Dwudziesty trzeci
Piątek wieczór i humor gituwa, bo można rozdział przeczytać. Trochę tonę na studiach, zaczynają mi się powoli zaliczenia, więc mogę niedomagać, ale postaram się wyklepać za niedługo następny rozdział (na opiekunie też!)
Widziałam, że przyszło kilka nowych osób, więc witam was gorąco i zapraszam do wszelkich dyskusji, sekcja komentarzy to bardzo przyjemne miejsce, a w moim słowniku nie ma słowa spam czy ban. Buziaczki. ('꒳')♡
PS. Ponownie też wspomnę o plejce na spotify; varasimis (uczelniane), bo może ktoś akurat lubi czytać z muzyką.
Spanie z Nashem w jednym łóżku jest koszmarem.
Przekonałem się o tym już pierwszej nocy, gdy postanowiłem zbłądzić i przenocować u niego. Nash, gdy tylko mnie zobaczył, zdecydował, że będzie(my) dzisiaj świętować.
- Za wkroczenie na ścieżkę gejostwa i opuszczenia paszczy lwa - zawołał gromko, unosząc wypełniony kieliszek do góry. - Za wszystkie dziewczyny świata, które straciły kolejnego samca - tutaj ściszył znacznie głos, a udawany smutek zawiązał supeł wokół jego strun głosowych. - Dbajmy o hetero facetów, tak szybko odchodzą - chlipnął cicho i przechylił kieliszek. Skrzywił się, a wyimaginowany smutek odszedł w całkowite zapomnienie.
Przechyliłem kieliszek razem z nim, chociaż nie piliśmy z tego samego powodu. Piłem, bo chciałem zagłuszyć zdradliwie myśli. Piłem, bo nie mogłem wytrzymać, że Uchiha dalej się nie odezwał.
Nie sram wyżej niż dupę mam, ale jak na moje mizerne oko, to on powinien odezwać się jako pierwszy. Prowokowałem, może nawet podświadomie sam tego chciałem, ale finalnie to on to zrobił, nie ja. Więc dlaczego miałbym napisać pierwszy?
Pozostałem słuszny tej idei do końca - czyli do momentu, w którym naprułem się jak szpadel ogrodowy.
Około drugiej w nocy obraz przed oczami przestał współpracować z moim ciałem, a ja, jakby w szale, chwyciłem za telefon i z niezachwianą determinacją chciałem do niego zadzwonić i wygarnąć co myślę o takim pojebanym zachowaniu. A myślałem wiele – no, przynajmniej tak mi się wydawało w tamtej chwili, bo gdy wracam teraz do tego myślami, mam ochotę utonąć w jeziorze wstydu i zażenowania.
Moje pijackie rozważania jednak nie opuściły mieszkania Nasha – ten, gdy tylko zobaczył telefon w mojej dłoni, rzucił się na mnie niezwłocznie, wyrzucając telefon w stronę korytarza. I to, bądźmy ze sobą szczerzy, było przesadzoną reakcją.
- To bomba, nie telefon - zakomunikował chwilę po rzucie. Obydwoje obserwowaliśmy, jak telefon leci przez przedpokój i ląduje w butach.
- Sam jesteś bomba - zapiałem, patrząc na niego oskarżycielsko.
- Dzięki, regularnie ćwiczę. Dotknij, ciało Chrystusa.
I chciał wziąć moja dłoń, żeby wsadzić ją sobie pod koszulkę.
- Kurwa, Nash - zakląłem, starając się wyrwać rękę z jego uścisku. - Czy tobie się styki popaliły?
- No przecież lubisz męskie brzuszki – wyrzucił żarliwie. Patrzyłem na jego zdumioną twarz i miałem ochotę parsknąć śmiechem. Wyglądał jak krzyżówka pomidora i ziemniaka.
- Nie lubię - odpowiedziałem jednak poważnie i finalnie wyrywałem rękę,
- Lubisz.
- Nie.
- Jeden lubisz.
- Nie.
Paskudny uśmiech wykrzywił jego wargi.
- Lubisz. Zaczyna się na U, a kończy na... - ale nie dałem mu dokończyć, zasłaniając jego usta prawą dłonią.
