Trzydziesty

Hej! 

Może tutaj tylko powiem, że jest Sasuke... jest Sasuke i robi różne rzeczy, więc może nie czytajcie tego rozdziału przy kimś 👉👈

Randka. Randka. Randka.

Widmo tego jednego słowa zawisło pośród ścian; przewaliło się przez pokój niczym grzmot, wypełniło uszy i żyły buzującą krwią. Osiadło na mnie na wzór gęstej mgły wydzierającej hausty powietrza wprost z płuc.

Ale to nie była moja pierwsza myśl. Słowo randka nie wypełniło mojej głowy ani przy pierwszej próbie przeczytania wiadomości, ani przy kolejnej. Nie pojawiłoby się w ogóle, gdyby nie Nash zwisający nad moim ramieniem piszczący jak zarzynany prosiak.

— Randka, randka, randka! — wrzeszczał, potrząsając moimi barkami. — R a n d k a — powtarzał raz za razem, a sen, który jeszcze chwilę temu oplatał jego spojrzenie, gdzieś przepadł.

Patrzyłem na niego w ciszy, a żadne ze słów, które wykrzykiwał, zdawało się nie przebijać przez trzepoczące serce pośród żeber. R a n d k a. Popiół splątał mój język, nie pozwalając wydobyć z siebie żadnego dźwięku. R a n d k a.

— RANDKA! — krzyczał podekscytowany, opadając na łóżko i zaraz się z niego zrywając, aby przy akompaniamencie piszczących sprężyn z materaca opaść ponownie. I ponownie. I, kurwa, ponownie.

I tak wizja randki spłynęła na mnie niczym spienione fale uderzające o skały. Ze ściśniętymi ustami obserwowałem wyświetlacz telefonu, prześlizgując natrętnym wzrokiem po treści wiadomości — starając się znaleźć coś, co powiedziałoby mi, że gorliwie wykrzykiwane przez Nasha słowo jest prawdą.

Bo... bo...

Bo słowo randka było niewygodne i stresujące, sprawiające, że wnętrzności zbierały się w gardle. Bo to byłoby nasze pierwsze spotkanie poza uczelnią; gdy nie jestem pijany ani gdy nie musimy kolejny raz czegoś wyjaśniać.

Stres runął na mnie niczym ciężka kotara — przygniótł moje myśli, głos i ciało. Zamienił krew w żyłach w sople lodu. Powstała pustka w mojej głowie była niemal nie do zniesienia. 

— Ran...

— Przestań — jęknąłem, siłą starając się oderwać wzrok od wyświetlacza telefonu. Chwilę mi zajęło, żeby na niego spojrzeć, a gdy już to zrobiłem, rzuciłem z wyrzutem: — Przestań, bo mnie stresujesz.

Potrzebowałem to powiedzieć na głos — aby do reszty nie odlecieć, aby chaos, który wypełniał moje myśli, który zbierał się na dnie żołądka, ustąpił. To tak, jak z demonami ze snów; jeśli przyznasz, że istnieją, nie zaatakują. A tak przynajmniej mówiła mi matka. W końcu nie zjadały moich stóp w nocy, więc musiała mówić prawdę.

Ale.

Rozpalony wzrok Nasha, jego usta uchylone w niedowierzającym grymasie, nadal sprawiały, że coś ciężkiego przewalało się przez mój żołądek.

— No dobra — westchnął w końcu ciężko i wywrócił oczami — spotkanie i n t e g r a c y j n e. Spotkanie zapoznawcze. Spotkanie, w którym stracisz...

— Och, zamknij się — zapiałem, rękoma zasłaniając jego usta. Czułem, jak każdy paliczek z osobna drga, a niepokój prześlizguje się wzdłuż kości. — To nic.

Nash uniósł brwi do góry, a następnie odtrącił moje ręce – powątpiewający wzrok mając nadal utkwiony w mojej twarzy.

— N i c? — zapytał i prychnął. — Czy ty zaczniesz nazywać rzeczy po imieniu? Rand-ku-je-cie ze sobą, dociera to do ciebie?

— Nie.

Docierało, bardzo docierało, ale gdybym przyznał się do tego na głos, nie byłoby odwrotu. Pewna granica zostałaby przekroczona i choć jest tylko umowna, dalej udawałem, że istnieje. Bo to przecież wykładowca. Nie nazywanie tego było po prostu bezpieczniejsze.

Boże, bo... Ja, wykładowca, poza uczelnią. Boże.

— To wróć na plac zabaw.

— A ty idź się ucz, bo nie zdasz.

— Pewnie — kiwnął ochoczo głową, co przyjąłem zmarszczonymi brwiami. — A ty lepiej pójdź się umyć, bo świeci ci się nosek.

Przewróciłem oczami, widząc, jak Nash z uśmieszkiem niby-wygranego usiadł na ziemi przy prostokątnym stoliku. Zgarnął z niego m o j e książki z takim impetem, że mało brakowało, a sam stolik rozsypałby się w drobny mak. Przewróciłem oczami raz jeszcze i zgarnąłem czyste gacie, kierując się do łazienki.

To nie tak, że obeszło mnie to, co powiedział Nash, ale patrzenie na niego, jak dwoi się i troi nad tymi książkami było nudne, niepotrzebne i... I potrzebowałem po prostu się wykąpać.

Potrzebowałem odwrócić uwagę od tego, co mogłoby się dzisiaj wydarzyć.

Stałem pod prysznicem z odchyloną głową, pozwalając, aby krople zalewały mi twarz i łudząc się, że może w taki sposób przestanę myśleć. Ale nie przestałem. Widmo dzisiejszego dnia spływało na mnie niczym woda, pod którą stałem. Zalewało każdy centymetr mojego ciała.

Sprawiało, że zamieniałem się w kłębek nerwów; zbyt spętany, aby się opanować.

Co powinienem zrobić? Jak mam się zachować, gdy go zobaczę; gdy wsiądę do tego przeklętego samochodu? Od czego powinienem zacząć rozmowę? Czy wspominanie o Nashu na samym początku nie będzie kulą w łeb? A może, tak naprawdę, może to nie jest wcale r a n d k a. Może Uchiha chce mi po prostu dać materiały do zajęć, bo jednak uznał, że jest staroświecki i wiadomości nie zastąpią papieru?

Litości. Co ja najlepszego wyczyniałem?

Oparłem dłonie o ścianki kabiny, próbując się opanować. Miałem wrażenie — i może to nie tylko wrażenie — jakbym zamiast mózgu miał jakąś brejowatą papkę; gąbkę, która pęczniała pod wpływem trwogi tkwiącej w moim żołądku.

Krople uderzające o dno kabiny wypełniały moje uszy, gdy stałem ze zwieszoną głową. Woda spływała po moim ciele; po nietrafionej malince, po sznytach zostawionych przez paznokcie Nasha, po miejscach, które nawet teraz pamiętały jego dotyk.

Nie potrafiłem udawać, że słowa Nasha nie zaciągnęły mnie do ciasnej jaskini bez wyjścia, gdzie dostałem kamieniem prosto w łeb. Moje myśli zostały roztrzaskane.

Ten ochłap, który uważałem za zlepek racjonalności, rozsypał się niczym szkło rzucone o ścianę.

