Dziewiąty

Cześć, po raz kolejny! Wrzucam kolejny, a co tam.  

I powiem tylko, że niech was nie zrażą tak rozległe opisy przemyśleń, ale (niestety bądź stety) przy tego typu opowiadaniu muszą one się tutaj znaleźć. Relacja uczeń x nauczyciel nie jest łatwa, wiążę się z problemami, ze stałymi analizami - zarówno ze strony Naruto, jak i Sasuke. Sama nie wiem, który jest w gorszym położeniu, ocenicie to sami (nie mówię, że w tym rozdziale, na przedziale całej historii). Po prostu uznałam, że warto napomknąć. 

Wraz z rozwojem sytuacji zachowania postaci będą wam się wyjaśniać, a jak będzie dalej niejasne - pytajcie, po to tutaj jestem. Nie mam bety, wszystko robię sama, więc może zdarzyć się coś nielogicznego, śmiem twierdzić, że mogę tego nie uniknąć. W dodatku to moje pierwsze opowiadanie od dawna i dopiero wracam do pisania po długiej przerwie ( ostatnie pisałam 7 lat temu XD). W każdym razie miłego czytania! 

Docieram na kolejne zajęcia, a poczucie, że zrobiłem z siebie kretyna, nie opuszcza mnie do ich końca. Co więcej – ciągnie się przez kolejne wykłady. Świadomość ta jest nader dotkliwa i jestem pewien, że gdy zjawię się jutro na wykładzie z literatury, który prowadzi Uchiha, poczuje ją jeszcze bardziej.

Paskudny humor towarzyszy mi od rana, ale po wydarzeniu w bibliotece czuję, że obecnie mój nastrój spoczywa na samym dnie; wraz z mułem i wodorostami. A myśl, że w domu czeka na mnie wściekła Kate, wcale wszystkiego nie ułatwia. Mam ochotę napluć sobie w brodę przez swoją pochopność, która niezaprzeczalnie wpędzi mnie kiedyś w kłopoty. Wzdycham ciężko, nawet nie chcąc myśleć o tym, co się może ze mną stać; w najgorszym wypadku mogą posądzić mnie o podrywanie wykładowcy, a w najlepszym... po prostu zrobiłem z siebie kretyna, który ma niewyparzony język i proponuje dziwne rzeczy.

Ale może przesadzam, przemyka mi przez myśl.

Ciągle podpieram się myślą, że na ognisku rozmawialiśmy w podobnym tonie i nie odbiło się to żadną czkawką, więc dlaczego teraz miałoby? Jednak różnica jest spora w nastroju, jaki rysował się pomiędzy nami. Wczoraj atmosfera była przyjazna, jakbym rozmawiał z kumplem, a dzisiaj było tak gęsto i duszno, że na samą myśl chce mi się rzygać.

Było niezręcznie i czuję to aż nadto wyraźnie – nawet, jeśli jestem kretynem.

Wraz z ostatnim wykładem, mam chorobliwą chęć opuścić uczelnie, aby nie przebywać w niej ani minuty dłużej, ale mocne szarpnięcie za ramię mnie zatrzymuje.

- Co – burczę, obdarzając Nasha skąpym spojrzeniem. Wcześniej nie mieliśmy okazji porozmawiać, bo wykłady były praktycznie po sobie, jedynie z chwilowymi przerwami, podczas których nie byłem zbyt skory do rozmowy.

- Co „co" – w jego głosie pobrzmiewa irytacja. – Gdzie ci się tak śpieszy, dopiero szesnasta. Na dobranockę idziesz?

- Haha, dobre sobie – mówię z przekąsem. – Idę bitwę stoczyć.

Nash krzywi się.

- Chce ci się? – pyta.

- Oczywiście, że nie. Myślisz, że jestem jebnięty? – nawet nie staram się ukryć zdumienia w głosie.

- Mogę nie odpowiadać?

