Dwudziesty siódmy
HEEJ!
O MATKO, JAK DOBRZE TUTAJ WRÓCIĆ!!! Mam nadzieję, że jeszcze nie spisaliście uczelnianych na zapomnienie, bo choć po długiej przerwie, w końcu jest nowy rozdział.
( ͡° ͜ʖ ͡°) Dłuższa chwila na czytanie się przyda, bo rozdział jest gigantem (naprawdę, pierwszy raz takiego kolosa napisałam). Ale pomyślałam, że skoro tyle mnie nie było, to głupio byłoby wrócić z małym rozdzialikiem, wiec pozostałam słuszna tej myśli do końca XD
Pisanie pod tak długiej przerwie było ciężkie, nawet nie chcę mówić ile razy zaczynałam od nowa ten rozdział, poprawiałam i zmieniałam, bo wszystkim nam włosy tutaj wylecą XD palce trochę zardzewiały, myśli się pogmatwały, ale mam nadzieję, że finalnie ten rozdział jakoś bardzo nie będzie jakością odstawał od reszty.
Doszło nam sporo osób, wiec witam was bardzo serdecznie i dziękuje pięknie za wszystkie komentarze, które dostałam i za czas, który zdecydowaliście się poświecić na przeczytanie mojego opka. Doceniam to wszystko i jeszcze raz bardzo dziękuje. <33333
No i również każdemu, kto czekał na nowy rozdział przesyłam stado BUZIAKÓW!!!!
Otwieram powoli oczy, jednak natychmiast je zamykam, czując pod powiekami garść gruboziarnistego piachu. Promienie słoneczne wodzą po mojej twarzy, bezlitośnie próbując ją spopielić. Jęcząc i sapiąc pod nosem, próbuję obrócić się w drugą stronę, żeby choć na chwile uciec od natrętnego słońca, ale szybko zaczynam tego żałować — przy każdym, choćby najmniejszym ruchu robi mi się kurewsko niedobrze. Gęsta ślina oblepia moje gardło, przypominając o wczorajszym wieczorze i o tym, ile wypiłem wraz z moim serdecznym kolegą obrzygańcem.
A było tego zdecydowanie za dużo.
Gdy tępy ból przewierca mi czaszkę na wylot, wiem, że będzie mnie dzisiaj trzeba zeskrobać z tego łóżka, bo o własnych siłach się nie wywlokę. Mam wrażenie jakby moje kości utonęły w kwasie żrącym, następnie wyszły ostatkiem sił i ponownie tam wpadły. Bolą mnie plecy, bolą mnie nogi i boli mnie kark... i łatwiej chyba byłoby wymienić, co nie nadaje się do reanimacji.
Odchrząkuje, próbując pozbyć się wielkiej guli, która boleśnie tkwi w gardle, sprawiając, że każdy oddech rozrywa moją krtań na strzępy. Jeśli ta agonia się skończy, to przysięgam, że więcej nie pije.
Ale mój własny koniec świata się nie zatrzymuje, a co więcej — wspomnienia wczorajszego wieczoru zaczynają wypełzać na wierzch, przyczyniając się do tak wielkiego bólu głowy, że z ledwością jestem zdolny to wytrzymać. Odnoszę wrażenie, jakby rozgrzane pręty powoli wsuwały się między mój mózg i oczy, łamiąc czaszkę na pół.
Co ja najlepszego zrobiłem?
Ostatkiem sił zrywam się do siadu, odrzucając kołdrę na bok. Choć w pokoju jest chłodno, czuję, jakby moje ciało wpadło w rozjątrzone płomienie. Pot spływa mi po karku i skroniach, gdy dociera do mnie, że to nie jest sen.
Czy ja w ogóle mam mózg? A jeśli tak, do kurwy, to dlaczego nie zdecydowałem się go wczoraj użyć?
Ilekroć przymknę oczy, jego nabrzmiały i zachrypnięty głos wdziera się do moich myśli, pozostawiając na nich rozgrzane plamy. Wspomnienie o jego ustach dotykających moich sprawia, że kręci mi się w głowie. Wbijam paznokcie w dłoń, próbując zapanować nad rozdygotanym żołądkiem, który skręca się w uciążliwy supeł.
Do zwykłego kaca dołącza teraz i kac moralny, a ta mieszanka wysyła mnie do samego wnętrza ziemi, gdzie nie tylko moje zażenowanie zdaje się mnie pochłaniać. Krzywie się, gdy do mojej głowy powracają żałośnie roznamiętnione słowa, którymi zdecydowałem się go obdarować. Dlaczego nikt mnie nie powstrzymał?
Ach, no tak.
Przecież Nash nieprzytomnie zwisał z tylnych siedzeń, podczas gdy ja całowałem się bez opamiętania z moim wykładowcą. NASZYM WYKŁADOWCĄ.
Ja pierdole.
Ale niech mnie diabli biorą żywcem, bo jest w tej sytuacji coś takiego, że nie potrafię stłamsić uśmiechu. Pcha się na moje usta i wykrzywia je tak paskudnie szeroko, że muszę zagryźć policzek od środka, aby nie szczerzyć się w nieskończoność. Bo pomimo tego, co zrobiłem, nie mogę powiedzieć, że żałuje. Nie żałuje i gdyby przyszło mi dzisiaj wybierać ponownie — zrobiłbym to jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. Choćby ten ostatni raz.
Tracę rozum, za każdym razem, gdy o nim pomyślę. Wszystko, z czego zostałem zrobiony i czym się kierowałem, zostaje przełamane i zniszczone, gdy tylko się zjawia. Posyła mnie do miejsca, z którego nie potrafię znaleźć wyjścia. Jestem zagubiony i rozdarty, bo wiem, że to nigdy nie powinno tak wyglądać, a jednak nie potrafię go odepchnąć. Nie potrafię przestać. Choć wstyd mnie dławi, chcę więcej i więcej.
Przepadłem dla niego — wiedziałem to wczoraj i wiem to dzisiaj. Nieważne, jak bardzo będę się przed nim wzbraniał, czuję, że się nie wydostanę. Jest jak narkotyk, która wnika do organizmu, łamiąc go na drobne części. Zajmuje każdą moja myśl, a ja nie jestem w stanie z tym walczyć.
Wzdycham, podciągając kolana pod brodę. Pęka mi głowa przez to wszystko. Promienie, które wpadają przez zielonkawą roletę, sprawiają, że trafiam na krańce świadomości. Mam ochotę błagać, aby mnie oszczędziły, ale są natrętne i nieustępliwe, więc uderzam jedynie kilkukrotnie głową o kolana, aby choć na chwilę je z siebie strzepnąć.
"Nigdy. Nigdy. Nigdy"
Słowo, które wczoraj zdecydował się wypowiedzieć, tłucze się bolesnym echem wewnątrz mnie, wypalając dziurę pośród myśli. To jedno słowo sprawia, że chcę, naprawdę chcę w to brnąć dalej. Wiem, że istnieje możliwość, że to nic nie znaczy, że powiedział to bez zastanowienia, pod wpływem chwili i emocji. Ale to niczego nie zmienia, bo ilekroć o tym pomyślę, płonę od środka.