Rozszarpywałem policzek zębami, próbując znaleźć wytłumaczenie, jakiś sens w swoim własnym zachowaniu. Po tym wszystkim co robiliśmy — w sali i u niego w aucie, powinienem...

Udawać, że nic się nie dzieje? Nie przejmować się? Dać się ponieść?

Coś ciężkiego wypełniło mój żołądek i podeszło do gardła. Nie miałem bladego pojęcia jak mam się zachowywać; co powinienem czuć, czego nie, co powinienem zrobić, a czego nie powinienem.

Bo przecież nie było na to jednoznacznej odpowiedzi. Bo to coś między nami nie było określone ani nazwane i choć tego nie wymagałem, niepewność sprawiała, że grunt spod moich stóp uciekał, zatapiając moje ciało w otchłani przepełnionej lękiem. Moim lękiem.

Chrzęst otwieranych drzwi od kabiny wypełnił pomieszczenie. Postawiłem bose stopy na zimne kafelki i stanąłem przed lustrem.

Nie byłoby żadnego problemu, gdyby nie Nash i jego sprośne insynuacje. Gdyby nie on, może w przyszłym tygodniu dotarłoby do mnie, co tak właściwie się dzieje. I naprawdę, z ręką na sercu, nie miałbym nic przeciwko.

Przynajmniej nie miałbym wrażenia, że wściekła wiewiórka wyjada moje wnętrzności.

Gdy wyszedłem w końcu łazienki, byłem bogatszy o jedno załamanie nerwowe. A gdy wszedłem do pokoju, gdzie w agonii nad książkami leżał pochylony Nash, przeżyłem drugie. Bo wiedziałem, co zaraz się zacznie.

— Widzę, że już wypachniony i wypiękniony — zaczął, rozpłaszczając się jeszcze bardziej na stoliku. — Więc teraz ubiegam się o pomoc.

W zrezygnowaniu przewróciłem oczami.

— No dalej, nie bądź wstydzioszkiem — machnął ręką w moją stronę, gdy nie poruszyłem choćby najmniejszym mięśniem.

Spojrzałem na czerwony zegar wiszący nad lodówką. Później spojrzałem na Nasha. Potem ponownie na zegar. W końcu usiadłem koło niego z głośnym wydechem, przysuwając w swoją stronę jedną z książek.

— Ale wiesz, że w niczym ci tutaj nie pomogę? Musisz to po prostu przeczytać.

— Wiem, ale razem raźniej. Lepiej się myśli, gdy dwa łby są puste.

Spojrzałem na niego ze zmarszczonymi brwiami, ale o nic nie zapytałem. Nash i logika po prostu nie szły razem w parze. Nie szły nawet po tej samej części kuli ziemskiej.

I tak właśnie do wieczora Nash siedział nad książkami, a ja — finalnie — razem z nim, bo nie mogłem wytrzymać tego zawodzenia starego silnika. Płakał i smęcił, że jeśli mu nie pomogę, że jeśli nie zda, to będzie tylko i wyłącznie moja wina.

Bo przecież to nie tak, że to on zerzygał się w aucie wykładowcy i — a niech to! — ani razu nie otworzył książki, a na zajęciach ucinał sobie błogie drzemki.

Ale może nie o to chodziło. Może pomagałem Nashowi, bo po prostu potrzebowałem zająć czymś myśli, czymkolwiek, co nie było nim. Bo myśl o tym, co mogło się stać, zamieniała moje wnętrzności w ołów.

Z każdym pociągnięciem długopisu przy robieniu notatek, czas kurczył się, miażdżąc mnie swoją nieustępliwością. Co rusz zerkałem na zegarek — wtedy, jak i teraz, gdy ten uparcie wskazuje godzinę do... naszego spotkania.

"I n t e g r a c y j n e g o spotkania" - prześmiewczy głos Nasha brzęczy mi w uszach. Chęć wbicia sobie długopisu w bębenki jest niemal palącą potrzebą.

Coś ciężkiego uderza w mój żołądek. Zagryzam policzek od wewnątrz, próbując odeprzeć złowrogie tykanie wskazówek zegara. Przy każdym głuchym pociągnięciu krzywię się jeszcze bardziej, mając wrażenie, jakbym tonął w bezdennej otchłani.

Jeśli myślałem, że wcześniej się stresowałem, to teraz dosłownie pływam w bagnie załamania nerwowego.

Poruszam się niespokojnie, palcami stukając w zgięte kolano. Powinienem się zbierać, powinienem za niedługo wychodzić, powinienem... zrobić cokolwiek, a nie robię nic. Siedzę ze wzrokiem wbitym w jedną ze stron książki, wciąż i wciąż czytając jedno i to samo . Jak mantrę. Jakby mogło okiełznać żmije pełzające pośród moich jelit.

Nash także się porusza. Patrzy na mnie ze zmrużonymi oczami; później przenosi wzrok na książkę, następnie ponownie na mnie i powoli, zaspanym gestem, obraca głowę w stronę zegarka.

— Chcesz się spóźnić?! — woła i zrywa się na równe nogi. Wystawia rękę w moją stronę, jakby chciał mnie pchnąć, ale w połowie ruchu zastyga i ponownie mruży oczy. — Tak właściwie — mamrocze pod nosem i raz jeszcze uwala się koło mnie — tak właściwie to powinieneś się spóźnić.

Unoszę brew do góry.

— Szare komórki ci spłonęły od tej nauki? Dlaczego miałbym się spóźnić?

— Bo w dramkach koreańskich zawsze tak robią. Daj mu na siebie poczekać, będzie bardziej napalony — stwierdza z miną eksperta, a ja uderzam głową o stolik i jęczę wprost w otwartą książkę. — Na jęki przyjdzie jeszcze czas, a teraz wstawaj, bo musimy ci ciuszki wybrać.

Nie odpowiadam. Ze ściśniętym gardłem podnoszę się z podłogi, nawet nie reagując na kpiny Nasha, którego wzrok utkwiony jest w mojej — jestem pewien — przerażonej twarzy. Podchodzę do torby leżącej na przedpokoju, mając wrażenie, że zaraz zemdleje.

— Jezu, człowieku, żwawiej — jęczy, wznosząc oczy do góry. — Co my mamy po osiemset lat?

— Długowieczność z tobą to byłby prawdziwy koniec świata — staram się przybrać znużony ton, ale struny głosowe mi drżą, jakby chciały rozerwać gardło na strzępy.

— Tak, ja ciebie też.

Pochylam się nad torbą, przerzucając ubrania z lewa na prawą. I, boże, muszę się uspokoić, bo ręce tak mi drżą, że nie jestem w stanie porządnie chwycić bluzy w palce. Wydycham powietrze — raz, drugi i trzeci, ale trzęsące serce nadal chce wyskoczyć spomiędzy żeber.

— Chcesz iść w bluzie? — pyta ze wzrokiem utkwionym w moich dłoniach.

— A w czym mam iść?

Ręce zakłada na klatkę piersiową, prześlizgując uważnym spojrzeniem po moim ciele.

— Może koszula?

— No to chyba z konia spadłeś — wyrzucam z niedowierzaniem, nie potrafiąc objąć tego, co ten dzban właśnie powiedział.