Odepchnął moją rękę, a później i mnie. Przewaliłem się na bok, a obrazy przed oczami pokrzywiły się jeszcze bardziej. Skoro tak już leżałem, bez telefonu i bez godności, która została w przeklętej sali uniwersytetu, nie pozostało mi nic innego, jak położyć się spać.
Okej, mogłem jeszcze pójść się wyrzygać, ale zostawiłem sobie tę przyjemność na rano.
Nash niedługą chwilę później położył się koło mnie, przerzucając rękę przez mój bok. Nogi splótł z moimi, a ja byłem tak sztywny, że nawet nie protestowałem. Kołdra walała się gdzieś w nogach, przestając pełnić swoją prawowitą funkcję.
Wtedy faktycznie nie protestowałem, ale teraz, czując nieświeży oddech Nasha na policzku, chcę się wyrzygać.
- Nash, weź się odsuń - mamroczę, wyprostowaną ręką próbując go przesunąć. - Śmierdzi ci z buzi - marudzę, bo naprawdę, nie oszukuje, fiołki z ust mu nie lecą.
Ale on tylko coś mruczy pod nosem i po chwili dociera do mnie, że nic z tego nie będzie. Więc dalej leżę przygnieciony przez jego ciało. Promienie słoneczne natrętnie wpadają przez zielonkawą roletę, doprowadzając mnie na krańce wytrzymałości. Nie wiem, która jest godzina, bo mój telefon leży w jaskini butów, ale musi być przynajmniej południe, bo słońce jest zbyt natrętne jak na ranek. Przegapiliśmy wykłady, ale tak naprawdę żadne z nas nie zamierzało na nie pójść. Nash, jak się określił, świętował, a mi po prostu ponownie życie się na chwilę zawaliło.
Może przesadzam, ale głowa mi pęka, śmierdzący oddech Nasha sprawia, że oczy mi łzawią, a fakt, że Uchiha znowu to zrobił, znowu się mną zabawił, sprawia, że jest mi źle.
Nie jestem nawet wściekły, czuję się po prostu, jakby stado wygłodniałych psów stratowało moje ciało, zatapiając przy okazji swoje ostre zębiska w moich wnętrznościach. Czuję się smutny.
Jest mi przykro i jestem zdezorientowany, bo nie wiem, dlaczego ciągle musi to tak wyglądać. Co robię nie tak? Czy nie zasługuję nawet na jedną, głupią wiadomość? Z każdą chwilą, w której jestem pozostawiony sam sobie, zaczynam żałować coraz bardziej.
Problem polega jednak na tym, że bardziej niż żałuję, chcę to powtórzyć. Gdy byłem z nim, choć przez krótką chwilę, czułem, jakbym był we właściwym miejscu. Wiedziałem, że wszystko, co zostało powiedziane w tamtej sali, będzie sprawiało problemy. Wiedziałem to, a jednak dalej tego chciałem.
Wyswobadzam nogi z sideł Nasha i przewracam się na plecy, zakładając rękę pod głowę. Patrząc w obdrapany, pożółkły sufit, przemyka mi przez myśl, że akademiki są naprawdę paskudne. A ta myśl zaś popycha mnie ku następnej - o Kate i naszym akademiku.
Dla niego zrezygnowałem z mojej dziewczyny i z mieszkania. Dla niego i przez niego robiłem te wszystkie dziwaczne rzeczy, o których wcześniej nigdy nawet nie myślałem. W chwilach takich jak ta po głowie pałęta mi się myśl, że może zrobiłem błąd. Może postąpiłem pochopnie skreślając swoje dotychczasowe życie. Może nie powinienem wszystkiego zaprzepaszczać dla chwilowego uniesienia.
Katheline nie zawsze była w porządku, ale nie mogę powiedzieć, że się nie starała. Może nie powinienem jej zostawać. Może. Ale niech mnie piekło pochłonie, nie potrafię tego żałować. Nie jestem w stanie o niej myśleć jak o kimś, z kim chciałbym być. Katheline jest dobra, pomogła mi i mojej mamie i wiem, że powinienem o tym pamiętać, ale są rzeczy, których nie mogę wyrzucić z pamięci. Nie pasowaliśmy do siebie – ani na początku, ani na końcu. Gdy starałem się ratować nasz związek i nas samych, czułem, że tylko bardziej zatapiamy się w lodowatym jeziorze, a nogi grzęzną nam w mule.