Widząc sztucznie wykrzywioną twarz Nasha, parskam śmiechem. On za to zanosi się rechotem i bierze mnie pod rękę; jestem zaskoczony tym gestem, ale nie wyrywam się. Powoli zaczynam się przyzwyczajać do otwartości Nasha i czuję, że ja i on to nie jest dobre połączenie.

Jego niezachwiana otwartość i moja umiejętność niemyślenia mogą zwiastować niemałe kłopoty.

Nash ciągnie mnie w stronę wyjścia.

- Chodź do mnie – oznajmia. Zerkam na niego kątem oka i widząc, że nie żartuje, zagryzam dolną wargę.

- Nie wiem, czy to dobry pomysł – odpowiadam niepewnie. – Przecież ona mnie zabije – zauważam i nie na żarty czuję uścisk w brzuchu.

- Przestań, związek to nie więzienie.

Jeszcze chwilę się waham, ale Nash ma rację – i tak nie chcę tam na razie wracać. Chłopak obdarza mnie szerokim uśmiechem i ciągnie mnie w stronę akademików. Okazuję się, że mieszka dwa budynki za nami. Wchodzimy do klatki, a Nash jeszcze okazuje legitymację studencką recepcjonistce, która jest wściekła, że przeszkodził jej w piciu herbaty. Kierujemy się na piąte piętro i stajemy przed drzwiami jego mieszkania.

- O, czterdzieści siedem – zauważam, kiwając głową na numerek przywieszony do drzwi.

- Co – marszczy brwi. – A ja niby mam wiedzieć co to za numer, bo...?

Wywracam oczami.

- Sala od literatury – wzruszam ramionami.

Nash patrzy na mnie i widzę w jego oczach drwinę.

- Stary, raz byłem na zajęciach z literatury, więcej nie chcę. A ty mi wyjeżdżasz z numerem sali, puknij się – odpowiada z wyraźnym przekąsem i otwiera drzwi. Wchodzimy do środka, a ja właściwie nie jestem za bardzo zdziwiony tym, co widzę w środku.

- Ale porządek, chyba gosposie masz – mówię niewinnie.

- A odwal się – uderza mnie w ramię. – Albo to, albo wściekła Kate. Wybieraj – mówi niby poważnie i kładzie dłonie na biodra. Wyciągam ręce w obronnym geście, a Nash z zadowoleniem kiwa głową.

Rozsiadam się na łóżku, bo w akademikach nie istnieje luksus posiadania kanapy, a Nash wyciąga z lodówki wódkę i napój. Zgarnia paluszki z blatu i cały asortyment kładzie na stoliku naprzeciwko łóżka.

Unoszę brew do góry.

- No weź – jęczy. – Ja nie wiem, po co ty na studia przyjechałeś, ale ja to głównie, żeby pić i od pały zaliczać kolokwia na tróje.

Drapię się z zakłopotaniem w kark, nie bardzo chcąc zwierzać się z tak osobistych rzeczy.

- Głównie, żeby z domu uciec – odpowiadam. – Matka alkoholiczka – precyzuje, widząc zdziwienie na twarzy chłopaka.

- Ale ty nie masz problemu z alkoholem, nie? – pyta, a niepewny ton jego głosu sprawia, że wybucham śmiechem. Kręcę głową, a na twarzy Nash pojawia się ulga.

- Dobra, to lejemy – uśmiecha się, po czym zabiera z szafki dwa kieliszki i dwie szklanki. Idzie pierwsze rozlanie i ciepło rozchodzi się po moim brzuchu. Nash stwierdza, że trzeba od razu wypić drugiego na drugą nogę, żeby się nie przewrócić. Wypijamy kolejnego, a ja czuję, jak się rozluźniam. Nash wymyśla jeszcze kilka bezsensownych powodów, aby się napić i gdy jesteśmy już po piątym kieliszku, chcę mi się śmiać dosłownie ze wszystkiego.