Mam wrażenie, że niewidzialna ręka ściska moje wnętrzności za każdym razem, gdy moje myśli zatopią się we wczorajszym wieczorze...
— Dobrze się czujesz? — do moich uszu jak przez mgłę dociera zachrypnięty głos Nasha. Drgam, zaskoczony. — Twoje bolączki egzystencjalne wyrwałyby zmarłego z grobu.
Obracam twarz w jego stronę i momentalnie zaczynam żałować, widząc, w jakim jest stanie. Miss mokrego podkoszulka na pewno nie zostanie, tego jestem pewien. Jego włosy sterczą we wszystkie strony, a z ust jeszcze chwilę temu musiała kapać ślina, patrząc na stan wygniecionej i niezwykle przemoczonej poduszki. Gdy patrzę na jego bladą twarz, do mojej głowy — niczym bezlitosne, nieustępliwe echo — powraca wczorajsza sytuacja w aucie.
"Nigdy. Nigdy. Nigdy"
— Przecież nawet słowem się nie odezwałem — burczę, krzywiąc się.
— A ta latająca głowa? No właśnie. Nie masz poduszek powietrznych na kolanach, a i łeb pusty, więc brzmiałeś jak grzechotka.
Zasraniec. Kto by się spodziewał, że na kacu będzie jeszcze gorszy niż na co dzień.
Prycham pod nosem, szturchając go w bok. Nash posyła mi ostrzegawcze spojrzenie, niemalże samym wzrokiem mówiąc, że jeszcze jedna taka akcja i wyrzyga resztę pozostałości z żołądka.
— Gnój. Tak mi dziękujesz za wczoraj?
Unosi się powoli do siadu, sapiąc przy tym niemiłosiernie. Z każdym ruchem robi się coraz bardziej blady na twarzy i śmiem wątpić, że niewiele mu brakuje, aby zawisnąć nad muszlą klozetową. Gdy postanawia na mnie spojrzeć, jego brwi ciężko się marszczą.
— A ja niby za co mam ci dziękować? — pyta, pocierając palcami skronie. — Łeb mi pęka, nie oddychaj tak głośno.
Mrugam kilkukrotnie. Dociera do mnie, że przecież Nash nic nie pamięta, a jego pobyt w samochodzie Uchihy jest owiany dozą tajemnicy. Uśmiecham się kpiąco pod nosem, bo bardzo chętnie przyjmę ten zaszczyt i wtajemniczę go we wszystko, co wczoraj zrobił.
— Majtki ci spadną, jak powiem ci co wczoraj narobiłeś. Myślisz, że dasz radę to wytrzymać czy będę musiał dzwonić po karetkę? — sarkam, unosząc prowokacyjnie brwi do góry.
Posyła mi twarde spojrzenie, wyprostowując się. Zadziera głowę do góry, a mi przebiega przez myśl, że może mógłbym się na to nabrać, gdyby nie ta zdradliwa blado-zielona twarz. Widzę, że ledwo siedzi.
— Też wiem parę rzeczy — odpiera niewinnie, wolno, ważąc każde ze słów. — Prawdopodobnie nie zniesiesz tego solo, więc może powiemy swoje sekreciki na trzy?
— Blefujesz — mówię niepewnie, czując, jak krew odpływa mi z twarzy. Czy on...? Nie, niemożliwe. Nie mógł się obudzić. — Nic nie wiesz.
Jego wargi wykrzywia ironiczny uśmieszek.
— Przekonajmy się — odpowiada. — No chyba że masz cykorię.
— Mam... co? Przecież cykoria to warzywo.
— Nie zmieniaj tematu. Wiedziałem, że się boisz — wzdycha przeciągle pod nosem i już jest prawie w połowie drogi, aby ponownie położyć się na materacu, ale łapię go za ramię, powstrzymując.
Odkąd wstał prychnąłem już chyba dwa razy. Prycham znowu, patrząc wyzywająco w jego oczy.
— Na trzy.
— Na trzy — zgadza się, kiwając krzepko głową. Ale zaraz mizernieje, zagryzając kącik prawej wargi. Nawet nie muszę odliczać, bo już chwilę później biegnie do łazienki, a trzask otwieranej muszli wypełnia całe pomieszczenie. Krzywię się, bo stłumione jęki ponownie przypominają mi o wczorajszym wieczorze — ale tej mrocznej połowie, kiedy Nash wyrzygiwał swoje wnętrzności, a ja modliłem się, żeby nie dostać kosy pod gejowskim klubem.
Gejowskim. Klubem.
G – e – j – o – w – s – k – i – m klubem.
Przebłyski wczorajszego wieczoru natrętnie wypełniają moją czaszkę, rozbryzgując pod powiekami niczym rozżarzone węgle. Wspomnienie ust, które odnalazły swoje miejsce na mojej szyi, sprawia, że robi mi się niedobrze. Dreszcze znaczą mój kręgosłup za każdym razem, gdy dotknę rozdygotaną ręką karku. Nieustępliwie poruszam zdrętwiałymi palcami, chcąc wydrapać zbrukany kawałek skóry. Z ledwością przełykam gęstą ślinę, która oblepia napuchnięte gardło.
Co ja najlepszego zrobiłem?
Nie powinienem pić, bo gdy to robię, tracę nad sobą panowanie. Rozgoryczenie potęguje fakt, że nie zrobiłem tego z czystą głową, a tylko dlatego, żeby zagłuszyć zdradliwie myśli o nim. Zrobiłem to, bo nie potrafiłem ścierpieć, że zostałem odrzucony. Bo wyrwa, która tkwiła we mnie, nie chciała się zalepić. Powiększała się wciąż i wciąż, natrętnie przypominając mi o tym, że nie jestem dość dobry.
Potrzebowałem zagłuszyć zdradliwie szepty, które wiły się pomiędzy myślami, rozrywając mnie na strzępy. Zanurzały ręce w moich najczulszych, odkrytych punktach, pociągając za kruche struny.
Bo przecież dla niego zdecydowałem się zrezygnować ze wszystkiego, co miałem.
Czuje się tak żałośnie, bo nawet wtedy — nawet wtedy, gdy tak bardzo płonąłem od środka — nie potrafiłem przestać o nim myśleć. Dotarło do mnie, że ja naprawdę utknąłem w tym bez opamiętania. Nieważne, co jeszcze wymyślę i jak będę się przed nim zapierał, nie jestem w stanie się odciąć.
Zwłaszcza po wczorajszej sytuacji, gdy całował mnie tak, że na samą myśl zasycha mi w gardle. Miejsca, których dotykał, zdają się zanurzać w bezdennej otchłani, pociągając mnie na dno.
Przeczesuje włosy palcami, jednocześnie próbując wypchnąć go z głowy na dłużej niż kilkanaście sekund, bo myślenie o nim w takim stanie do niczego dobrego mnie nie prowadzi. Mam ochotę się uśmiechać, szczerzyć bez opamiętania, a jednocześnie czuję się zażenowany wszystkim, co wczoraj zrobiłem i o czym myślałem. Zaraz się porzygam. Brzuch boli mnie tak bardzo, że łapię się za niego dwoma rękoma, chcąc w jakikolwiek sposób zagłuszyć paskudnie uciążliwy ból. Naprawdę więcej nie piję. Przysięgam.