Kate sprawiała, że brejowata woda zalewała moje płuca. Przy nim moje ciało wpełza w rozjątrzone płomienie.
Kate mnie dusi, a Uchiha zanurza rękę w moich najczulszych punktach.
I sam już nie wiem, którą wersję wole.
Nash porusza się przez sen i uderza mnie łokciem w twarz. Syczę cicho, jednak to wystarczy, abym zszedł na ziemię. Podjąłem świadomą decyzję, zarówno rozstając się z Kate, jak i całując się z Uchihą. Jak chujowe by nie były, należały do mnie i już ich nie cofnę. Z Kate nie układało mi się od dawna, więc nie wiem, po co ponownie to roztrząsam. Chyba wypiłem więcej niż myślałem, bo autentycznie i niezaprzeczalnie bredzę.
Zerwałem z nią przez Uchihe tylko w jakimś małym kawałku - sytuacja z nim uświadomiła mi, że to, czego chcę, to nie ona. Związek z nią był wyimaginowaną mrzonką i żadne pijackie zawodzenie nie może tego zmienić.
Jestem po prostu rozstrojony, bo całowałem się ze swoim wykładowcą, boże, ale jak się całowałem, a on ma mnie kompletnie w dupie - zresztą nie pierwszy raz.
- Nash? - pytam, potrząsając jego ramieniem. Jeśli sam nie potrafię znaleźć odpowiedzi, może on przyjdzie mi z pomocą. - Nash, obudź się - mówię i zamieniam potrząsanie w szarpnięcia.
Otwiera zaspane oko i unosi brew do góry.
- Co? - burczy, a ja o mało nie rzygam, gdy czuję ten pijacki oddech.
- Tak czy nie?
Nash patrzy na mnie sceptycznie, po czym obraca się plecami do mnie, zupełnie obrażony.
- Odwal się, chcę spać - mamrocze, kładąc rękę na głowę. Gdyby nie wykopał kołdry, mógłby się nią zasłonić.
Nie jest mi go nawet żal.
- To powiedz tylko; tak czy nie?
- Boże, tak – warczy, zasłaniając uszy. Zaraz jednak dodaje. -Nie. Nie wiem. Rzuć monetą.
Kiwam głową, zaraz jednak ściągam brwi. Rozglądam się po pokoju; zahaczam wzrokiem o stolik niedaleko łóżka, blat w kuchni, podłogę, ale nigdzie nie ma tego, czego szukam. I dociera do mnie, że portfel mógł zostać w moim akademiku.
- Nie mam monety - mówię zbolałym głosem, nachylając się nad nim.
- To rzuć sobą - oznajmia poważnie i gdy zasłania głowę poduszką, wzdycham.
Opadam ponownie na łóżko, a materac ugina się pod naporem mojego ciała. Tak jak głośno wyją sprężyny, tak bardzo jestem sfrustrowany.
Nie wiem na co liczyłem. Nash ma problemy z myśleniem nawet wtedy, gdy nie ma kaca i jest wyspany, więc od początku był to plan skazany na porażkę.
Skoro wszechświat nie chce mi pomóc - to nie moja wina. Przez myśl przemknęło mi, że mogę napisać pierwszy, ale skoro moje myśli nie zostały niczym podparte, ewidentnie lepiej, żebym tego nie robił.
Utonę samotnie w bagnie rozczarowania i pokruszonych myśli. I zachwianej orientacji seksualnej.
I już prawie tonę, ale telefon rozdzwania się na cały pokój, a powiadomienie o głosie skrzeczącej żaby piszczy mi w uszach. Zrywam się z łóżka, przewalając się przez zwłoki Nasha. Ten coś jęczy i brzęczy pod nosem, ale nie przejmuję się tym, chwytając za telefon, który ukryty był w śmierdzącym trampku Nasha.
"Gdzie jesteś? Musimy porozmawiać. Nie widziałem cię dzisiaj na uczelni, a TO nie może czekać."