— A ty dopiero spadniesz wieczorem — odpiera i wzrusza ramionami, a mnie ręka tak świerzbi, żeby go udusić, że z ledwością jestem w stanie nad nią zapanować.

Zagryzam jednak policzek od środka i mimowolnie zaczynam zastanawiać się nad tym, co powiedział. Nie chcę iść w koszuli, ale jeśli to r a n d k a, to może powinienem ubrać coś innego niż wyciągniętą bluzę? Może powinienem...

Co. Ja. Wyczyniam? Nie, nie powinienem.

— To może golf...?

Ja pierdole.

Patrzę na niego z politowaniem, przymykając oczy. Naprawdę niewiele mi brakuje, żeby przytrzasnąć jego, a następnie swoją głowę drzwiczkami od pralki.

— Golf jest gejowski.

Odpowiadam bez namysłu, a konsekwencje mojego swawolnego zdania godzą we mnie, jak godzić tylko mogą; wyszarpując resztki godności.

— No to wszystko się zgadza. W czym problem?

Zwężam oczy w niepocieszeniu, w głowie jednak snując rozległe fantazję o tym, jak Nash zawisa wywieszony za oknem. Gołym dupskiem w stronę sąsiedniego akademika.

Wbrew naleganiom Nasha, nie ubieram ani golfu, ani koszuli. Nie ubieram nic, co mogłoby świadczyć o tym, że poświęciłem naszemu spotkaniu więcej niż skąpą myśl.

— To chociaż załóż jakieś fikuśnie majtki — rzęzi, gdy wsuwam przez głowę białą bluzę z kapturem. Obdarzam go wymownym spojrzeniem, widząc, jak przeszukuje moją torbę. Zaraz wstaje i wzruszywszy ramionami, dodaje: — No nic. Dobrze, że doktorek chodzi napalony, to pewnie szybko pozbędzie się z ciebie tych łachów.

O mało nie zachłystuję się spęczniałym językiem. I znowu coś ciężkiego uderza w moje trzewia i przemienia krew w żyłach w wezbrane płomienie.

Nie myśl o tym, nie myśl o tym.

Nie. Myśl.

Wbrew temu, co zamierzałem, moja głowę przepełnia perwersyjna fatamorgana dzisiejszego wieczoru. Z lękiem spoglądam na zegar, mając wrażenie, jakby jego zawodzące wskazówki ślizgały po moim mózgu.

— Czy ty mógłbyś się czasami powstrzymać od zbereźnych słów? — pytam z nabrzmiałymi ze stresu strunami głosowymi.

— Hola, hola — macha wskazującym palcem tuż przed moim nosem — ja tylko mówię o tym, o czym każdy myśli. Jestem głosem ludu.

— Tylko ty o tym myślisz — odpowiadam z przekąsem i kieruję się w stronę drzwi wyjściowych.

— Zajrzyj w swoje spodnie, gdy będziecie się całować, wtedy zobaczymy...

Trzeszczę zębami, widząc jego rozciągniętą w ironicznym grymasie twarz.

Bez namysłu chwytam but leżący w korytarzu i rzucam w jego stronę. Nash łapie go z szerokim, paskudnie grubiańskim uśmieszkiem na ustach, a później odrzuca w moją stronę.

— Idź już, bo ci karoca odjedzie.

— Ta, którą zarzygałeś? —pytam, kładąc rękę na klamce. — Też mi karoca.

— Jaka księżniczka, taka karoca.

— Więc może zamienimy się miejscami? Do ciebie bardziej pasuje.

Nash zaplata ręce na klatce piersiowej i zwężone oczy zawiesza na mojej twarzy. Naprężona nić głupoty drga, gdy zdaje sobie sprawę, o czym myśli.

— No dobra, dobra, już idę — burczę, ale jeszcze ostatni raz obracam się w jego stronę, mając wrażenie, jakby naostrzona szpilka zaległa w moich płucach. Staram się znaleźć jakieś punkt zaczepienia; gest, który zabierze wzbierającą trwogę w moim żołądku.

Nash kręci głową i wypycha mnie na klatkę.

— I pamiętaj o zabezpieczeniu — mówi i z rozmachem zatrzaskuje za mną drzwi.

Przez głowę przebiega mi myśl, że jest zasrańcem, ale z drugiej strony myślę, że gdyby tego nie zrobił, mógłbym nie wyjść z tego akademika do Bożego Narodzenia.

To nie tak, że nie chcę tam iść, bo chcę — chcę tak bardzo, że walące tętno ryczy mi w uszach, a niespokojny dreszcz prześlizguje się wzdłuż kości. Po prostu Nash mi coś unaocznił, a teraz nie jestem w stanie odeprzeć tych myśli; odbijają się w mojej głowie niczym rzucone głucho pinezki.

Randka z wykładowcą.

Kiedy moje życie wykonało salto i wpadło w tak zdegenerowane bagno?

Ale byłbym kłamcą, gdybym powiedział, że żałuję.

Zmierzam w stronę feralnego miejsca, skąd musiałem wytaszczyć zwłoki Nasha. Z każdym krokiem, który stawiam, a który przybliża mnie w jego stronę, tornado wypełnia mój żołądek.

Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek stresował się tak przed spotkaniem z Kate. Nawet na samym początku, nawet wtedy, gdy wydawało mi się, że poza nią świata nie widzę. Zawsze było po prostu miło. Ale nigdy nie miałem wrażenia, że płonę od wewnątrz.

Gdy czarna honda majaczy przed moimi oczami niczym paskudnie nawracająca zjawa, pułap stresu osiąga niszczycielski poziom. Oddycham nierównomiernie, czując, jak wnętrzności podchodzą mi do gardła chcąc przyozdobić chodnik resztką mojej skwapliwej godności.

Wypuszczam raz jeszcze naostrzone powietrze i łapię przejętą dłonią za klamkę.

I nagle wszystko przestaje mieć znaczenie. Niepokój wewnątrz mnie ustaje.

Moje spojrzenie natrafia na jego spojrzenie; moje oczy zawisają na jego ustach rozciągniętych w drwiącym grymasie — ta jedna chwila wystarczy, aby zalęgający kamień w moim żołądku rozłupał się na kawałki. Wszelkie mantry, którymi raczyłem się przed wyjściem, wyparowują, gdy widzę jego pewny wzrok; bez cienia zawahania i niepewności. Jakby wiedział, czego chce.

I gdy tak na mnie patrzy, wydaję mi się, że i ja wiem czego chcę.

Niespokojne płomienie prześlizgujące wzdłuż moich żył gasną. Kolejny raz jest tym, który samym spojrzeniem potrafi zatopić niepotrzebne myśli.

Wsiadam do środka i mimowolnie zerkam kątem oka na tył auta, starając się znaleźć jakiekolwiek ślady po śmierdzącym końcu świata Nasha rozpłaszczonym na tylnym siedzeniu. Szczęśliwie nic nie znajduję, ale jest to tylko pozorne szczęście, bo napastliwe widmo tamtego wieczoru wypełnia moją głowę.

Sytuacje, które miały wtedy miejsce, wyświetlają się długą listą przed moimi oczami.

Jeśli tak dalej pójdzie, to jego auto i sala 47 będą zakazanym miejscem dla mojej opłakanej duszy. Perwersy raczej nie ucztują z Jezusem.