- Nie śmiej się ze mnie – popycha mnie. – Bo ci okulary zbije – grozi.

- Spoko, zdemoluje ci pół chaty, jak będę próbował dostać się na oślep do kibla – również go popycham. Nash chwieje się trochę za bardzo jak na moje oko, ale póki jako tako siedzi, nic nie mówię.

Rozlewa kolejne kieliszki, a ja teraz, zapewne, nie wyglądam wcale lepiej od niego. Odbija mi się co rusz i choć jest jasno na dworze, mam przeogromną ochotę położyć się spać. Wypijamy kolejne trzy i naprawdę czuję się pijany – nie wspominając nawet o tym, że wódka przestała palić mnie w gardło.

- Zagrajmy – proponuje Nash. – W pytania.

- Po co? – choć z pozoru jest to proste pytanie, mój język się plącze.

- Przeskoczymy kilka etapów znajomości, szybciej będzie – bełkocze, a mi się wydaję to doskonałym pomysłem.

- Zaczynaj – mówię. Nash kiwa głową i chwilę się zastanawia.

- Masz rodzeństwo?

- Nie. A ty?

- Buuu, ale mało kreatywny – jęczy. – Mam młodszą siostrę. Ulubiony kolor?

- Pomarańczowy – odpowiadam po chwili zastanowienia. – Ulubione jedzenie?

- Wiadomo, że pizza, byleby nie z ananasem – krzywi się. – A twoje?

- Buuu, ale mało kreatywny – naśladuje go, a on parska śmiechem. – Temat rzeka, ale chyba tak najbardziej to ramen.

- Nie jadłem, możemy kiedyś skoczyć – proponuje, a ja kiwam głową. Wypijamy po jeszcze jednym kieliszku. – Ulubiony film?

Marszczę brwi.

- Nie mam jednego, ale ostatnio jaram się Avengersami – odpowiadam w końcu. – Kiedy masz urodziny?

- Noo, ile ja bym dał, żeby wyglądać jak Thor – wzdycha. – Dwudziestego drugiego maja.

- Ja tam wolę Lokiego – oznajmiam, przez co spotykam się ze zdziwionym spojrzeniem chłopaka. – Lubię ciemne włosy - wzruszam ramionami.

- Mhm, zauważyłem. Twoje urodziny?

Marszczę brwi, nie do końca wiedząc o co dokładnie mu chodzi; na jego twarzy rysuje się dziwny uśmieszek, ale mówię sobie, że to pewnie przez alkohol.

- Dziesiąty października. Ulubione zwierzę?

- Lubię jaszczurki, mam nawet jedną u siebie w domu. Gekona lamparciego, fajny ziomuś, ale cholernie ciężki w utrzymaniu.

Kiwam głową i czekam aż Nash zada pytanie, ale on sprawia wrażenie, jakby mocno się nad czymś zastanawiał.

- Kochasz ją? – pyta w końcu.

- Kogo? – wypalam bez zastanowienia. Na twarz Nasha wdziera się kpiący uśmieszek, a ja mam ochotę mu go zedrzeć, bo wiem, co się zaraz stanie.

- Nie kochasz – oznajmia pewnie, a ja się irytuję.

- Nie wiesz, co czuję – odpowiadam szorstko.

- No właśnie to chyba ty nie wiesz, co czujesz.

Posyłam mu ostre spojrzenie.

- O co ci chodzi? – pytam nie kryjąc rozdrażnienia w głosie.

Nash także wlepia we mnie wzrok, a ja mam wrażenie, że alkohol niebezpiecznie boleśnie buzuje w moich żyłach.

- Nie lubię jej, tyle powiem. Jest fałszywa i toksyczna, a na twoim miejscu już dawno bym uciekł.

Łapie Nasha za przód koszulki i przyciągam do siebie. Nie wydaję się być wcale zdziwionym tym gestem, a ja czuję, jak hardość mnie opuszcza. Luzuje uścisk.