Prześlizguje wzrokiem po tekście i przełykam głośno ślinę. Czuję, jakby żołądek zacisnął mi się w marynarski węzeł, a moje palce nagle straciły sprawność i nie mogły go rozsupłać.
Co więcej - moje palce naprawdę straciły termin ważności, bo nie jestem w stanie odpisać. Siadam na podłogę, nieufnie patrząc na wyświetlacz i treść tej zwięzłej, chłodnej wiadomości.
Głowa zaczyna mnie znowu boleć, a rzygi, zdaje się, chcą wyjść na światło dzienne i pozwiedzać przedpokój Nasha. I tylko ekstremalną siłą woli je powstrzymuje, wpychając z powrotem na dno żołądka.
Mam wrażenie, że wczorajszy alkohol dopiero mnie puszcza, bo zimne dreszcze znaczą mój kręgosłup, pozostawiając po sobie chłodną strugę potu. Próbuję dowlec się do łazienki, a gdy już tam jestem i staje przed zabrudzonym lustrem, dociera do mnie, że nie mogę się z nim spotkać.
Wyglądam jak rozrąbane drzewko świąteczne, które dostało dwoma piorunami w sam czubek - złamało się, rozsypało, a później naszczała na nie wiewiórka.
Opieram ręce o chłodną umywalkę, usilnie próbując utrzymać zdrowy rozsądek w ryzach. Opuszki palców mi drżą, a nierówny oddech splata się z ciszą.
Jeszcze chwilę temu oddałbym wszystko za wiadomość, ale teraz próbuje zawzięcie wypchnąć ją z głowy. Nie chcę o niej pamiętać, bo wiem do czego się odnosi. Wiem, że gdy tam pójdę, rozsypię się jak domek z kart. Nie muszę być wróżką, żeby wiedzieć, co się wydarzy. Wiedziałem to od chwili, gdy wyszedł z sali. Wiedziałem to zaraz po tej sytuacji, jak i wczoraj wieczorem. Wiem to i dzisiaj.
Wiedziałem przecież o tym od samego początku, a jednak tak bardzo chciałem zapomnieć. Może dlatego ten pocałunek smakował jak zlepki frustracji.
Odkręcam kran i opłukuje twarz zimną wodą. I gdy próbuję ochłodzić myśli, dźwięk wiadomości znowu atakuje moje uszy. Przecieram twarz ręcznikiem i odblokowuje ekran.
"Czekam w sali."
Zęby zagryzają poszarpany policzek, a ręka bezwiednie ląduje na włosach, próbując je rozczesać. Waham się dosłownie chwilę. Ulegam. Do głowy wpełzają mi żmije, które posykują natrętnie i kąsają moje myśli, zostawiając w nich jad. Wiem, że za grosz we mnie asertywności i wiem, że łamię wszystko, co sobie postanowię, ale nie ma opcji, że mógłbym wysiedzieć, gdybym tam nie poszedł. Na krańcu języka czuję, jak to się skończy, ale przecież język nie składa się tylko z końca. I z tym żałosnym usprawiedliwieniem zamierzam się podpierać do samego końca.
Prawda jest taka, że doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że musimy porozmawiać. Leżąc wcześniej w łóżku byłem o tym święcie przekonany, ale teraz, gdy jestem tego tak blisko, nie potrafię się uspokoić. I mam nieodparte wrażenie, że gdy tylko tam wejdę, ciało mnie zdradzi. Sam fakt, że wyglądam, jakby przejechał po mnie buldożer, mówi wszystko.
"Cześć, całowaliśmy się wczoraj, moja dziewczyna znowu się mną zabawiła, a ty miałeś mnie konkretnie w dupie, zresztą nie pierwszy raz, więc poszedłem do mojego kumpla Nasha, którego nie cierpisz, i urżnąłem się z nim w trupa, bo nie znalazłem innej alternatywy dla zagłuszenia rozsypanych myśli. No i nie mam aktualnie gdzie spać, więc nocuje u Nasha, który w nocy uaktywnia swoje gejowskie popędy."