— Spóźniłeś się.

Jego głos sprowadza mnie z zaświatów, nakazując, abym skupił całą uwagę na nim. Bezwstydnym wzrokiem jeździ po mojej twarzy, usta mając wykrzywione w prowokującym grymasie.

Drażni się ze mną. Czuję to całym sobą; aż do najmniejszej kostki w ciele, ale pomimo tego i tak podejmuje grę.

Bo to sprawia, że nie myślę. Nie zastanawiam się, nie analizuje, nie doszukuje się ukrytego dna.

Bo wtedy wszystko jest łatwiejsze.

— Przemiłe powitanie — mówię kpiąco, próbując opanować tętno. — Ale myślę, że stać cię na więcej — zauważam teatralnym szeptem. — Może wysiądę i zaczniemy od nowa?

Czuję, jakbym zapadał się w nicość, gdy patrzy na mnie w taki sposób; jego rozżarzone spojrzenie wypala każdą komórkę mojego ciała.

— Otworzę ci drzwi — mówi i nachyla się w moją stronę. Jego usta są tuż przy moich. Zapach jego perfum zgniata moje wnętrzności jakby były zrobione z przemokniętego papieru. Ręką chwyta za klamkę. — Nie wysiadasz?

— A tego właśnie chcesz? — pytam, wzrok zawieszając na jego wargach.

Patrzy twardo w moje oczy, a pożar w moim ciele na nowo wybucha, przemieniając mnie w kupkę prochu.

— Pokazać ci czego chce?

W głowie szumi mi tak bardzo, że — choć jest tak blisko mnie — zamienia się w bezkształtny kontur.

Pierwszy chwytam go za kark i przyciągam do siebie. Usta przyciskam do jego ust, a palce zaciskam na skórze szyi. Napiera na mnie łapczywie, sprawiając, że plecami uderzam o drzwi.

Ale nawet to, nawet ten ból nie sprawia, że jestem w stanie przestać.

Sposób w jakim trzyma dłoń na moim udzie rozpętuje prawdziwą powódź w moim ciele. Palcami wodzi po mojej nodze, a z każdym jego ruchem odnoszę wrażenie, jakby płomień prześlizgnął się po miejscach, które dotknął.

Coś ciężko przewala się przez moje podbrzusze, gdy dociera do kości biodrowej. Dreszcz zbiera się na dnie mojego żołądka.

Ręce chce przenieść na jego plecy, ale on w tym samym momencie zastyga z ustami przyciśniętymi do moich.

— Zepsujesz mi plany — szepcze wprost w moje wargi napęczniałymi strunami głosowymi.

Klatka piersiowa mi drży, gdy próbuje złapać oddech. Z każdą kolejną chwilą moje serce drga coraz to chaotyczniej, jakby chciało rozsadzić moje kości; mnie od wewnątrz.

— Jakie plany? — Pytam dopiero wtedy, gdy jego usta odrywają się od moich. Odsuwa się ode mnie i odchrząkuje, palcami przejeżdżając po włosach.

A ja z całych sił, jakie tylko sam Bóg dnia dzisiejszego mi zesłał, staram się odwrócić wzrok od jego nabrzmiałych, czerwonych ust i wygiętej koszuli, bo — kurwa! — naprawdę niewiele mi brakuje, aby przekroczyć piekielne bramy i utonąć w dewiacyjnych czeluściach.

Bo nie ma nikogo, kto mógłby nam przerwać. A to sprawia, że zdradzieckie wizje wypełniają moją głowę, racząc moje podbrzusze zbereźnym doznaniem.

— Nie będę mówić o takich rzeczach głośno.

Wściekła wiewiórka pożera moje jelita do reszty.

Obracam głowę w bok, gdy odpala silnik, a następnie cicho odchrząkuje, mając wrażenie, jakby smoła zalała moją tchawicę. Płonę ponownie, ale znacznie dotkliwiej niż poprzednio.

Coś ciężkiego wypełnia samochód; zawisa nad moją głową niczym gilotyna, wyszarpuje resztki powietrza. Zagryzam policzek od środka chcąc przywrócić swoje racjonalne — jakiekolwiek! — myślenie, bo jeszcze chwila, a wyskoczę przez okno na jezdnie. Na ten głupi, niepochamowany łeb.

— Gdzie jedziemy? — pytam chyba tylko po to, żeby powiedzieć cokolwiek; żeby nie trwać w napęczniałej ciszy, która sączy się w moje żyły niczym jad.

Zerka kątem oka w moją stronę, opuszkami palców prawej ręki uderzając w kierownice.

— Szybko się zorientowałeś, żeby zapytać — stwierdza drwiąco i wykrzywia kąciki ust w zjadliwym grymasie. — Jeśli chciałbym cię uprowadzić, nawet byś się nie domyślił.

Unoszę brew do góry i obruszam się teatralnie, udawanie niedowierzającym wzrokiem wodząc po jego profilu.

— Wierzę w twoje czyste intencje.

Nie odpowiada od razu, wzrok mając utkwiony w drodze przed nami. Drzewa migoczą przed moimi powiekami, gdy wjeżdżamy w zakręt.

— Może to błąd? — Jego niski głos odbija się echem pośród moich myśli.

Dreszcz prześlizguje wzdłuż mojego kręgosłupa.

— Może lubię popełniać błędy? — odpowiadam prowokująco.

Obraca głowę w moją stronę, a coś w jego spojrzeniu sprawia, że na chwilę zapominam, jak się oddycha. Patrzy na mnie twardo i intensywnie z sugestywnie wykrzywionymi wargami.

Powinienem się zamknąć, bo albo właśnie strzeliłem sobie w kolano, albo...

— Ile ich jeszcze zamierzasz popełnić, zanim coś do ciebie dotrze? — pyta spokojnie i nisko. Tak nisko, że kolejny dreszcz przebiega przez mój kręgosłup - jednak znacznie intensywniej, jakby chciał wyrwać moje kręgi i zrobić sobie z nich skakankę.

— Dopóki się nie nauczę — odpowiedź zeskakuje z mojego języka, nim zdążę się zorientować, co tak właściwie się dzieje. — A jestem studentem, więc nauka mi nie w głowie.

Zdecydowanie powinienem się zamknąć. Ale gdy jestem z nim, mój mózg przestaje funkcjonować i w efekcie zaczynam nadawać na zdegenerowanych falach, które zalewają mnie bez reszty. Utrzymuję się na ostatnim oddechu. Bardzo mizernym.

Uśmiecha się grubiańsko pod nosem.

— Patrząc po twoich znajomościach — zaczyna leniwie — to zdecydowanie masz problem z nauką i z wyciąganiem wniosków.

Unoszę brwi do góry – pytający wzrok zawieszając na jego rozciągniętych w paskudnym grymasie wargach.

— Zmierzasz do czegoś konkretnego? — pytam, choć tak naprawdę nie muszę. Doskonale wiem o kim mówi, bo twarz Nasha zaczęła majaczyć przed moimi oczami już na samym początku tego zdania.

— Wielu masz takich koleżków troglodytów?

Uśmiecha się jeszcze paskudniej, a ja przewracam oczami.