Ale przynajmniej nie jestem w tym sam, jakkolwiek francowato to nie brzmi.
Zbolałe dźwięki wychodzące z Nasha uświadamiają mnie, że mogłem skończyć o wiele gorzej niż jedynie w bagnie egzystencjalnej bolączki. Mogłem, na przykład, ponownie wyrzygiwać wszystko, co wpakowane jest do mojego żołądka. Jeśli tak rozłożyć zyski i straty, to faktycznie, mój koniec świata jest o wiele mniejszy niż ten, który przeżywa Nash.
Nic nie trwa wiecznie, więc po upływie kilkunastu minut Nash w końcu opuszcza łazienkę i wlecze nogami w stronę łóżka. Z jego włosów kapie woda, ściekając nieśpieszno na podłogę. Gdy siada na łóżku z głośnym wydechem, obdarza mnie skwaszonym spojrzeniem.
Wzruszam ramionami.
— Cierp ciało, co żeś chciało — oznajmiam poważnie, jednak widząc jego naburmuszoną minę z ledwością zdławiam chęć wybuchnięcia śmiechem. — Przestań, bo zaraz znowu wylądujesz nad kiblem — kpię, widząc, jak sięga po zmiętoloną poduszkę.
— No pewnie — prycha, ale jego ręka zawisa w powietrzu. — Śmiej się, śmiej, póki możesz, bo gdy wyjawię ci mój sekret, przestanie być ci do śmiechu. A wtedy będę oczekiwał zadośćuczynienia i godnej rekompensaty.
W jednej chwili tężeje, przestając kpić. Zaciskam usta w wąską linię, żeby nie zacząć panikować. Ostatnie, czego chciałem, to żeby Nash widział mnie w tak odjechanym stanie. Na samą myśl mam ochotę zapaść się pod ziemie, a co dopiero, gdyby okazało się, że Nash to wszystko widział. Mógłbym nie przeżyć takiej dawki wstydu.
— Więc na trzy? — pytam w końcu, czując, jak wielka gula ściska mi gardło.
— Na trzy — potwierdza, kiwając głową.
Gdy zaczynamy jednocześnie odliczać, niemalże czuję, jak żołądek podjeżdża mi do gardła, a krew odpływa coraz bardziej z twarzy.
— Wiem, co wczoraj robiłeś z Uchihą.
— Rzygałeś u Uchihy w aucie.
Zalega między nami napięta cisza, przerywana jedynie przez tykające wskazówki czerwonego zegara wiszącego nad lodówką. Jest mi kurewsko niedobrze. Wypuszczam powietrze dopiero wtedy, gdy Nash zrywa się z łóżka. Jego nogi zaplątują się w kołdrę, przez co zatacza się do tyłu i leci jak długi na podłogę, sromotnie uderzając plecami o przestarzałe dechy.
— Nie, nie, nie, nie — zawodzi, potrząsając głową. — Kurwa, nie. Niemożliwe. Powiedz, że żartujesz ... — gdy macham przecząco głową, Nash chowa twarz w dłoniach. —... kurwa, nie, to się nie dzieje. Przecież... ja pierdole, dlaczego ja. Kurwa, przecież on mnie zabije. Kurwa, kurwa, kurwa — rzęzi niewyraźnie, pociągając za krańce włosów.
To chyba nie jest dobry moment, żeby zacząć się przejmować tym, że nas widział?
— Jak dużo? Gdzie? Ile? Matko jedyna, dlaczego mi na to pozwoliłeś? — doskakuje do mnie, chwytając moją twarz między palce. — Co robiłeś wtedy, gdy ja rzygałem? — pyta poważnie, patrząc mi twardo w oczy.
Odsuwam się od niego nadąsany, jednocześnie ciężko wywracając oczami.
— Przecież wiesz, co robiłem. Nie musisz mi teraz dopierdalać — mamroczę pod nosem, po czym zagryzam policzek od wewnętrznej strony. Bo przecież to nie tak, że nie mam serca i tego chciałem. Gdybym usłyszał wcześniej, mógłbym lepiej zareagować, a tak moje pole manewru było... bardzo ograniczone.
— Skąd mam wiedzieć co robiłeś, skoro rzygałem? Przepraszam cię bardzo, ale jak widać miałem ważniejsze sprawy na głowie niż rozmyślanie o twoim stojącym penisie w jego aucie — warczy, patrząc na mnie spod przymrużonych powiek. Zaraz jednak jego twarz mizernieje, a on sam wygląda, jakby miał zejść na zawał — i to dosłownie, bo przyciska rękę do serca, kurczowo ściskając klatkę piersiową. — Przecież on mnie obleje. Matka mnie zabije, jak mnie wyrzucą. Co ja mam zrobić? Ile masz pieniędzy, przekupmy go...
— Po pierwsze, to się uspokój — sugeruje, ciągnąć go za przedramię, żeby usiadł na łóżku. — A po drugie, powiedziałeś, że wiesz, co z nim robiłem, więc o co ci teraz chodzi? Masz zaniki pamięci? — unoszę brew.
— Dobra, może źle się wyraziłem. Wiem nie znaczy, że widziałem. Domyślam się, co robiliście, bo taki był mój plan. Naprawdę jeszcze się nie domyśliłeś...? — marszczy nos, po czym kręci zrezygnowany głową. — Myślisz, że nawaliłem się tak dla własnej przyjemności?
I ten jeden moment wystarczy, żebym poczuł niewyobrażalną ulgę. Wzdycham ciężko, czując, jak moje ciało się rozluźnia.
Nie widział nas.
— No może nie dla własnej przyjemności, ale...
Przerywa mi w połowie zdania, nie pozwalając dokończyć. Jego głos jest zachrypnięty i nabrzmiały, jakby wielka gula tkwiła pośrodku jego przełyku.
— Jestem krok przed tobą i twoim wampirem — oznajmia na tyle poważnie, że zaczynam się krzywić. Patrzę na niego ze zmarszczonymi brwiami, nie mogąc uwierzyć w to, co mówi. — Podczas gdy ty miałeś załamania nerwowe, ja obmyśliłem plan. Gdyby nie ja, to bylibyście jeszcze w lesie, posyłając sobie rozgrzane, paskudne spojrzenia i waląc ukradkiem do siebie konia.
Moje brwi marszczą się coraz bardziej. Otwieram i zamykam usta, nie mogąc znaleźć żadnych słów.
— Hej, wcale nie walę do niego konia! — obruszam się, dopiero po chwili uświadamiając sobie co właśnie powiedział.
— No teraz to już nie będziesz musiał, więc nie dziękuj — mruga zaczepnie w moją stronę, po czym dodaje oburzony. — Naprawdę ze wszystkiego, co powiedziałem, postanowiłeś odnieść się akurat do tego?!