Nash nazwałby mnie teraz cipą i miałby najprawdziwszą rację. Więc może dobrze, że śpi, bo bycie cipą nie jest tym, czym chcę aktualnie być.
Zbieram się ekspresowo, próbując uratować opłakane włosy i usunąć menelski zapach. Gdy przestaje chcieć mi się rzygać na swój widok, wychodzę z łazienki. Wyciągam z torby, która jak została walnięta wczoraj w przedpokoju, tak dalej leży, granatową bluzę i ciemne spodnie. Te fatałaszki wyglądają, jakby z dupy wyjęte, więc nie zastanawiając się dłużej, wciągam je na siebie, bo pasują idealnie do mojego dzisiejszego nastroju.
Zanim wyjdę, zerkam jeszcze w stronę Nasha, ale nie wygląda, jakby miał się obudzić, więc wychodzę. Nie mam kluczy, dlatego nie zamykam drzwi, ale raczej nikt go nie okradnie, bo z czego? Z końcówki flaszki i czerstwych paluszków?
Idąc na uczelnię, odnoszę wrażenie, jakbym szedł tą drogą pierwszy raz. Wszystko miesza się w jedno, a jednocześnie nic do siebie nie pasuje. Chłodny wiatr rzuca mi pod nogi pomarańczowe liście i mam nadzieję, że nie jest to aluzja do kłód. Chowam ręce do kieszeni i zaraz je wyciągam, bo nigdzie mi nie pasują. Moje własne ciało zaczyna mi przeszkadzać, a dodatkowo ból głowy sprawia, że bezwstydne cienie zatruwają mi drogę.
Ewidentnie dopiero mnie puszcza.
Nie wiem, ile zajmuje mi droga na uczelnię, ale gdy na nią docieram, czuję, jakby moje ciało zostało wrzucone do kubła z gorącą wodą. Ręce mi się pocą, a choć idę, kolana mi drżą.
Po dwudziestu latach dowiedziałem się, że stres połączony z bestialskim kacem jest nie do wytrzymania. Myśli plączą się w głowie jak zaklęte, a zimny pot wchodzi w teksturę ciała. Idę przed siebie, bo nie mam wyjścia, bo chcę to robić, ale zdaje się to wszystko działaniem automatycznym. Nie pamiętam drogi ani głośności kroków. To, co pamiętam, to bolesne skurcze żołądka. Uczucie otępiania podwaja się, gdy chwytam za klamkę i otwieram drzwi, a mój wzrok natrafia na jego wzrok.
I gdy staje przed nim, mam wrażenie, jakbym dostał obuchem w głowę.
Patrzy na mnie ze zmarszczonymi brwiami, a jego twardy wzrok łagodnieje.
- Autobus cię wczoraj przejechał? - pyta ironicznie, jednak zdaję mi się, że nikła troska utknęła pomiędzy słowami. - A może dwa?
- Z tego, co pamiętam, to nawet trzy – odpowiadam, a choć w mojej głowie brzmiało to jak żart, żadne z nas się nie śmieje. - Miejmy to już za sobą. O czym chciałeś porozmawiać? - pytam beznamiętnie, starając się zapanować nad paleniskiem, które kotłuje się w środku mnie. Naprawdę się zaraz porzygam.
Widzę, jak ściąga brwi w ledwo dostrzegalnym geście rozdrażnienia. Zaraz jednak się opanowuje, przywdziewając ten swój najpaskudniejszy wyraz twarzy.
- To, co zrobiłem, było zupełnie nie na miejscu. Jestem gotowy ponieść za to wszelkie konsekwencje. Nigdy nie powinienem naruszyć twojej przestrzeni osobistej, a fakt, że to zrobiłem, jest niezaprzeczalnie niestosowny i...
- Przestań - wyrywa mi się, zanim zdążę ugryźć się w język. -I nad tym tyle myślałeś? Przyszedłem tutaj tylko po to, żeby znowu słuchać, jak kłamiesz? - cedzę przez zaciśnięte zęby, a ręce mnie świerzbią, żeby uderzyć jego głową o blat biurka.
Wiedziałem, że to powie, a mimo to hodowałem w sobie nikłą nadzieję, która, dostając iskrę, przerodziła w oburzenie.