Czegokolwiek nie powiem – godność Nasha na tym ucierpi, a przecież i tak już pływa w basenie wypełnionym po brzegi gównem.

— Jeśli mnie pamięć nie myli — stwierdzam od niechcenia — zaoferowałem, że zapłacę za tapicerkę.

Gdy wypowiadam to zdanie, w tym samym momencie się zatrzymujemy. Nie jestem w stanie nawet zorientować się gdzie dokładnie jesteśmy, bo on wyłącza silnik i wystawia otwartą dłoń w moją stronę.

Niemal unoszę brwi do góry widząc jego pewny wzrok.

— Wiec zapłać mi — mówi poważnie i bez cienia zawahania.

Co?

— Co?

Moja perwersyjna natura znowu daje o sobie znać, bo naprawdę myślałem, że... sam już nie wiem co myślałem. Bo pewnie nie myślałem.

— Powtórzę — zaczyna — zapłać mi.

Nie pozwalam, aby niepewność zalała moją twarz, bo wtedy mogłoby to oznaczać, że od początku rozważałem inną opcję zapłaty. A tego upokorzenia mógłbym nie znieść. Żołądek jednak kurczy mi się o połowę.

Sięgam do tylnej kieszeni spodni i wyciągam portfel — w głowie rozpaczliwie starając się przeanalizować jego zawartość, bo jeśli kwota wyniesienie powyżej ćwiartki z tysiąca, wezmę rozbieg w ścianę. Jeden. Potem drugi.

Szykując się na upokorzenie roku — w duchu zmawiam wszelkie modlitwy, jakie tylko przyszły mi do głowy.

I...

Jak przez mgłę słyszę jego krótki i zachrypnięty śmiech. Gdy chcę unieść wzrok do góry, czuję nagłe szarpnięcie za przegub nadgarstka. Portfel upada na siedzenie, a ja lecę w jego stronę — zatrzymując się kilka milimetrów od jego ust.

— To będzie moja zapłata — szepcze i łapię mnie za kark, składając na moich ustach mocny i niemalże palący pocałunek.

Dłoń zaciskam na krańcu siedzenia, mając wrażenie, jakbym zaraz miał się rozsypać. Może z zaskoczenia. A może z innego powodu.

Krew jednak ryczy mi w uszach i mam wrażenie, że jeszcze chwila, a czaszka pęknie mi na pół. Gdy rękę kładzie na moim udzie — niedaleko miejsca, które kolejny raz dzisiejszego dnia wystawiane jest na Bożą próbę — nie tylko moja czaszka chce pęknąć.

Pękam i ja.

Ale wtedy on znowu się odsuwa, ówcześnie składając ostatni, jednak niemniej gorliwy pocałunek na moich wargach. Patrzę wprost w jego zamglone spojrzenie, które zabiera mnie w najgłębsze czeluści; sprawia, że serce tłucze się agresywnie pośród klatki piersiowej.

Próbuję uspokoić buzującą krew w żyłach i... i odeprzeć zawód, który skręca moje wnętrzności w kilkukrotny supeł.

— I co ty ze mną robisz? — pyta cicho, a krew na nowo chce rozerwać moje żyły. — Coraz trudniej jest mi się powstrzymać.

— Więc się nie powstrzymuj — odpowiadam równie cicho, bo czuję jakbym rozpadł się na dwie części.

Bo odkąd wsiadłem do tego auta, nie mam najmniejszego pojęcia, co się ze mną dzieje. Ta... ta palącą potrzeba, żeby dokończyć to, co tak zostaje nam przerwane, przy nim i w tym samochodzie uderza we mnie ze zdwojoną siłą.

Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym, gdy w środku czuję, jak płomienie wypalają każdą moją komórkę.

I gdy patrzy na mnie w taki sposób, zapominam o wszystkim innym.

— Jeśli nie będę się powstrzymywać, moje plany co do tego wieczoru obiorą niezamierzony obrót.

Przełykam ślinę napęczniałym gardłem i gdy serce przestaje urządzać zabójczy maraton, pytam:

— O jakich planach konkretnie mówimy?

Patrzy na mnie kpiąco i z niedowierzaniem kręci głową.

— Jestem wzruszony, że tak absorbuje twoją uwagę. — oznajmia z drwiną. Niemal wywracam oczami, ale on w tym samym momencie nachyla się w moją stronę. Zastygam, gdy łapie mnie za podbródek. — Popatrz na coś więcej niż na mnie — mówi wprost w moje usta. Jego wzrok ani na chwilę nie odstępuje moich oczu.

Kolejny raz krew w moich żyłach wzbiera.

Staram się — naprawdę się staram, ale gdy tak ze mną pogrywa, czuję się jak zwierzę złapane w pułapkę. Wyjście nie istnieje. W jego objęciach jestem tylko żałośną kurką. I chyba nie muszę mówić kto jest lisem.

— Znęcanie się nad ludźmi to twoje ulubione zajęcie po godzinach? — pytam, patrząc na niego równie niewzruszenie, choć krew buzująca w moich żyłach sprawia, że niemal go nie widzę.

Unosi jedną brew do góry — kąciki oczu marszcząc w pytaniu.

— Znęcam się nad tobą? — pyta beznamiętnie i niedowierzająco. Palant. — W jaki sposób?

W jego oczach niemalże widzę niewypowiedziane słowa „No dalej. Zrób to."

Wiem, co stara się osiągnąć.

A ja nie zamierzam mu tego dać.

— Nie będę mówić o takich rzeczach głośno — oznajmiam z szeptem i wyswobadzam twarz z uścisku jego dłoni.

Uśmiecham się prowokująco, widząc, jak mięsień na jego szczęce drga. Może i jestem samotną kurką w kurniku, ale czasami nawet lisa można przechytrzyć.

Strzepuje niewidzialny paproch z bluzy — w duchu racząc się jego zastygłą twarzą. Jeśli chce grać, grajmy. Nie zamierzam jednak przegrać, więc bez najmniejszego zawahania odrywam od niego wzrok i przenoszę go na przednią szybę.

I...

Mrugam kilkukrotnie i nie z mniejszą intensywnością unoszę brwi do góry. Patrzę to przed siebie, to na niego, a to jedno słowo ponownie rozbłyska przed moimi powiekami. Randka. Coś dziwnego zbiera się na dnie mojego żołądka.

Jego spokojna twarz — to miękkie spojrzenie, którego nigdy u niego nie widziałem, osusza moją głowę ze wszystkich myśli.

Bo Sasuke — pieprzony — Uchiha naprawdę zabrał mnie na randkę.

— Nie wiedziałem, że jest tutaj kino samochodowe — mówię, próbując zapanować nad rozpalonymi strunami głosowymi.

Miękkość uchodzi z jego oczu na powrót zwalniając miejsce dla kpiny. Ale ta krótka chwila wystarczyła, żeby c o ś; jakieś nowe uczucie prześlizgnęło się przez moje ciało.

— A wystawiasz w ogóle nos poza uczelnie i akademik? — unosi sceptycznie brew do góry.

Palant.

Obruszam się i prycham wyniośle pod nosem.

— Masz mnie za jaskiniowca? — zwężam oczy, patrząc na niego chłodno.