— Nie, po prostu musiałem ratować moje nadszarpnięte ego — odpowiadam, przeczesując palcami włosy. Wodzę wzrokiem po pokoju, próbując zebrać myśli, ale nijak mi to nie wychodzi. Odchrząkuje w końcu i ponownie przenoszę spojrzenie na Nasha, który ma taką minę, jakby chciał wyskoczyć przez okno. Wierci się i kręci, patrząc na mnie wyczekująco.
— Nie zamierzasz zapytać jak na to wpadłem? — wybucha w końcu, wyrzucając ręce do góry. Gdyby była tylko taka możliwość, najpewniej poszłaby mu para z uszu.
Choć staram się zachować powagę, kąciki moich ust drgają zdradziecko.
— Jak na to wpadłeś? — pytam, a mój głos jest nienaturalnie wysoki, przez to, że próbuje zdławić śmiech.
— Ale ty masz zapłon dzisiaj — mówi opryskliwie, podkopując moją łydkę swoją stopą. Gdy uśmiecham się do niego ironicznie, jego oczy się zwężają. — Ale świnia jesteś, specjalnie to robisz.
Parskam śmiechem i opieram się plecami o ścianę. Prostuje wolno nogi, po czym krzyżuje je w kostkach, a zirytowany wzrok Nasha nie opuszcza mnie nawet na chwilę.
— Uspokoisz się? — warczy, chwytając poduszkę w dłoń. Rzuca ją w moją stronę, ale uchylam się, więc ta głucho uderza o ścianę, upadając z cichym plaskiem na łóżko.
— No przepraszam, ale gdy widzę twoją przejętą minę, pokusa jest zbyt wielka...
— Jak ty chyba jeszcze najebany jesteś — rzuca zirytowany, prychając pod nosem. — Człowiek się poświęca, wychodzi z siebie i co dostaje na koniec? Gówno. Zero oklasków, fanfar, uznania — kręci naburmuszony głową, rzucając mi co rusz zdawkowe spojrzenia. — Jeszcze na koniec okazuje się, że zostałem wrogiem numer jeden opinii publicznej, bo zdecydowałem się zarzygać auto mojego wykładowcy, gdy mój serdeczny kolega pożerał jego usta.
Ostatnie zdanie sprawia, że krew odpływa mi z twarzy. Przestaje być mi do śmiechu, bo Nash ma rację, a ja zachowuję się jak ten ostatni kretyn, urządzając sceny komediowe. Gdy powiedział, że nas nie widział, a jedynie się domyśla co robiliśmy, poczułem niewyobrażalną ulgę. Jakby niewidzialna ręka przestała zgniatać mój żołądek.
Ale nie mogę powiedzieć, że jestem zdziwiony. Nie jestem, bo gdzieś podświadomie czułem, że Nash to wszystko zaplanował. W kuchni, gdy mieszał ten swój diabelski kociołek, podświadomie wiedziałem, że coś knuje. Ciężko byłoby przeoczyć te rozgrzane spojrzenia i grubiańskie pół uśmieszki. A jednak zdecydowałem się je odepchnąć, uznając, że to przecież Nash. Już wcześniej robił dziwne rzeczy, tak po prostu, bez żadnego misternego planu i okazji.
Teraz jednak, gdy o tym myślę, wszystko nagle wydaje się niezwykle logiczne i dopasowane. Jakbym w końcu znalazł brakujący element układanki.
Po głowie jednak natrętnie chodzi mi jedno pytanie. I nim się spostrzegam, wypowiadam je na głos.
— Dlaczego? —pytam niepewnie, wyraźnie zakłopotany.
— Dlaczego co? — zdumiewa się, unosząc ledwie zauważalnie brwi do góry.
— Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego w taki sposób? Dlaczego, skoro go nawet nie lubisz? — wyrzucam, czując, jak chaos zagnieżdża się pośród moich myśli.
Nash wzdycha, patrząc na mnie w taki sposób, że robi mi się niezaprzeczalnie głupio. Jego brwi są ściągnięte, a usta wygięte w kwaśnym grymasie.
— Bo jesteśmy kumplami, a ja nie mogłem wytrzymać tego twojego załamania nerwowego. Dzielisz ze mną łóżko, więc nie bądź taki zdziwiony — oznajmia, prawdopodobnie widząc moją odrętwiałą minę. — Pozwoliłem sam sobie się wtrącić i naprowadzić was na gejowskie tory.
— I wpadłeś akurat na pomysł, żeby nachlać się do nieprzytomności? — mamroczę, nagle czując, jak moja własna głowa zaczyna mi ciążyć. Kładę się na plecach, zasłaniając oczy dłonią. Chwilę później czuję, jak miejsce nieopodal ugina się pod ciężarem Nasha.
Zerkam w jego stronę kątem oka.
— Cóż ja mogę — odpiera, wsuwając ramię pod szyję. Przechyla głowę w moją stronę. — Jestem tylko prostym studentem, nie dysponuje większą artylerią. A poza tym, nieważne jakie rozwiązanie, ważne, żeby działało — sarka, uśmiechając się kpiąco pod nosem.
Przewracam oczami — tak, żeby na pewno to zobaczył. I widzi, bo chwilę później uderza mnie lekko w ramię. I choć parskam śmiechem, czuję, jak żałość wiąże mi struny głosowe. Nash zrobił to wszystko dla mnie. Znowu. Znowu mi pomógł, a ja znowu niczego nie zauważyłem.
Jeśli istnieje order najgorszego kumpla, powinienem go właśnie dostać.
— Kiedy?
— Naprawdę, Naruto, możesz zadawać pytania złożone z większej ilości słów, nie pogubię się... — kpi, mrugając do mnie zawadiacko. — Ale nie martw się, bo przez to, że widziałem twojego fiuta w kiblu, jesteśmy połączeni, więc domyślam się, o co ci chodzi...
Co. Za. Zasraniec.
— Kto by pomyślał, że na kacu jesteś jeszcze gorszy niż normalnie? — zdumiewam się na niby, po czym moją twarz wykrzywia sceptyczny grymas.
— I tak już długo nie pożyję, bo obrzygałem auto, którego nie powinienem obrzygać, więc niech się dzieje wola nieba... — jęczy przez zaciśnięte zęby, wlepiając wzrok w sufit. —Przecież... Ja pierdole, dlaczego ja jestem takim dzbanem — zrywa się z łóżka, po czym zawisa nade mną. Gdy przybliża swoją twarz do mojej, niemalże czuję jego oddech na ustach. Niemalże, bo szybko się odsuwam, nie mogąc wytrzymać zapachu przemielonego żarcia.
— Idź umyj zęby — mamroczę, zatykając nos.
— Są ważniejsze rzeczy niż twoja strefa komfortu, stary... — kwituje butnie, zaplatając ręce na torsie. Zaraz jednak je strzepuje, a jego wzrok poważnie zatrzymuje się na mojej twarzy. — Przecież nie muszę umierać, bo tak się akurat składa, że mój serdeczny kolega uwielbia penisa wykładowcy, któremu zarzygałem auto — pokiwuje głową. — Zassiesz mu usta do tego stopnia, że zapomni o tej sytuacji, a ja będę mógł dalej się opierdalać. Genialne, wiem, nie musisz mówić... co? — burczy, gdy się krzywię.