- Wczoraj nie wyglądało, jakbyś jej nie lubił, gdy się śmialiście patrząc sobie słodko w oczy – syczę.

- Nie pierdol. To, że jej nie lubię, nie znaczy, że mam jej spalić włosy przy następnej okazji. Strategia, trzymaj przyjaciół blisko, a wrogów jeszcze bliżej – jego ton głosu jest nad wyraz spokojny. Kładzie dłonie na moich rękach i odsuwa je od siebie. – Nie zgrywaj teraz zazdrosnego, bo to i tak niczego nie uratuje.

- A co ty możesz wiedzieć – macham ręką.

- Mam oczy, po prostu widzę pewne rzeczy. Jakbyś zdjął klapki to może też byś zauważył, jak ci gra na nosie.

Tracę chęć na dalsze picie i rozmowy, więc wstaję i zabieram swoje rzeczy.

- Idę, nie chcesz wiedzieć, co ze mną będzie – mówiąc to kieruję się w stronę drzwi. Dzięki bogu, że nie zdejmowałem butów, bo nie wiem, czy dałbym radę bez problemu je założyć. – Biorę to – mówię, zgarniając piwo stojące na małym blacie kuchennym.

- Rozbij jej głowę – rzuca za mną, a ja wystawiam mu środkowy palec i wychodzę. 

Schodzę po schodach chwiejnym krokiem, co jakiś czas zatrzymując się, aby uspokoić wirowanie w głowie. Nie wiem ile czasu finalnie mi to zajmuje, ale gdy w końcu opuszczam budynek, niemal zaciągam się świeżym powietrzem. Próbując powstrzymać chęć wyrzygania się pod nogi, kieruję się w stronę swojego akademika. Gdy do niego docieram, nagle czuję, że właściwie mam ochotę posiedzieć jeszcze na dworze. Siadam na ławkę nieopodal i otwieram piwo – ze względu na brak zapalniczki, robię to zębami trzonowymi i niemalże słyszę w głowie wrzask Kate. Uśmiecham się na tę inscenizację i upijam łyk, a potem kolejny i kolejny.

Nie jest jeszcze ciemno, musi być lekko po dwudziestej, bo widzę, jak ludzie wychodzą z uczelni. Kilkoro studentów rzuca mi rozbawione spojrzenia, gdy przechodzi obok. Gdy mam się już zabrać z ławki, widzę, że i profesorowie opuszczają wydział. Wlepiam wzrok przed siebie, nawet nie kryjąc się z tym, że kogoś szukam.

A on idzie dosłownie w moją stronę. Z ramienia zwisa mu czarna torba, która jest niemalże niewidoczna na tle równie ciemnej, opinającej koszuli. Włosy są ułożone, choć panuje na nich lekki nieład, który dodaje jedynie zadziorności temu wszystkiemu. I muszę być chyba naprawdę pijany, że mu się tak przyglądam, przemyka mi przez myśl.

Teraz dosłownie dzieli nas kilka kroków i nie wiem dlaczego, ale byłem święcie przekonany, że się zatrzyma, ale nie robi tego. Mija mnie, a ja, jakby w panice, zrywam się z ławki.

- Czekaj – bełkocze, a on się zatrzymuje. -Znaczy, proszę, niech pan zaczeka – poprawiam się szybko, starając, aby po moim głosie nie było słychać, że piłem.

Uchiha obraca się w moją stronę, a ja czuję, jak sucho mam w gardle.

- Dlaczego ciągle muszę się na pana natykać? – wzdycha. Dzieli nas kilka kroków, ale ja doskonale czuję woń jego perfum. Muszę być naprawdę pijany, bo ten zapach podoba mi się bardziej niż perfumy Kate. – Studia dopiero się zaczęły, a obraz pana majaczy mi dosłownie wszędzie.