— Jednego z was na pewno — oznajmia teatralnym, przeciągłym szeptem, a ja przewracam oczami. Widzę, jak kącik jego ust wykrzywia się w zjadliwym grymasie.

Ale wtedy coś do mnie dociera. Uśmiecham się grubiańsko pod nosem.

— Dobrze, że o tym wspominasz — zauważam twardo. — Skoro wziąłeś już swoją zapłatę, odpuść Nashowi.

Patrzy na mnie ze znużeniem, niemal od niechcenia, jakby sama wzmianka o Nashu go zmęczyła.

— Jeśli się na to zgodzę, zabawa się skończy — choć jego głos jest bezbarwny, doskonale widzę, jak przez jego spojrzenie prześlizguje się drwina.

— Potrzeba ci bodźców? — pytam, przekrzywiając niedbale głowę.

Sposób w jaki się uśmiecha, sprawia, że sztorm zalewa moje ciało. Zasycha mi w gardle, ale nie odchrząkuje, bo gdybym to zrobił, przegrałbym.

— Kilku — oświadcza sugestywnie i tak nisko, że jestem bliski, aby odwrócić wzrok; od niego, od tego palącego spojrzenia, od ust wygiętych w prowokującym grymasie.

I znowu coś duszącego wypełnia samochód i zawisa nade mną jak gilotyna. Oddycham nierówno, a ryk krwi w uszach niemal rozsadza mi czaszkę.

— Na przykład jakich?

Przybliża się do mnie nieznacznie, od niechcenia, jakby przypadkowo.

— Mam ci je teraz pokazać czy wolisz poczekać na lepszy moment?

To jedno zdanie wystarczy, abym spłonął i zamienił się w kupkę popiołu. Widzę, jak jego klatka unosi się i opada, a mimo to jego wzrok nieustępliwie wbity jest w moje oczy.

I może przegram, ale...

— Teraz — wyrzucam to jedno słowo z siebie, jakby mogło sparzyć mój język.

Ja naprawdę nie myślę. W którym momencie mózg zamienił mi się w penisa?

Ale mimo wszystko skupiam uwagę na jego wargach — sposób w jaki nimi porusza raz jeszcze zbiera dreszcze w moim podbrzuszu. Jest tak blisko mnie, że czuję jego urywany oddech na swoich ustach.

— Nie bądź zachłanny — jego głos brzęczy w moich uszach niczym chrzęst zamka. — I oglądaj film.

Odsuwa się ode mnie, a ja w tej samej chwili wypuszczam powietrze z płuc, mając wrażenie, jakby ostrza zaległy w mojej krtani. Zagryzam policzek od środka, starając się zrozumieć... zrozumieć, co próbuje osiągnąć. Bo jeśli chce sprawdzić czy przestałem być fanem damskiej części populacji, chyba wystarczająco to udowodniłem, śliniąc się na jego widok jak wygłodniały szczeniak.

Ale jedna rzecz nie daje mi spokoju, więc nim jestem w stanie głębiej się zastanowić, pytanie zeskakuje z mojego języka.

— Jak właściwie udało ci się to załatwić? — zerkam na niego jedynie kątem oka. — Nie ma tutaj nikogo poza nami.

Poprawia się na siedzeniu i rękę kładzie tuż obok mojej na podłokietniku. Jego palce krótko muskają moje.

Kurwa.

— To kino mojego znajomego — odpowiada ze wzrokiem wbitym w ekran przed nami. — Załatwiłem sobie dodatkowy seans.

I znowu to dziwne uczucie zatapia moje ciało. I znowu brodzę w nim bez opamiętania. Wzrok staram się utrzymać na ekranie, ale ta napięta cisza w samochodzie powoduje, że serce trajkocze nierówno w mojej klatce.

Nagły ruch z jego strony niemal nakazuje mi, abym przeniósł na niego spojrzenie. I prawie to robię, ale w tym samym momencie czuję, jak jego palce wślizgują się w moje.

Zastygam w bezruchu z żołądkiem podjeżdżającym do gardła.

A on dalej wzrok ma skupiony przed sobą. Jego twarda twarz nie wyraża niczego — choć we mnie wszystko szaleje. Obserwuje, jak postacie poruszają się na ekranie, jak drzewa wokół nas szamoczą i jak światło lichej latarni pada na jego samochód; widzę to wszystko, a jednak na niczym nie potrafię się skupić, w głowie mając nieskończoną pustkę.

Jedyne, co czuję, to jego palce kreślące wzory na wierzchu mojej dłoni.

I to narastające uczucie wypełniające auto.

Poruszam się niespokojnie, mając wrażenie, jakbym głowę miał złożoną pod topór. Gęsta ślina zalepia mi gardło, prześlizgując wzdłuż strun. Boże przenajświętszy, kiedy ja stałem się takim degeneratem? Wystarczy jeden jego gest, a wszystko we mnie rozpada się jakby było wykonane z dykty.

Nagle jego dłoń puszcza moją.

I choć czuję... zawód, prawie jestem w stanie zapanować nad rozszalałą krwią, ale wtedy, a k u r a t wtedy przenosi rękę na moje udo. Na miejsce tuż nad kolanem. Jego dotyk jest tak nikły, tak delikatny, że niemal go nie czuję. A jednak samo to wystarczy, aby moje podbrzusze zadrgało.

Porusza palcami w górę — niespiesznie, powoli, jakby sprawdzał na ile może sobie pozwolić. Albo na ile on sam jest w stanie wytrzymać. Obracam głowę w jego stronę w tym samym momencie, w który robi to on.

I oto jestem ja — tonący w jego spojrzeniu.

— Dłużej nie wytrzymam — mówi zachryple i ze spojrzeniem tak rozżarzonym, że dreszcz przecina mój kręgosłup. Buzująca krew zbiera się w dole.

Odsuwa podłokietnik i łapię mnie za przód bluzy, ustami napierając na moje wargi tak żarliwie, że muszę położyć rękę na jego klatce piersiowej, żeby nie przechylić się w tył. Jego ręka zaciska się na moim udzie.

Gdy chce przenieść ją w górę, przestaje myśleć.

Przerzucam nogę przez jego pas i... siadam, po prostu siadam na jego kolanach z ustami wciąż przyciśniętymi do jego ust. Nie pozwalam, aby się ode mnie odsunął, bo wstyd już teraz wyżera moje trzewia. A on za to — jeśli to tylko możliwie — napiera na mnie jeszcze mocniej. Jego język prześlizguje po moim w taki sposób, że sam jeden Bóg tylko wie, co się zaraz stanie.

Palce kładzie na moich biodrach, zaciskając je tak, jakby chciał zmiażdżyć moje kości i dostać się wewnątrz mnie. Kolejny pocałunek zdławia mój jęk. Jeszcze jeden chwyt za kości. I jeszcze jeden jęk.

Poruszam się niekontrolowanie, a gdy swoim napęczniałym miejscem natrafiam na jego, przestaje myśleć po raz drugi. Palce zaciskając na jego ramionach, pcham biodrami.

Zastyga, przerywając pocałunek.

— Nie prowokuj, bo mam ochotę wziąć cię na tym siedzeniu — mówi wprost w moje wargi.