— Nic, po prostu już zacząłem ćwiczyć miny, gdy Uchiha powie, żebym nie zawracał mu dupy — oznajmiam kwaśno, oczami wyobraźni widząc jego twarz, gdy zacznę o tym mówić.
— Zrobię dwadzieścia ukłonów w stronę księżyca podczas pełni, żebyś już zawsze zachował młodego penisa i dupę twardszą od szklanki.
Unoszę brew do góry, jednocześnie próbując nie parsknąć śmiechem. Przecież i tak bym to zrobił, ale czerwona, przejęta twarz Nasha jest miodem na moje zbrukane serce, więc kim byłbym, gdybym odmawiał sobie tego widoku?
— Dwadzieścia? — mówię, kręcąc z rezygnacją głową. — Chyba ci nie zależy...
— Dwadzieścia pięć i nie musisz mi oddawać za alkohol — deklaruje żywo, ponownie się do mnie przysuwając. Żar w jego oczach sprawia, że nie mogę dłużej tego przeciągać.
— Zgoda — zgadzam się, wyciągając rękę w jego stronę. Gdy ten ją ściska, ciągnę go w swoją stronę. — Chyba jeszcze nie wytrzeźwiałeś, bo i tak bym to zrobił. Mogłeś po prostu tego zażądać, ale skoro tak bardzo chcesz się gimnastykować, proszę bardzo. Z chęcią popatrzę — uśmiecham się kpiąco, gdy policzki Nasha zaczynają robić się purpurowe
— Uczeń przerósł mistrza — chlipie, łapiąc się za serce i ocierając teatralnym gestem kąciki oczu.
— W nagrodę możesz mi powiedzieć, jak wpadłeś na ten swój misterny plan — sugeruje, obracając się na bok, w stronę Nasha, żeby lepiej go widzieć.
— Nie musisz dwa razy prosić. Chętnie podzielę się moim geniuszem, a gdy już będziecie mieli dzieci, to opowiesz im, jak wujek Nash spiknął tatusiów.
Nawet nie odpowiadam, macham jedynie niechlujnie ręką, dając znak, żeby mówił dalej. Jeśli będę odpowiadał na takie wypierdki, to nigdy się nie dowiem, jak to w końcu wyglądało. Będę musiał wymyślić własną wersję, bo gdy tak się sprawy potoczą, jej prawowity autor prędzej kopnie w kalendarz niż będzie w stanie dokończyć. A historie, które są kończone przez innych, zawsze odbijają się uciążliwą czkawką.
Chociaż nie mogę powiedzieć, że wizja przyszłego... jakiegokolwiek życia z nim, nie sprawia, że zasycha mi w ustach, a w gardle tkwi tak wielka gula, że muszę kilkukrotnie odchrząknąć, aby opanować ściśnięte struny głosowe.
Nash zawsze musi mówić takie rzeczy, gdy zupełnie nie wypada. Jak, na litość boską, mam go teraz słuchać, gdy jedyne, co widzę przed oczami, to jego twarz?
Jego rozżarzone spojrzenie utkwione w moich ustach, ręce na moich plecach, aż w końcu jego wargi tuż przy mojej szyi. To, co sprawia, że krew w moich żyłach płonie, różni się od tego, co czułem do tej pory. Zagryzam policzek od środka, próbując odepchnąć te zdradliwe myśli. Ale uścisk w dolnych partiach jedynie się powiększa, ściągając mnie do samego piekła. Jego pocałunki nawracają do moich myśli, zakuwając je w niepojęte łańcuchy. Brzęczą głucho i uciążliwie, raz za raz przypominając mi o tym, że nie jestem w stanie ich zerwać.
Niewidzialna ręka ściska moje wnętrzności, uderzając szyderczymi palcami o najcieńsze, spragnione struny. Wygina je i rozciąga, sprawiając, że mój kręgosłup wpada w rozognione dreszcze. Zęby rwą kącik dolnej wargi, gdy próbuje zatamować wzburzenie w podbrzuszu.
O kurwa. O ja pierdole.
Czy ja właśnie...?
— Słuchasz ty mnie w ogóle?
Choć niemalże czuję oddech Nasha na policzku, jego głos zdaje się niezwykle odległy, jakby był za szkłem. Widzę go, a jednak nie rozumiem co do mnie mówi. Patrzę na niego otępiałych wzrokiem, czując, jak płoną mi policzki.
— Słucham, oczywiście, że słucham — odpowiadam, próbując zapanować nad ściśniętym głosem.
— Wiem, że nie, fiucie. Chyba nawet nie chcę wiedzieć o czym myślałeś — zawiesza wzrok na moich policzkach, po czym się krzywi. — Powtórzę to ostatni raz, więc skup się.
Kiwam szybko głową, choć otępienie nie znika.
Podnieciłem się, myśląc o nim. Naprawdę, kurwa, to zrobiłem. Jeśli istnieje piekło, to zdecydowanie do niego trafiłem.
Czuję, jak dresy zaczynają mi ciążyć, uciskając krocze. Przeciągam kołdrę na nogi, próbując ukryć wybrzuszenie w spodniach. Oddech więźnie mi w gardle, bo to nie powinno tak wyglądać. Nie na tym łóżku. I nie tutaj.
Oszaleje, bo to, co on ze mną robi, jest nieprawdopodobne. Myśli o nim mnie wypalają, psują porządek dnia, sprawiają, że czuję się jak grzesznik.
— Więc, jeszcze raz — zaczyna z wyrzutem, posyłając mi zirytowane spojrzenie — pamiętasz sytuację z uczelni, gdy dotykałem cię tu i ówdzie? — kiwam głową, wywracając oczami w oczywistym geście. — No i jak widać, pan doktorek nie chciał współpracować, więc musiałem sięgnąć po cięższą broń.
— I jak w tym wszystkim wpadłeś na to, żeby się najebać...? — wchodzę mu w zdanie, a mój głos jest nienaturalnie wysoki przez frywolna fantazję sprzed chwili.
— No ale nie przerywaj może, co? A więc tak jak mówiłem, trzeba było wyciągnąć ciężkie działa. Głowiłem się i troiłem, myśląc, jak go tutaj zwabić do naszego gniazdka, żeby wyglądało to naturalnie, a jednak dosadnie. Czasami wybitne pomysły rodzą się w ostatniej chwili i tak właśnie było z moim arcygenialnym planem. Chcesz o coś zapytać, zanim przejdę do sedna?
— Nie, śmiało, mów dalej — macham ręką zachęcająco, bo naprawdę, nie ściemniam, jestem ciekaw, kiedy go olśniło.
— A więc prawie już wyszliśmy z sali, ale zanim to zrobiliśmy, to jako sprytny obserwator zobaczyłem w jakim stanie jest twój kochaś i jak bardzo drży mu ręka, gdy próbuje udawać opanowanego. Wpadłem na twoje plecy, zachwiało mną i wtedy zrozumiałem, że jedyne wyjście, to podstęp. I w tym momencie właśnie wpadłem na pomysł, żeby najebać się do tego stopnia, żebyś nie mógł mnie zabrać do domu.
— Są jeszcze taksówki...