I nie wiem, czy to gra, ale podchwytuje próbuje.

- Nie ma mnie wszędzie, więc może to pan mnie po prostu szuka – odpowiadam nonszalancko i wzruszam ramionami. Jego brwi nieco się ściągają, ale nie czuje się tym zakłopotany.

- Próbuje mi pan zrobić portret psychologiczny? – pyta szorstko. I znowu, nie bardzo obchodzi mnie ton jego głosu. To, co dostaje tutaj, to nic w porównaniu z tym, co czeka mnie na górze.

- Może – mamrocze. – Wychodzi mi?

- Może – podchwytuje, a ja parskam śmiechem.

Jego wzrok jeździ po mojej twarzy i zapewne, gdyby nie spora dawka alkoholu, poczułabym się zakłopotany.

- To drugi raz, gdy pana widzę poza zajęciami i to drugi raz, gdy jest pan pijany – zaczyna. – Jeszcze nie pokazałem, na co mnie stać na zajęciach, więc nie rozumiem, dlaczego tak zapija pan smutki. Problemy w raju? – sarka, ale widzę, jak zainteresowanie wkrada się na jego twarz.

Krzywie się nieznacznie. Dlaczego wszędzie, gdzie nie pójdę, wszystko sprowadza się do Kate?

- Z Nashem wszystko w porządku – odpowiadam wymijająco. – Jeszcze tego brakuje, abym zalany w trupa zaczął się panu zwierzać. Klękajcie narody.

- Nie wiem, czy mógłby mnie pan czymś zaskoczyć.

- Zdziwiłby się pan, co jeszcze mam do zaoferowania – mówię to chrapliwej, aniżeli bym tego chciał. Mój głos jest niski, zachrypnięty, a ja sam niemal go nie poznaje.

Przez chwilę wydaje mi się, że jego oczy są rozżarzone jak węgielki.

- Przekonamy się na zajęciach – chrypi gardłowo.

- Proszę uważnie obserwować – staram się nadać głosowi twarde brzmienie. – Ale nie będę przecież pana zatrzymywał, dobranoc – choć nie chcę, na moje usta wdziera się zawadiacki uśmieszek. Na ustach Uchihy również majaczy uśmiech, ale o wiele mniejszy niż u mnie, jakby wcale nie chciał, żebym go zobaczył.

Patrzę się na jego plecy, gdy odchodzi. Jego sylwetka majaczy mi jeszcze przez chwilę przed oczami, a ja zastanawiam się, co chodzi mu po głowie.

Dopijam piwo, wyrzucam butelkę i wchodzę do akademika. Z niemałym wysiłkiem docieram pod drzwi i jak najciszej staram się je otworzyć. Jednak klucze wypadają mi z rąk z głośnym hukiem i mam wrażenie, że mógłbym obudzić zmarłego. Po upływie chwili wtaczam się do mieszkania. Mam szczerą nadzieję, że Kate śpi, ale dobrze wiem, że jest dopiero po dwudziestej.

I moja nadzieja umiera bolesną śmiercią, bo Kate siedzi przy stole w kuchni i stuka głośno palcami o blat.

- Cześć, matko – rzucam i zamykam za sobą drzwi. Kate momentalnie zrywa się z krzesła, a ja się krzywię, gdy te upada. To już drugie krzesło, które od początku nie było w najlepszym stanie, a teraz chyba nadaję się jedynie do pieca. Chyba będzie trzeba zacząć jeść na ziemi, przebiega mi przez myśl.

Już mam skierować się do pokoju, gdy nagłe uderzenie sprowadza mnie na ziemię. Otwieram szeroko oczy, czując, jak policzek zaczyna mnie piec.

- Co... - zaczynam, ale nawet nie wiem, co chciałbym powiedzieć. Jestem zaskoczony, bo to pierwszy raz, gdy Kate mnie uderzyła. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top