O. Ja. Pierdole.

Patrzę na niego poprzez zamglone spojrzenie, bo to jedno zdanie nieustannie odbija się od ścian mojej czaszki, jakby chciało ją rozkruszyć. Przełykam powoli ślinę i decyduje się na coś, co będzie mnie dręczyło w koszmarach do końca życia.

Pcham raz jeszcze.

Patrzy na mnie twardo i nic nie mówi — przez chwilę słyszę jedynie bicie własnego serca, które drze się tak paskudnie głośno, jakby wyrywano mu tętnice — ale po chwili zaciska palce na moich biodrach i przyciska mnie; to konkretne miejsce do swojego miejsca. Niemal jęczę, czując, jak moim kroczem ociera się o swoje.

Wpijam się w jego usta, nie potrafiąc wytrzymać tego rozpalonego spojrzenia, którym wpatruje się w moje oczy. Dłonie przenoszę na jego szyję i włosy, wplątując w nie drżące palce.

Jego klatka piersiowa ociera się o moją, gdy wciąż i wciąż poruszam biodrami, hacząc o jego krocze. Wstyd mnie dławi — spala moje wnętrzności, ryje tępym narzędziem po ścianach czaszki, wpełza w moje uszy i syczy niczym natrętne węże, ale pomimo tego, pomimo myśli, że powinienem przestać, tonę dalej w jego objęciach. Spoczywam na dnie oceanu z łańcuchami przywiązanymi do kostek.

Ręce przenosi wyżej, wypalając kolejne centymetry mojej skóry i chwyta za koniec bluzy. Szarpię ją do góry, więc i ja unoszę ręce, pozwalając, aby opadła na siedzenie obok.

Patrzy na mnie napiętym wzrokiem — starając się uchwycić całą moją twarz, jakby szukał jakiegoś zawahania; gestu, który nakaże mu przestać.

Ale ja nie zamierzam mu na to pozwolić.

Czerwone plamy migoczą przed moimi oczami, gdy nachylam się, aby raz jeszcze go pocałować. Uchylam szerzej wargi i tonę, czując jego język ocierający się o mój.

Wsuwa palce pod moją koszulkę; jeździ nimi po moim brzuchu, po plecach, aż w końcu zatrzymuje je tuż przy gumce od bokserek. Zastyga z opuszkami naprężonymi na pasku. A ja — płonąc w środku żywym ogniem — poruszam się kolejny raz, przyciskając siebie do jego krocza.

Krew rozszarpuje moje tętnice, gdy jego ręka wślizguje się do środka i schodzi w dół i w dół, badając każdy skrawek mojej rozpalonej skóry.

I gdy jego palce mają mnie objąć i wykonać ruch, powiadomienie zarzynanej żaby przecina ciszę w samochodzie. Przymykam oczy, starając się je zignorować i raz jeszcze poruszam niespokojnie biodrami, ale kolejny dźwięk wiadomości zawisa nad moja głowę niczym szubienica.

Jeśli to Nash, to przysięgam na wszystkich świętych, że po powrocie wykastruje go na żywca.

Uchiha cofa rękę, a ja — z nieskończoną serią wyzwisk na języku — wyciągam telefon z tylnej kieszeni.

I zamieram, a wzbierające płomienie w moim ciele gasną. Krew w moich żyłach po raz pierwszy dzisiejszego wieczoru tężeje.

Nie. Nie teraz.

Całe napięcie znika, jakby nigdy nie istniało, a pętla na mojej szyi w końcu się zaciska — tylko niekoniecznie w ten sposób, w który chciałem.

— Nie zamierzasz przeczytać? — pyta wolno, patrząc na mnie sceptycznie.

Poczucie winy tryska moimi żyłami i zbiera się na dnie żołądka. Gdy przesuwam palcami po ekranie, mam wrażenie, że pot wypala mi kości.

„Naruto, proszę, przyjdź do mnie. Nie wiem co się dzieje, ale od wczoraj okropnie się czuje. Chyba złapałam jakąś grypę. Nie mam żadnych leków i apteka jest daleko, a ja nawet nie jestem w stanie wstać z łóżka."

I kolejny, na widok którego wnętrzności podchodzą mi do gardła.

„Proszę. Nie chcę być teraz sama."

Unoszę zlękniony wzrok do góry, a widząc, jak jego oczy wpatrują się w wyświetlacz telefonu, lodowata woda zalewa moje płuca. Odłamki szkła wzbierają pośród tego sztormu.

— Zamierzasz się z nią spotkać?

Pytanie zadane głosem przypominającym dobrze zahartowane ostrze.

Całe napięcie zostaje wessane.

Patrzę na niego w ciszy, ze szczerą skruchą, bo tylko tyle jestem w stanie zaoferować — i choć wcale mnie to nie dziwi, wyraz jego twarzy się nie zmienia. Jest napięty i chłodny.

Nie musi mówić ani słowa więcej, żebym zszedł z jego kolan i usiadł na swoim miejscu.

Chwytam za bluzę i zabieram portfel z siedzenia, w głowie nieustannie odtwarzając jego stężały profil i rozczarowanie ukryte w spojrzeniu.

Ten krótki obraz wypala rozległą dziurę pośród moich myśli. Pożera mnie niczym wyposzczona bestia.

Odpala silnik i zawraca, a ja coraz bardziej czuję, że popełniłem największy błąd z możliwych. Uderza palcami w kierownice — agresywnie i nieprzerwanie, a głuche bębnienie wypełnia samochód.

Ale nawet jeśli, nawet jeśli popełniłem błąd... nie jestem taki. To nie ja — ignorujący wszystko i wszystkich dookoła.

Coś krwiożerczego rozrywa jednak moje wnętrze i piszczy przeraźliwie w uszach.

Zepsułem to.

Odpycham tę myśl. Odpycham ją, bo jeśli pozwolę jej przejść, zacznę żałować. A nie chcę żałować żadnej podjętej decyzji. Ja i Kate... łączy nas tylko przeszłość i poczucie winy, ale to w zupełności wystarczy, aby spętać małą część mnie.

Część, która — zdaje się — już zawsze będzie kruszyła się pod naporem jej próśb.

Bo przecież jestem jej to winny. Tak jak ona zajęła się moją matką, tak i ja muszę spłacić ten palący dług wdzięczności. Kate nie ma nikogo poza mną i choć wiem, że gra i bawi się wszystkim wokoło nie jestem jednak w stanie przeciąć tej nici pomiędzy nami.

Starałem się. Przez chwilę nawet łudziłem się, że zapomniałem, ale w jednym momencie poczucie winy i zalęgająca obietnica runęły na mnie, przygniotły, przypomniały o wszystkim, co starałem się odpychać.

Zagryzam policzek od środka.

Jedziemy w napiętej ciszy, a ja nawet nie śmiem spojrzeć w jego stronę. Wystarczy mi to, że czuję, jak jego ciało coraz bardziej się napina. Mocniej i mocniej. Jakby chciało rozsadzić wszystkie mięśnie.

Kątem oka dostrzegam jak zaciska boleśniej ręce na kierownicy; tak mocno, aż opuszki palców mu bieleją.

Przez krótką chwilę mam wrażenie, że jego spojrzenie płonie, ale wrażenie to znika tak szybko, jak się pojawiło. I na powrót jedyne, co widzę, to twardość oprawy jego oczu.