— Ta... — mówi, drapiąc się po karku. — Tutaj moje plany trochę się rozjechały, bo chciałem zrobić po prostu zadymę i powiedzieć, że nie wsiądę z obcym typem do auta, ale tak się akurat stało, że trochę mnie zemdliło i... resztę już znasz.
— Skąd wiedziałeś, że po niego zadzwonię?
— Proste. Wiedziałem, że użyjesz mnie jako wymówki, żeby się z nim zobaczyć. Dobry pretekst nie? Ojej, proszę przyjedź, bo mój kolega jest pijany, a ja sam nie daje rady, chlip i chlip, potrzebuje cię — przedrzeźnia mój głos, robiąc głupkowate miny.
— Wcale tak nie brzmię — obruszam się, ale zaraz jednak dodaje cicho pod nosem — prawda?
Nash wzrusza wolno i niewinnie ramionami, a kpiący uśmieszek wykrzywia jego wargi.
Zasraniec.
— Dobra, a co z gejowskim klubem?
— Naprawdę dalej nie łączysz wątków? — wzdycha ciężko, jednocześnie pocierając skronie. — Mam nadzieję, że głupota nie jest zaraźli... — ale nie daje mu dokończyć, uderzając otwartą dłonią w tył jego głowy. — Auć, no dobra, po co tak agresywnie?!
— Jak będziesz tak przedłużał, to prędzej kitę obaj wykręcimy niż czegoś się dowiem. Po prostu mów. Nie wiem, udawaj, że do obrazu mówisz...
— Z nim na pewno byłoby lepiej — burczy i wystawia koniuszek języka w moją stronę. Wywracam oczami, jednocześnie zasłaniając twarz ręką. Za jakie grzechy boskie mnie to spotyka? Zaraz pęknie mi łeb. — Dobra, już mówię, ale jak mi przerwiesz, to więcej nic nie powiem.
— Nawet nie będę oddychać...
— Przerywasz.
— Bo prowokujesz.
— Zamknij się i słuchaj.
— Jestem zamknięty.
— Ale dupę na pewno masz otwartą — oznajmia z triumfalnym uśmiechem, zaplatając ręce na klatce piersiowej. Piorunuje go wzrokiem i zaciskam usta w wąską, ciasną linię, próbując powstrzymać się od komentarza.
A naprawdę mam mu wiele do powiedzenia w tej chwili.
— Więc — zaczyna z naciskiem — wybrałem gejowski klub dlatego... boże, czy to nie oczywiste? Jaki byłby sens wybierać zwykły klub, gdy randkujesz z facetem? No, tak przynajmniej myślę, że ma penisa. Stykaliście się już końcówkami?
Muszę naprawdę mocno zagryźć wargi, żeby nie odpowiedź. Co za zasraniec, specjalnie prowokuje. Złośliwie uśmieszki, które posyła w moją stronę, sprawiają, że jestem gdzieś na samym krańcu wytrzymałości. Jeszcze jeden krok i spadnę w odmęty bycia chujem.
— Masz rację, niektórych rzeczy lepiej nie mówić na głos. No — żwawo uderza w ręce, a że siedzi ze skrzyżowanymi kolanami tuż przede mną, wychyla się w moją stronę — to już koniec mojej historii. Teraz słucham, jak to się stało, że zarzygałem auto U c h i h y? — wysykuje jego nazwisko, przez co natrętnie brzęczy mi w uszach, przyprawiając o dreszcze.
— Leżałeś z tyłu, a ja byłem trochę zajęty i nie zdążyłem zareagować w porę — oznajmiam wolno, próbując odepchnąć zażenowanie, które stara się wykrzywić moją twarz w niewąskim grymasie.
— Czym dokładnie zajęty? — pyta zaczepnie, prowokacyjnie mrugając.
— A co to, przesłuchanie? — burczę, podnosząc się z łóżka. — Idę się umyć. Nie wchodź mi do kibla, rozumiesz? — mówię poważnie, mrużąc oczy.
— Chciałbym po prostu dowiedzieć się czym mój plan wypalił. Coś milczący jesteś na ten temat. Nie mów, że...
— No może trochę — odpowiadam cicho i z zażenowaniem drapię się po głowie.
— Puknęliście się, gdy ja byłem nieprzytomny?! — krzyczy, również zrywając się z łóżka. Przez to, że tak szybko wstał, o mało nie zataczam się do tyłu. Nash łapię mnie w ostatniej chwili za nadgarstek, a ja patrzę na niego zszokowany.
— Co, kurwa? Nie, nie wierzę, że o tym pomyślałeś. Ja pierdole, Nash, dzbanie — przykładam palce do twarzy, próbując powrócić na ziemię. Ja pierdole. Niech mnie siły boskie trzymają, bo to niemożliwe, żeby być takim kretynem. Nash naprawdę powinien wziąć udział w konkursie na największego, napalonego pajaca roku.
— No co. Jesteście na siebie napaleni jak króliki, kto was tam wie...
Nie odpowiadam. Wzdycham jedynie głośno i kilkukrotnie kręcę zrezygnowany głową. Podchodzę do torby, która jak leżała, tak dalej leży w najlepsze walnięta na przedpokoju. Schylam się, przeszukując wszystkie kieszenie i przegrody, jakie posiada. Ale tego, czego potrzebuję, nie ma. Przynajmniej nie czystego.
— Nash, mam problem — zaczynam, obracając głowę w jego stronę. — Nie mam czystych gaci. Daj mi jakieś — żądam, patrząc na niego poważnie.
Nash podchodzi do szuflady, a gdy wyciąga dwie pary majtek, uśmiecha się głupkowato pod nosem. Rzuca nimi w moją stronę, a ja szczerze żałuję, że je złapałem.
— Nie założę tego — oznajmiam. — Nash, to są kąpielówki, a drugie to slipy. Nie założę tego — niemalże piszczę, odrzucając gacie na łóżko. — Na pewno masz coś innego.
Podchodzę do szafki, przy której stoi Nash, i zaglądam do środka. Krew odpływa mi z twarzy, bo dno jest puste.
— Nie chcę nic mówić, ale co zamierzasz zrobić bez gaci? — pytam, wciąż uparcie wpatrując się w szafkę.
— Mam gacie. Jeśli wybierzesz slipy, wezmę kąpielówki. Jeśli zdecydujesz się na kąpielówki, skuszę się na slipki. Możesz sobie wybrać, nie krępuj się — macha zachęcająco, niemalże ironicznie ręką w moją stronę, po czym opada z cichym westchnięciem na łóżko. Obraca głowę w moją stronę, a kpina nie znika z jego twarzy.
— Zapomnij, idę do siebie — deklaruje, zabierając telefon spod jednej z poduszek. Nash wzrusza jedynie krótko ramionami i obraca się tyłem, przy okazji zasłaniając głowę kołdrą.
Zakładam pierwszą bluzę z brzegu, która nie pachnie, jakby się na nią kot zeszczał i wsuwam trampki na nogi. Gdy patrzę na ich opłakany stan, przebiega mi przez myśl, że wypadałoby kupić nowe. Ale tak się składa, że buty, to ostatnie, na co mnie stać w tym momencie. Bo — w gwoli ścisłości — mieszkam u Nasha, dalej opłacając miejsce w swoim akademiku. W którym, kurwa, przecież nie mieszkam.
