostępny, wciąż pulsuje w jego środku.
— Przestań. — Drży i chce mnie przyciągnąć do siebie, ale zapieram się ręką o drzwi, unieruchamiam sylwetkę. — Nie rób tego.
Wysuwam się o jeszcze jeden kawałek.
A potem wracam.
I wysuwam się znowu.
— Czego mam nie robić?
Chwyta moje spojrzenie, usta zaciska i upuszcza z krwi, rozpaczliwie nalega, bym wrócił.
Ale wciąż nie błaga.
Wysuwam się jeszcze raz.
Niewiele mnie w nim zostało.
Opada na plecy, wzdycha i spogląda na dach samochodu, uporczywie stara się nie patrzeć w moją stronę, gdy układa wargi pod to jedno słowo i jego litery przepełnione dygotem konwulsji.
— Proszę. — Zakrywa oczy dłonią, obraca głowę w bok. — Błagam.
Połykam uśmiech. Opuszczam barki, chwytam dwoma palcami jego brodę i przyciągam ją do siebie.
Szepczę w jego czerwone wargi.
— O co takiego błagasz?
Zbiera wszystkie dostępne pokłady samozaparcia na świecie i wsadza je w swoje oczy.
— Wejdź we mnie.
Przez samo brzmienie jego głosu jestem bliski obrócenia się w perzynę.
Spełniam jego prośbę.
Tym razem jednak już się nie pohamowuje, wbijam się po sam koniec, po zakończenie nerwów, a bruzdy pomiędzy jego brwiami się wypłaszczają, ból przestaje przeplatać się z przyjemnością i pozostaje tylko chwalebne żądanie rozlane po wargach, które przyciska do moich, skubie mnie nimi i chciałbym móc zachować westchnienia głęboko w płucach, bo każdy oddech przebrany za namiętność rozrywa mnie od środka i pękam w szwach.
Przeszywa mnie ból tak dotkliwy, że tylko niektóre wersy szeptu uciekają z moich ust i spadają na jego policzki, brodę, powieki w postaci pocałunków.
Obcałowuje go całego, chcę oddać mu każdy centymetr pasji jaki w sobie zgromadziłem przez te wszystkie lata życia w kłamstwie, pod kluczem i z nieprawdziwym grymasem przytwierdzonym do twarzy.
Chcę mu oddać to wszystko, chcę mu oddać mnie i
pragnę
p r a g n ę
by nigdy mnie nie zwracał.
Oddycham z trudem, moje żyły się zapalają, jakby płynęła w nich łatwopalna ciecz i tylko jego język mógł otrzeć się o wybuchowy materiał i sprawić, że stanę w ogniu.
I właśnie wtedy zasysa wargi na moim języku i ja już wiem.
Wiem, że nigdy nie ugaszę tego pożaru.
Zwiększam ilość posunięć, obdarzam je prędkością i daje odpowiednie rady, by przedostały się do mety i zniknęły we wrzawie spełnienia.
Ale przed końcem podstawiam im nogę i pozwalam, by to on pierwszy dotarł do epilogu zdarzeń.
Czuję jego paznokcie na karku, barkach i łopatkach.
Czuję je wszędzie i chyba zaraz pożałuje, że się narodziłem.
Wypręża się pode mną, westchnienie przywiera do jego warg i zamienia się w moje imię, które szepcze raz po raz po raz nieprzerwanie, ścieka mu ono z brody, przemierza żłobienia mięśni i zbiera się w podbrzuszu, które przyciska do mnie, ociera się kawałkiem świata o moją rozgrzaną skórę i czuje, jak jego spełnienie zachlapuje mi brzuch, osadza się w mięśniach i skleja nasze połączone sylwetki dłońmi lepkimi od uniesienia.
Pierś mu się załamuje, hucznie wznosi się i opada, zupełnie jakby chciała przebić się przez mostek i spłynąć pod siedzenia, żeby odpocząć.
Przyciskam palce do szyby, poprawiam uścisk dłoni na jego głowie, napinam ostatkiem sił wykończone mięśnie i każde pchnięcie przeplatam pocałunkiem, obsypuje nimi kąciki jego warg, pogryzione miejsca na szyi, miękką okolice pod brodą i mam wrażenie, że spadam poprzez wyrwy w czasie, gdy dreszcze w końcu przebiegają przez moje ciało, obejmują mnie za plecy, popychają na jego mokrą klatkę piersiową i rozpadam się na kawałki i każda część mnie osuwa się na jego wciąż drżące ciało i wypływa na uda, ścieka wzdłuż rozchylonych nóg.
Łapie powietrze kęsami, wpycham je sobie do wysuszonych płuc.
On się uśmiecha.
Jestem trzęsieniem ziemi, wyrwą powstałą po strategicznych punktach drgań.
Opuszczam barki, opadam wykończony.
Patrzę mu w oczy.
On patrzy w moje.
I uśmiecham się jak przez mgłę, zmęczony i pokonany, ale szczęśliwy.
Przeczesuje palcami jego włosy, które układają się jak ścięta pszenica, muskają skronie, łaskoczą policzki.
Nie potrafię zmusić umysłu do biegu, sprawić, by myśli uformowały się w słowa, przeobraziły w jeszcze jedno zapewnienie, bo moja klatka tłucze się tak głośno i jego spojrzenie jest tak czułe, że staje się obezwładniony.
Ale wiem, że muszę to zrobić, dlatego unoszę się na łokciu i całuję jego jedną powiekę, następnie drugą i każdą z rzęs z osobna i wyduszam ledwie tchnienie z płuc:
— Myślę o tym — łapie jego twarz w dłonie, zaglądam mu w oczy — że chciałbym zatrzymać czas w miejscu, aby ta chwila trwała wieczność.
I gdy to mówię, mam wrażenie, że wszechświat zostaje nazwany naszymi imionami i już nigdy nic nie będzie jak przedtem.
Nie odpowiada.
Nie musi.
Zamyka tylko oczy.
A ja łącze nasze usta w pocałunku tak rozpaczliwym, że jego posmak wypełnia każdą szczelinę mojego ciała, wsiąka w zakamarki, o których istnieniu nie miałem pojęcia i dociera do mnie, że właśnie ta chwila była po to, by pomóc mi się przekonać i zrozumieć, że nie chcę już nigdy więcej uciekać, nie potrzebuję się chować, bo tutaj
w tym miejscu
z ustami przyciśniętymi do jego ust
mogę być sobą.
No... no. Ręce mam spocone, jak to wrzucam, bo to pierwsza scena intymna jaką napisałam i wow, nie wiem co powiedzieć, brakuje mi już myśli, ale proszę, podzielcie się swoją opinią i przemyśleniami, bo chyba bardzo ich potrzebuję.
Pisałam ten rozdział niemal bez przerw od czterech dni, jestem wrakiem człowieka, ale mam nadzieję, że będziecie się przy nim bawić przednio.
Całuski!
(Dont judge me)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top