Kilkukrotnie otwieram usta, ale żadne słowa nie wydają się dobre, dość dobre, więc milczę. Bo co miałbym mu powiedzieć? Że jestem rozmemłaną cipą i nie potrafię dokonywać kategorycznych wyborów? Że nigdy o nikim nie zapominam? Że choć, kurwa, nie chcę, nie jestem w stanie udawać, że nic mnie z nią nie łączyło?

Nie potrafię po prostu odciąć się od starego życia i udawać, że nie istniało.

W końcu zatrzymujemy się niedaleko akademików. Chrzęst wyłączanego silnika przewala się przez wnętrze samochodu i zawisa nade mną niczym burzowa chmura. Opuszki palców wbijam we wnętrze ręki, gdy lodowate pazury smagają mój żołądek.

Powiedz coś. Powiedz coś. Powiedź coś.

Ale głos więźnie mi w gardle.

On za to obraca głowę w moją stronę. Patrzy na mnie z wyrzutem, z chłodem, ale jednocześnie ze... smutkiem. I ten smutek sprawia, że niemal rozpadam się na kawałki. Bo to wszystko moja wina.

Nie potrafię znieść, gdy patrzy na mnie w taki sposób.

Jakby wszystko, co dzisiaj robiliśmy, zostało przekreślone.

— Czego ty tak właściwie chcesz? — pyta cicho, niemal drżąco ze wzrokiem wbitym w moją twarz.

Nie odpowiadam od razu, w głowie próbując zebrać myśli, ale żadne słowa nie wydają się odpowiednie, więc po prostu patrzę intensywnie w jego oczy, żeby zrozumiał; zrozumiał, co czuję, co się dzieje w mojej głowie i we mnie, ale on tylko wzdycha i kręci głową.

— Chcę ciebie — wypluwam bez zastanowienia, odruchowo, widząc, co się dzieje. Mam wrażenie, jakby kolejny raz przelatywał mi przez palce, uciekał ode mnie, a ja, choć staram się, nie mogę go dogonić.

Ale przecież sam do tego doprowadziłem.

Chciałbym po prostu... żeby mnie zrozumiał. Zrozumiał, co mną kieruje i że nie jest to tym, na co wygląda.

Te kilka słów przecina ciszę pomiędzy nami — wtacza jad w moje żyły, smaga wnętrzności niczym strzał z bicza. Zapadam się do reszty, zdając sobie sprawę z tego, co zrobiłem.

Żałość wiąże mi gardło.

— W ciekawy sposób to okazujesz — zauważa spokojnie, bez wyrazu i żadnej emocji w głosie i mógłbym się na to nabrać, gdyby nie to rozpalone, twarde spojrzenie. — Ale ja się nie dziele. Albo biorę wszystko, albo nic.

Kości mi kruszeją.

— Nie musisz tego robić — zaczynam i od razu urywam, widząc, jak patrzy na mnie ostro ze stężałą twarzą. Pustka w mojej głowie nieprzerwanie się powiększa, a mimo to.. — Nie musisz się mną dzielić.

Jego oczy błyskają rozczarowaniem znacznie dotkliwszym niż dotychczas.

— Więc jak to sobie wyobrażasz? — warczy, a jego klatka piersiowa unosi się nierównomierne. — Zamierzasz skakać tam, gdzie ci w danej chwili będzie wygodnie?

Słucham? Jawna niesprawiedliwość przesłania mi wszystko naokoło. Nic innego nie ma teraz znaczenia. Jeśli ma mnie za kogoś takiego, to...

Zaciskam szczękę i patrzę na niego z wyrzutem.

— Przecież idę do niej tylko dlatego, że jest chora — syczę, zaciskając ręce na zgięciu fotela. — Sam mnie zostawiłeś i pojechałeś, gdy twoja matka była w podobnym stanie, więc o co ci chodzi?

Parska śmiechem — kąciki jego oczu marszczą się w kpinie. Zgrzytam zębami.

— Słyszysz, co mówisz? — pyta chłodno i kręci rozbawiony głową. Rozbawienie to jednak nie dotyka jego twarzy. — Porównujesz moją matkę do swojej byłej dziewczyny?

Płomień spada na dno mojego żołądka. Oddycham ciężko, mając coraz większe wrażenie, jakby nóź jeździł po moim gardle.

— Masz w sobie jakieś krzty empatii? Czy widzisz tylko czubek własnego nosa? — wyrzucam, patrząc na niego cały rozpalony. Ryk krwi w uszach sprawia, że zamienia się w niewyraźny kontur.

Przez krótką chwilę mam wrażenie, że jego brwi unoszą się do góry w zdziwieniu. Jest to jednak wyłącznie ułamek sekundy, a jego twarz na nowo przybiera niewzruszony wyraz. Mięsień na jego szczęce drga.

— Więc proszę — zaczyna, machając zdawkowo ręką w stronę drzwi. — Zabierz swoją empatię, której masz chyba pod dostatkiem i wyjdźcie z mojego auta.

Łapię za klamkę i agresywnie otwieram drzwi; jakby mogły zabrać całą moją złość i niesprawiedliwość, która buzuje wewnątrz mnie. Ale nie mogą, więc wyrzucam cierpko w jego stronę:

— Więcej tu nie wrócę — mówię wściekle, a jazgot krwi na dobre chce rozsadzić moje uszy.

W pierwszej chwili wydaje mi się, że nie odpowie. Rzucam mu raz jeszcze wściekłe spojrzenie i wysiadam. Trzeszcząc wszystkimi zębami, chcę zatrzasnąć drzwi, ale nim to zrobię, do moich uszu dociera jego wyniosły i chłodny głos.

— Mam taką nadzieje.

Zęby nieomal mi wypadają. Zatrzaskuje drzwi z furią, pozwalając, aby wściekłość wypełniła każdą część mnie. Ale gdzieś w środku, w miejscu, które tli się ledwie dostrzegalnym płomieniem, pod maską złości spoczywa zawód i smutek. I poczucie winy.

Poczucie winy tak palące, że zrobię wszystko, aby nie dać mu dojść do słowa.



Rzadko proszę o jakąś informację zwrotną, bo bardzo nie lubię czegoś narzucać, ale jeśli możecie to proszę bardzo serdecznie i gorąco o jakąś opinie; co do samego rozdziału, ale też może do stylu, w jakim pisze? Bo wiecie, moja przygoda z pisaniem trwa dopiero od roku i wielu rzeczy jeszcze nie wiem, ciągle zmieniam styl, bawię się i próbuje nowych rzeczy i byłoby mi bardzo miło, gdyby ktoś wyraził jakąś swoją małą opinię co do tej kwestii. :(

Może za bardzo emocjonalnie pisze? Może opisy są imo zbyt hehe gejowe? Może rozmyślania się wam dłużą? Może główne są płaskie? Albo może jeszcze coś innego? Dajcie proszę znać, co myślicie na te tematy. 

Buźka i do następnego (mam nadzieję, że nastąpi to szybciej)!

A. Jeszcze powiem, że uczelniane na mur i beton będą pisane od nowa, ale jako osobna, bardziej rozwinięta wersja, z rozciągniętą i zmienioną fabułą (trochę!), wiec jeśli tutaj skończymy, zaczniemy od nowa przy innej wersji haha

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top