Wychodzę z mieszkania, trzaskając drzwiami głośniej niż początkowo zamierzałem. Nim zejdę po schodach, słyszę, jak Nash wykrzykuje za mną przesłodkie, niezwykle przyjacielskie słówka. Coś typu "ssij kutasa wiesz kogo". Kręcę z pożałowaniem głową, jednocześnie próbują uciec od przeszywającego i niezwykle natrętnego wzroku podstarzałej recepcjonistki. Gdy unosi filiżankę do ust, a jej oczy błyszczą złowieszczo znad czerwonych oprawek, przełykam głośno ślinę i pośpiesznie wychodzę z budynku.
Nie wydaje mi się, żeby mieszkanie tutaj na kocią łapę było do końca legalne. Naprawdę tylko czekam, aż Nash dostanie pokwitowanie, że to nie hotel dla bezdomnych i mam zawijać manele.
Przesłaniam twarz palcami, próbując uchronić oczy przed uciążliwymi promieniami. Dzięki bogu, że mieszkam niedaleko, bo spacery to nie jest coś, co chciałbym dzisiaj robić. Co mam siłę robić. Gwar samochodów sprawia, że rozsadza mi uszy od środka, a głowa zdaje się pękać w szwach. Jeśli myślałem, że w pokoju Nasha nastąpił mój własny pogrzeb, pomyliłem się po stokroć. Dopiero teraz, gdy zimne powietrze wypełnia moje płuca, dociera do mnie, w jakim opłakanym stanie jestem — i już nawet nie wiem czy fizycznym, czy psychicznym.
Z jednej strony cieszę się, że nie mam dzisiaj zajęć, bo mógłbym tego nie przetrwać, a z drugiej żałuję, że nie mogę go spotkać. Bo gdybym go zobaczył, jego wyraz twarzy, mógłbym odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to, co wczoraj zrobiliśmy, to kolejny błąd. Czy słowa, które wczoraj wypowiedział, były szczere. Że nie był to jedynie impuls podyktowany chwilą.
A tak jestem pozostawiony myślom, które zdecydowanie działają na moją niekorzyść, co rusz podsuwając chaotyczne obrazy; jego usta na moich, nas w aucie, jego na mnie i choć to wszystko sprawia, że nie mogę oddychać, gdzieś podświadomie czuję, że to tylko na chwilę. Jakbyśmy mieli zaraz utonąć, przesiąknięci sobą.
Nie wiem, czy kiedykolwiek uwierzę, że będziemy czymś więcej. Nie potrzebuję nazewnictwa ani ckliwych zapewnień, a jedynie znaku, że nie rozmyjemy się nagle w pył.
Wzdycham cicho, gdy docieram pod drzwi mojego akademika. Problem jednak tkwi w tym, że to, co się między nami dzieje, nie jest takie proste. Wpakowałem się w coś, co od początku nie miało racji bytu, więc nie mogę teraz żądać deklaracji. Wiem przecież, że niczego nie może mi obiecać.
Naprawdę zdaje sobie z tego sprawę.
Ale po prostu, kiedy dygnie ci penis na myśl o innym facecie, trafiasz do miejsca, z którego nie ma powrotu. Wszedłem na kolejny etap, na który nie wiem, czy byłem gotowy. A teraz nie ma już odwrotu.
Chwytam z przyzwyczajenia za klamkę, a gdy ta ustępuję, krzywię się. Bo to oznacza, że Kate jest w domu, a to już naprawdę ostatnie, czego chciałem. Wchodzę do środka, wstrzymując oddech. Może się uduszę i nie będziemy musieli rozmawiać? Nie mam pojęcia, jak miałbym spojrzeć jej w oczy po tym wszystkim.
Jak mam stanąć przed moją byłą dziewczyną, kiedy wczoraj rozpadałem się w ramionach mojego wykładowcy?
— Naruto? To ty? — słyszę jej głos i w jednym momencie bryła lodu spada mi na dno żołądka. Wchodzi do przedpokoju w tej samej chwili, w której ja chcę wejść do kuchni, więc w efekcie wpada na mnie, uderzając swoim ciałem o moje. Mdli mnie, gdy czuję jej perfumy.
— Przyszedłem po kilka rzeczy — mówię, czując, jak chrypa ściska mi gardło. Odchrząkuje, odsuwając się kilka kroków w tył. Ignorując gorączkowe protesty w mojej głowie, postanawiam na nią spojrzeć.
Posyła mi lekki uśmiech, który rozrywa moje wnętrzności.
Zdecydowanie nie byłem na to gotowy.
— Dobrze wyglądasz — oznajmia cicho, a jej wzrok nieustępliwie utkwiony jest w moich oczach.
Proszę, nie patrz się tak na mnie, bo to sprawia, że mam wyrzuty sumienia.
Kiwam jedynie krótko głową w odpowiedzi i pierwszy odwracam wzrok, nie będąc w stanie wytrzymać. Wina spala mnie od środka dotkliwej niż kiedykolwiek.
Bo dopiero ostatnio zdałem sobie sprawę z tego, że Kate nigdy nie była kimś, z kim chciałem być. Nasz trzyletni związek okazał się niczym więcej niż ułudą, w którą chciałem wierzyć.
Wymijam ją. Ciężkie powietrze wokół nas sprawia, że nie potrafię złapać oddechu, jakby coś ciężkiego i obślizgłego zalepiło mi płuca. Choć staram się ze wszystkich sił, moje myśli uporczywie przypominaj mi o tym, co jej zrobiłem. Czuję, jakbym w pewien sposób ją zdradził.
Nie wtedy, gdy byliśmy razem, nie cieleśnie i nie z premedytacją, ale psychicznie. Zamieniając Kate na Uchihe przekreśliłem całą naszą dotychczasową relację. Bo jak mam wytłumaczyć to, że nagle przerzuciłem się na facetów? Do moich myśli natrętnie powracają wszystkie sytuacje, w których jej nie chciałem, w których nie potrafiłem dać jej tego, czego oczekiwała. Zadręczałem się tym, że moje ciało nie reagowało na nią tak, jak powinno. Kochałem ją, ale nie w ten sposób. Zupełnie nie ten.
Nigdy żadna kobieta nie podobała mi się w taki sposób, jak podoba mi się on. Nigdy o żadnej nie myślałem w takich kategoriach, w jakich myślę o nim.
Wydawało mi się, że będąc z nim wszystko staje na głowie, ale prawda jest taka, że gdy jestem z nim, poskręcane drogi zaczynają się prostować.
Czuję się sobą, bez łańcuchów i poczucia, że nie jestem dopasowany.
I choć to robi ze mnie egoistę, nie potrafię żałować. Nie żałuję ani jednej chwili, w której czułem się dobrze.
— Chcesz może czegoś się napić? Albo coś zjeść? Nic nie mam, ale możemy coś zamówić... — pyta niepewnie, idąc za mną do pokoju. Przełykam ślinę, a choć robię to cicho, mam wrażenie, jakby ten jeden dźwięk wciąż i wciąż odbijał się zaciekłym echem od ścian.