Jak wielkim palantem może być?
- Nie wciskaj mi swoich myśli do mojej głowy. Nie kłamie. Wszystko przemyślałem i to jedyne słuszne rozwiązanie - odpowiada irytująco poważnie, zaszczycając mnie powściągliwym spojrzeniem.
- Więc co to wczoraj było? Masz rozdwojenie jaźni? Jedna twoja połowa mnie całuje, a druga sprytnie próbuje załatwić sprawę? - warczę, nawet nie kryjąc wzburzenia w głosie.
- Nie zapominaj się, Uzumaki – teraz to on syczy, spojrzeniem próbując udowodnić mi, że ma rację. - Jestem twoim wykładowcą i nie życzę sobie, żebyś tak się do mnie odnosił.
- A wczoraj też nim byłeś? - głos mi drży, gdy zadaje to pytanie.
Chwilę zwleka, a gdy w końcu decyduje się odpowiedzieć, naprawdę nie chcę tego słuchać.
- Wczorajsza sytuacja była błędem - odpowiada szorstko, tym samym wymierzając mi solidnego kopa w żołądek.
Palce mi cierpną, gdy zaciskam ręce w pięści. Patrzę na niego z jawną niesprawiedliwością, próbując jednocześnie zapanować nad żalem, który chce wyswobodzić się z piekących oczu. Staram się łapać oddech, ale z każdym kolejnym wdechem moje gardło rozrywa niewidzialna ręka, która przyciska do strun rozżarzone węgle.
- Bawi cię to? - wyrzucam, a mój głos łamie się w połowie zdania. - Od chwili, gdy cię poznałem, moje życie wywróciło się do góry nogami. Manipulujesz mną, wodzisz za nos, a ja biegam za tobą jak spragniony pies. Podoba ci się to? Lubisz mieć nad wszystkim kontrole? - syczę, mocniej zaciskając dłonie.
Niewiele mi brakuje, aby rozsypać się na dobre.
- Nie zachowuj się tak, jakbyś wiedział wszystko – podnosi głos i robi krok w moją stronę. - Kończę to, bo najwyraźniej ty nie potrafisz tego zrobić. Zachowujesz się jak szczeniak, Naruto. Użyj czasami tej ślicznej główki, bo ładną twarzą wszystkiego nie załatwisz. Gdyby nie ja...
- Gdyby nie ty, to nigdy nie miałoby miejsca. To wszystko twoja wina – wołam i nie wiem, jak to się dzieje, ale moje ręce lądują na jego klatce piersiowej, popychając go do tyłu.
Zatacza się, uderzając plecami o biurko. Patrzy na mnie zszokowany, a ja oddycham głośno, nie mogąc się uspokoić.
- Wynoś się - mówi cicho, machając ręką. Gdy się nie ruszam, tym razem podnosi głos, a jego klatka piersiowa opada ciężko. - Wynoś się stąd, nim stracę cierpliwość.
- I tak nie chcę na ciebie patrzeć. Żałuję, że kiedykolwiek cię poznałem - warczę, kierując się w stronę wyjścia. Nie patrzę więcej w jego stronę, bo wiem, że gdybym to zrobił, rozkleiłbym się na dobre.
Bo zupełnie tak nie myślę. Nie chcę stąd wychodzić. Chcę, żeby powiedział prawdę, żeby potwierdził, że dokonałem dobrego wyboru. Potrzebuję, aby zrobił cokolwiek, bo nie chcę tego żałować.
Nie mogę znieść myśli, że pozbyłem się wszystkiego na rzecz Idylli, która nigdy nie istniała.
Gdy zamykam drzwi, a trzask przecina ciszę na korytarzu, po prostu się rozklejam. Nie wierzę, że dałem się tak zrobić. Od początku wiedziałem, że tak to się skończy, a jednak czuję, jakby w środku mnie coś się połamało.
Rozsypuje się, a oczy tylko coraz mocniej mi mokną.
Co zrobiłem nie tak?
Nie wiem, czy jesteśmy zaskoczeni sytuacją tutaj. Wszystkie znaki na niebie (przynajmniej moim hehe) na to wskazywały:/
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top