— Nie jestem głodny. Wpadłem tylko po kilka rzeczy i zaraz spadam — deklaruje, ładując pozostałe rzeczy do torby, którą znalazłem w szafie.
Jeśli dalej tak pójdzie, zaraz się uduszę. Co chwilę wstrzymuje oddech, mając wrażenie, że gdy tylko go wypuszczę, wszystkie moje myśli wyjdą na jaw.
Gdy obracam się w jej stronę ze spakowanymi rzeczami, wzdycha cicho. Zawiesza wzrok na torbie, a jej spojrzenie jest tak kurewsko smutne, że mało mi brakuje, żeby wyskoczyć przez otwarte okno.
— Zamierzasz mnie ciągle unikać?
— Kazałaś mi się wynosić — zauważam twardo, wyprostowując się.
— Było mi po prostu przykro, zrobiłam to bez zastanowienia. Chciałam zobaczyć, czy ci jeszcze na mnie zależy. Naprawdę wiem, że nie powinnam się tak zachowywać — mamrocze pod nosem, wyłamując sobie palce. Zagryzam kącik dolnej wargi, próbując nie zwracać na to uwagi. Ale nie potrafię się oszukiwać, przecież znam reakcje jej ciała.
Widzę, że jest smutna, a choć widok ten sprawia, że krew zastyga mi w żyłach, nie mogę nic z tym zrobić.
— Tęsknie za tobą, Naruto. Nie potrafię znaleźć sobie miejsca bez ciebie. Czuje się taka samotna, gdy cię nie ma — z każdym słowem jej głos łamie się coraz bardziej. Gdy łzy błyszczą w jej oczach, jestem od krok rzucenia torby i przytulenia jej. W porę się reflektuje, bo to nie przyniosłoby niczego dobrego. Gdybym to zrobił, byłoby tylko gorzej. I dla mnie, i dla niej.
— Nie płacz — mówię zachryple, ale ona tylko kręci głową. Łzy spływają po jej policzkach i żuchwie, mocząc materiał jej bluzki.
— Wróć do mnie — błaga, podchodząc do mnie. — Zmienię się, obiecuje. Wiem, że jestem okropna i wiem, że nie ma żadnego powodu, dla którego miałbyś ze mną być, ale błagam — płacz ściska jej gardło do tego stopnia, że ostatnie słowa są zaledwie cieniem wcześniejszych. Zaciska ręce na mojej bluzie, a jej zbolały wzrok sprawia, że każda komórka mojego ciała zatapia się w lodowatej wodzie.
Wbrew sobie i znakom ostrzegawczym, które żarzą się pod powiekami, unoszę ręce do góry, aby ją objąć. Naostrzone noże wbijają się w moją krtań, rozrywając ją w drobne strzępy. Każdy oddech, który staram się łapać, sprawia, że oczy zachodzą mi mgłą. Czuję się ociężały, jakby moje ręce nie należały do mnie.
Jej szloch wypełnia cały pokój, zawijając macki naokoło zdroworozsądkowych myśli. Nie chcę tego, a jednak nie potrafię jej odepchnąć.
Gdy moje ręce niemalże dotykają jej pleców, w tej samej chwili rozdzwania się telefon. W pierwszym momencie nie zdaje sobie z tego sprawy, ale powiadomienie o głosie skrzeczącej żaby sprawia, że odzyskuje zdolność racjonalnego myślenia.
To mój telefon.
— Nie wyciągaj go — błaga kolejny raz, mocniej zaciskając ręce na przodzie mojej bluzy. Czuję, jak palce jej drżą, gdy moje ręce opadają na dół. Patrzę na nią zabolałabym wzrokiem, bo nic więcej nie jestem jej w stanie zaoferować.
Wyciągam telefon.
Nieruchomieje. Moje serce tłucze się tak głośno, jakby chciało przebić żebra. Nie słyszę nic oprócz jego bicia. Krew wypala moje żyły, buzując gorączkowo, gdy prześlizguje wzrokiem po tekście.
"Biorąc pod uwagę wszystkie zyski i straty, które poniosłem wczorajszego wieczoru, myślę, że nie wypłacisz się do końca życia."
Nie jesteśmy razem, ale w tym momencie jestem jego.
— Kate, przepraszam, ale ja po prostu nie mogę — mówię, dalej uparcie wpatrując się w treść wiadomości. — Ja... nie mogę — unoszę na nią w końcu nieobecny wzrok. Gdy widzę łzy wypływające z jej oczu, zagryzam policzek od środka, zębami rozszarpując skórę.
— Potrzebuję cię — łka i łka, a ja czuję, jakbym z każdą chwilę tonął jeszcze bardziej. Nie mogę wytrzymać, gdy widzę ją w takim stanie. Jej zaczerwienione, zapłakane oczy raz za razem przypominają mi o tym, że to ja ją do tego doprowadziłem.
— Przepraszam, naprawdę przepraszam... — urywam, nie potrafiąc znaleźć słów. Nic, co powiem, nie sprawi, że Kate poczuje się lepiej. Bo nigdy do siebie nie wrócimy. Rozpadliśmy się na dobre, bez możliwości powrotu.
Wybrałem kogoś innego. Zarówno wczoraj, jak i dzisiaj. Zawsze go wybiorę, wbrew wszystkiemu, z czym przyjdzie mi się mierzyć. Serce mi pęka, gdy widzę, jak Kate płacze, ale nie potrafię się więcej oszukiwać. Nie mógłbym dać jej tego, czego potrzebuję, bo nie jestem już taki sam. Chłopak, którego potrzebowała Kate, to nie jestem ja.
Patrzę na nią raz jeszcze, nim zdecyduję się wyjść. Żałość dławi moje gardło, gdy obracam się do niej plecami, zostawiając samą. Jej szloch wpełza do moich myśli, rozrywa mnie na kawałki, wypala dziurę w moich żołądku.
Ręce mi drżą, gdy chwytam za klamkę. Część mnie nie chce wychodzić. Chce wrócić i obiecać Kate, że wszystko będzie w porządku, żeby nie płakała, bo wszystko się ułoży. Ale druga część, znacznie większa i dotkliwsza, wie, że nie może tego zrobić, bo byłoby to niczym więcej niż kłamstwem.
Ten kawałek mnie sprawia, że jestem w stanie wyjść, nie oglądając się za siebie.
Wiem, że może myślicie, że ta jedna wiadomość to mało. Ale naprawdę, dla Sasuke to jest ogromny krok, bo to znaczy, że Sasuke chce, chce spróbować tak naprawdę, nie bacząc na konsekwencje. Ja jestem wzruszona, bo nasz kocur w końcu się na coś zdecydował, zresztą tak samo jak i Naruto, dokonując wyboru pomiędzy tym co chce, a tym co powinien (no i chyba wszyscy wiemy kogo wybrał ( ͡° ͜ʖ ͡°))
PS 26 rozdział z perspektywy Sasuke będzie, ale muszę trochę wdrążyć się w pisanie, bo tam jest za dużo emocji, żebym ładowała się z takimi zardzewiałymi paluchami :/
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top